Strony

poniedziałek, 3 października 2011

Terra Nostra - Rozdział dziewiąty

    Nie wiem, jak było z wcześniejszymi pilotami, ale ja byłam niemal pewna, że teraz kolej na mnie. Po prostu czułam to całą sobą, dlatego kiedy znane mi doskonale proste krzesło stanęło na znaku, przymknęłam tylko oczy i skinęłam głową.
    Gdyby zdarzyło się to wcześniej, pewnie bym się popłakała. Teraz jednak przywykłam już do myśli, że moje osiemnastoletnie życie zdąża szybko ku końcowi. Co prawda oczy i tak miałam zaszklone, ale to z powodu śmierci kolejnego z nas. Po prawdzie Jurgisa prawie nie znałam i chyba nie zamieniłam z nim ani słowa - nawet na obozie - ale śmierć każdej osoby z naszej grupy głęboko przeżywałam. To okrutne, że tak prędko musimy żegnać się z życiem. Gdybym jeszcze miała ochotę wziąć udział w proponowanym przez Reeda „przedsięwzięciu”… Ale nie, Agnese i ja zgodziłyśmy się, będąc pod presją z powodu całej reszty. Naturalnie nie winiłam nikogo za to, że znalazłam się wraz z nim w takiej opłakanej sytuacji. Mimo wszystko, gdyby nie brakowało mi silnej woli, odmówiłabym i dalej prowadziła znajome życie. Spokojne, mijające powoli i monotonnie. Ale takie właśnie do mnie pasowało.
    Popatrzyłam na pozostałych. Po policzku spłynęła mi łza, gdy zauważyłam, że Agnese lekko drży i zakrywa usta dłonią w próbie powstrzymania się od szlochu. Spróbowałam się uśmiechnąć, by ją jakoś pokrzepić i dać znać, że wszystko w porządku, ale chyba mi się nie udało. A nawet jeśli, efekt musiał być naprawdę mizerny.
    Harry rzucił w naszym kierunku jakąś złośliwą uwagę, ale nie zamierzałam na nią reagować. Miałam serdecznie dość tego mężczyzny. Nie wiem, jak można być tak okrutnym, bezlitosnym, egoistycznym i wrednym. Z pełną premedytacją oszukać piętnaścioro naiwnych młodych ludzi i skazać ich na śmierć? Kto normalny byłby do tego zdolny? Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mogłabym komukolwiek zrobić coś podobnego. To jasne, że w życiu trafia się na różnych ludzi i miałam już styczność z takimi, których lepiej nie znać, ale mimo wszystko Harry'ego Reeda stawiałam na czele wszystkich znanych mi czarnych charakterów.
    Kiedy Lolli oświadczyła, że przeniesie nas już do domów, spojrzałam jeszcze na swoją przyjaciółkę. Z ruchu jej warg odczytałam nieme „Terra Nostra”. Pokiwałam głową, ale nie wiem, czy zdążyła to zauważyć, bo ani się obejrzałam, a byłam już z powrotem w Grecji.
    Do kokpitu zostałam przeniesiona w godzinach popołudniowych, ale teraz było już ciemno. Mimo iż znajdowałam się w miejscu ustronnym, nie czułam strachu. Otoczenie Litochoro - miasteczka, w którym spędziłam całe swoje życie - było mi doskonale znane i czułam się w nim bezpiecznie. Żaden zakątek nie stanowił dla mnie tajemnicy.
    Ponieważ znajdowałam się teraz poza granicami miasta, postanowiłam ruszyć w jego kierunku. Było ono przepięknie położone - u stóp sławnej góry Olimp, z widokiem na Morze Egejskie i Riwierę Olimpijską… Moje miasteczko miało cudowny klimat i nie zamieniłabym go na żadne inne. Mimo częstych wizyt turystów wybierających się na Olimp, Litochoro było spokojną mieściną, której gwar, przepych i brud większości miast zupełnie nie dotyczył. Prawie wszyscy ludzie się tu znali i byli dla siebie życzliwi, zawsze można było liczyć na czyjąś pomocną dłoń.
    Minęło trochę czasu, zanim piechotą dotarłam do domu pewnej sympatycznej rodziny, u której wynajmowałam pokój. Byłam im niezwykle wdzięczna, bo bardzo mnie wciąż wspierali i nie wymagali dużego czynszu. Jako iż pomagałam im w pracach domowych, proponowali nawet, bym mieszkała u nich za darmo, tym bardziej, że pomieszczenie, które zajmowałam, i tak było im niepotrzebne, ale nie chciałam się na to zgodzić, byłoby mi mimo wszystko trochę głupio.
    - Wielkie nieba, miałaś wrócić dużo wcześniej, Idalio droga - powiedziała na powitanie Berenika, pani domu.
    - Przepraszam, trochę się zasiedziałam - odparłam z lekkim zażenowaniem. Cieszyłam się, że nie ujawniłam swojej tożsamości w sprawie Terry. W przeciwnym razie miałabym teraz problemy, by przeżyć swoje ostatnie dni w spokoju. - Wiem, że już dość późno, ale czy mogłabym jeszcze skorzystać z komputera?
    - Oczywiście, proszę bardzo. Tylko nie siedź zbyt długo, bo znowu się nie wyśpisz. Zawsze wstajesz tak wcześnie…
    Uśmiechnęłam się w odpowiedzi i skinęłam głową. Udałam się do niewielkiego gabinetu, który znajdował się tuż obok mojego pokoju. Berenika i jej mąż, Talus, małżeństwo grubo po pięćdziesiątce, pozwalało mi z niego korzystać praktycznie zawsze, gdy tego potrzebowałam. Niegdyś zdarzało się to niezwykle rzadko, ale od czasu powrotu z obozu Success…
    Weszłam na Terrę Nostrę.

Kolympi: Już jestem. Przepraszam, że dopiero teraz, musiałam dojść do domu. ^^'
Canzone: Nie ma sprawy...
Kolympi: Nie przejmuj się mną, będzie dobrze.
Canzone: Umm...
Kolympi: Boję się tylko, jak mam wygrać swoją walkę. Przecież takie rzeczy to nie dla mnie. Q.Q Nie znam nawet gier komputerowych, więc jak mam sobie poradzić? D:
Canzone: Dasz radę, na pewno. :* Choć w sumie boję się tego samego. T^T Grałam tylko w planszówki. ^^''
Kolympi: Ja też. x_x Ech, przeklęta „gra”... T.T

    Wiedziałam, że Agnese jest ciężko, na pewno o wiele bardziej niż mnie.
    Na obozie od razu odkryłyśmy w sobie bratnie dusze. Byłyśmy zdecydowanie najbardziej cichymi osobami, ale gdy tylko udało nam się porozmawiać samym, okazało się, jak bardzo jesteśmy do siebie podobne i jak podobne poglądy wyznajemy. Świetnie nam się razem gadało i w swoim towarzystwie umiałyśmy całkowicie się rozluźnić i rozmawiać nawet o takich rzeczach, o których pogaduszki z kimkolwiek innym nie potrafiłyśmy sobie nawet wyobrazić. Po prostu obie byłyśmy zamknięte w sobie i bałyśmy się komukolwiek zaufać na tyle, by dać mu wejść w nasz świat. Tymczasem jednak poznałyśmy siebie nawzajem i okazało się, że prawdziwa przyjaźń naprawdę istnieje.
    Miałyśmy świadomość, że w każdej chwili któraś z nas zostanie wybrana i obie chciałyśmy być tą pierwszą, bo rozłąka jawiła nam się jako coś strasznego. Trudno jest znaleźć prawdziwą przyjaciółkę. I gdy wreszcie się odnalazłyśmy, mimo iż pochodziłyśmy z różnych krajów, szybko okazało się, że niebawem zostaniemy rozdzielone przez śmierć. Choć obie wierzyłyśmy w życie wieczne, wątpliwości i tak skradały się do naszych serc i umysłów i bałyśmy się, co nas czeka. Nawet na takie tematy rozmawiałyśmy, wiedziałam więc, że Agnese w dużej mierze czuje to samo co ja.
    Została postawiona w trudniejszej sytuacji. Spośród pozostałych uczestników obozu nie miała już nikogo, komu by całkiem ufała i z kim mogłaby szczerze porozmawiać. Tak samo wyglądała sytuacja u mnie, ale ja będę miała wsparcie Agnese do samego końca. Poza tym, moja śmierć nikomu tak naprawdę nie zrobi większej różnicy, za to moja przyjaciółka ma rodzinę, której chciałaby dalej pomagać.
    Mimo wszystko wychowanie się w domu dziecka miało więc swoje pozytywy…
~*~
    Tamta noc była nadzwyczajnie ciepła jak na zimę, lecz pochmurna. Deszcz lał się strumieniami i właściwie tylko cud sprawił, że Greta nie mogła zasnąć oraz że usłyszała czyjś cichutki płacz. Właściwie nie była nawet pewna, czy go sobie aby nie wymyśliła, jednak wiedziona przeczuciem, szybko wygramoliła się z łóżka, nałożyła na siebie stary szlafrok, włożyła stopy w papcie i wyszła z niewielkiego pokoiku, by pójść w kierunku źródła dźwięku.
    Tuż przed drzwiami sierocińca leżało malutkie zawiniątko. A w środku - co Grety oczywiście nie zdziwiło - kwilił malutki noworodek. Dziewczyna natychmiast podniosła dziecko, poruszona tym, że kolejna kobieta zdecydowała się porzucić swoje maleństwo.
    Popatrzyła na drobniutką twarzyczkę skrzywioną płaczem i natychmiast ją polubiła. Biedactwo! Szybko weszła do środka. Dopiero tam przyjrzała się karteczce przypiętej do kocyka, w który owinięte było niemowlę. Widniało na niej tylko imię i nazwisko dziewczynki oraz jej data urodzenia. Greta zachłysnęła się powietrzem - dziecko miało ledwie jeden dzień! Kobieta, która je zostawiła, musiała być naprawdę zdesperowana lub zwyczajnie nieczuła.
    W ramionach Grety niemowlę się uspokoiło i chyba zasnęło. Dziewczyna ruszyła więc ku pokojowi przełożonej, Larysy. Kobieta szybko się obudziła i sprawnie zajęła dzieckiem. Greta, patrząc na jej pewne ruchy, zastanawiała się, jak bardzo sytuacja małej Idalii przypominała jej własną. Ona też została odnaleziona na progu domu dziecka, lecz była odrobinę starsza, bo miała wówczas ładnych kilka tygodni. Odnalazła ją właśnie Larysa, która zresztą i Grecie, i wielu innym sierotom zastępowała matkę. Jakiś czas temu, gdy Greta ukończyła osiemnaście lat i powinna się wyprowadzić, udało jej się uzyskać posadę opiekunki w miejscu, w którym się wychowała. Dzieci bardzo ją lubiły, a ona chętnie się nimi zajmowała i z nimi bawiła.
    Larysa postanowiła, że Greta zostanie opiekunką Idalii. Każde dziecko miało taką osobę, ale oczywiście jeden opiekun miał co najmniej kilkoro podopiecznych.
    Greta poczuła, że Idalia stanie się najważniejszą małą osóbką w jej życiu. W końcu to ona ją znalazła, a w rezultacie już od pierwszej chwili czuła się za nią odpowiedzialna…
~*~
    Podczas rozmowy z Agnese przeglądałam internet w poszukiwaniu informacji na temat naszej sprawy. Znalezienie całej masy materiałów bynajmniej nie było trudne. Mass media wręcz pękały od natłoku artykułów, zdjęć, wywodów uczonych i ważnych osobistości, wywiadów i tym podobnych. Pod każdym tego rodzaju wpisem znajdowało się mnóstwo komentarzy ludzi z całego świata. Jedni uparcie twierdzili, że to wszystko to zwykłe brednie, drudzy wierzyli we wszystko, co przeczytali lub zobaczyli, a jeszcze inni nie wiedzieli, co o tym wszystkim sądzić. Ciekawa byłam, czy gdybym nie siedziała w samym środku całej tej sprawy, wierzyłabym w to, co przekazali państwo Rameau oraz ci z nas, którzy się ujawnili i postanowili udzielić wywiadów. To wszystko zdawało się przecież tak nierzeczywiste… A jednak było prawdziwe. Zresztą istnieniu robotów nie można było zaprzeczyć, w końcu widziano je w kilku miejscach - podczas walk Barunki, Nathana i Lerate. Co jednak z resztą? Milly i Daniel walczyli w dużych miastach, więc ktoś powinien ich przecież zauważyć. Bitwa Caspra rozegrała się w jakiejś niewielkiej mieścinie, ale to nie zmieniało stanu rzeczy. We wszystkich trzech miejscach widzieliśmy ludzi, ale o tych walkach nikt niby nie słyszał. Laodika walczyła w jakimś wielkim lesie, więc w jej przypadku teoretycznie mogło być tak, że nikt nie był świadkiem zdarzenia. A Jurgis? Gdzie na świecie mogła znajdować się aż tak niecywilizowana wioska, w której opaleni, bo opaleni, ale jednak biali ludzie bili nam pokłony niby jakiemuś starożytnemu bóstwu? To dziwne, bardzo dziwne. O co mogło chodzić?
    Pożegnałam się w końcu z Agnese i poszłam do łazienki. Znieruchomiałam, gdy spojrzawszy w lustro, na czole ujrzałam jasny znak. Szczerze mówiąc, był naprawdę piękny i tak delikatny, jakby odzwierciedlał moje usposobienie. Niemniej jednak było to piętno osoby, która została skazana na śmierć. Jak dobrze, że Berenika tego nie zauważyła dzięki temu, iż było ciemno. Ale co zrobię w ciągu kolejnych dni?
    Westchnęłam cicho i zaczęłam przygotowywać się do snu.
~*~
    Wstałam mniej więcej o szóstej rano. Przez całą noc dręczył mnie niespokojny sen, przewracałam się z boku na bok, nie mogąc znaleźć ani wygodnej pozycji, ani ucieczki od nieprzyjemnych obrazów związanych z walką.
    Stojąc przed lustrem, wpatrywałam się w znak. Nie mogłam się tak wszystkim pokazać. Przegryzłam wargę i sięgnęłam po nożyczki. Wystarczyło kilka minut, by czarna grzywka we względnie zadowalającym stopniu ukryła „tatuaż”. Patrzyłam przez chwilę na swoje odbicie, nie mogąc przywyknąć do nowego wizerunku. Niby tylko grzywka, a jak zmienia oblicze człowieka… Czoło zawsze miałam odsłonięte, więc trochę dziwnie się z tym czułam. Ale do wszystkiego można przywyknąć. Choć w tym przypadku nie wiem, czy zdążę to zrobić…
    Nie zamierzałam iść do szkoły. Swoje ostatnie dni chciałam przeżyć w spokoju, robiąc tylko to, co lubię. Przygotowałam więc śniadanie dla siebie, Bereniki, Talusa i Sotery, najmłodszej spośród ich dzieci. Miała dwadzieścia jeden lat. Jej starsze rodzeństwo - dwudziestoczteroletnia Ismena i trzydziestoletni Agis - założyli już swoje rodziny i to z nimi mieszkali. Ismena, wraz z mężem i pierwszym dzieckiem, osiadła w Katerini, natomiast Agis, jego żona i dwaj synowie w Salonikach. Oboje utrzymywali z rodzicami i siostrą stały kontakt. Kiedy tak przysłuchiwałam się ich rodzinnym rozmowom, chcąc nie chcąc im zazdrościłam. Ileż to razy wyobrażałam sobie siebie w podobnym domu, wśród bliskich mi osób, wśród miłości… Nie raz i nie dwa kuliłam się gdzieś w kącie i płakałam, tęskniąc za ciepłem domowego ogniska, za rodzicami, których nie było dane mi poznać, bo zdecydowali się mnie porzucić. Wiem, że mogłam trafić gorzej - jak w każdym kraju, tak i w Grecji istniały różne sierocińce. W jednych człowiek czuł się dobrze, z innych dzieciaki najchętniej by pouciekały, nawet jeśli miałoby to oznaczać życie na ulicy. Mój dom dziecka był jak najbardziej przyjazny, atmosfera z reguły przypominała nawet w pewien sposób tę rodzinną, ale mimo wszystko… Mimo wszystko to nie zastąpi PRAWDZIWEGO domu i PRAWDZIWEJ rodziny. Gdy byłam dzieckiem, moje myśli zajmowały domysły na temat biologicznych rodziców. Kiedy zaś podrosłam, zaczęłam snuć marzenia o tym, jaki dom to ja stworzę dla własnych dzieci - bo zamierzałam je mieć. Chciałam znaleźć sympatycznego chłopaka, pokochać go z wzajemnością, a potem wyjść za niego za mąż i doczekać się swoich własnych maluszków. W chwili, w której uzmysłowiłam sobie, że żaden z tych snów się nie ziści, poczułam się, jakbym dostała w twarz. Od tej pory nie było już nic. Tylko strach i próba pogodzenia się z własnym losem…
    Na początku nie wierzyłam w słowa Reeda. Walka o przetrwanie Ziemi? Dobre sobie… To nie film science-fiction, to prawdziwe życie. Ale kiedy umarła Milly… I kiedy fakt, iż każdy z pilotów pożegna się z życiem po skończonej walce, potwierdziła śmierć Caspra… Wtedy świat się zawalił. Tysiące myśli kłębiło mi się w głowie, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Siedząc zamknięta w swoim pokoju, drżałam i płakałam, nie mogąc w to wszystko uwierzyć. Co z moimi marzeniami? Co z planami? Co z moim życiem, które w pewnym sensie dopiero się zaczęło, a zamiast trwać, miało się w najbliższym czasie skończyć?
    Nadeszła kolej Daniela, potem Barunki i Nathana. Prawda wwiercała się w moją świadomość i nie dopuszczała do mojego serca żadnych optymistycznych myśli. Moje nastawienie zaczęło się zmieniać podczas „kadencji” Lao i Lerate. Pogrzeb Thana… Dłuższa przerwa między walkami Laodiki i Lerate… Był to czas wielu refleksji, a także szczerych rozmów. Z resztą uczestników Success, z państwem Rameau i ich synem Nicolasem oraz, przede wszystkim, z Agnese. Może tak po prostu miało być? Nie, to nie to. Wszystko było winą Harry'ego Reeda. To on nas w to wciągnął. On jest wszystkiemu winien… Nie, my też jesteśmy winni. Nie musieliśmy się zgadzać na udział w „eksperymencie” czy też „przedsięwzięciu”. Mogliśmy poczekać na panią Adams, naszą opiekunkę, a mimo tego poszliśmy za nieznajomym. Mieliśmy kilka szans na podjęcie innych decyzji. Ale stało się to, co się stało i nic tego nie zmieni, choćbyśmy nie wiem, jak bardzo tego pragnęli. Ośmioro z nas już zginęło, a niebawem przyjdzie czas na mnie. Zostanie sześcioro. Kto będzie następny? Czy stamtąd, dokąd udam się po śmierci, będę mogła ich obserwować? I czy w ogóle uda mi się wygrać moją bitwę? Naprawdę nie znam się na takich sprawach. Normalnie byłabym pewna, że zawalę, ale nie mogłam sobie przecież na to pozwolić… Co by się wtedy stało? Czy nasza Ziemia przestałaby istnieć?
    Nie, to niemożliwe. Nasi przeciwnicy przegrali, a z Ziemią wszystko w porządku. Więc o co chodzi…?
    Jeszcze raz przeanalizowałam w myślach każdą walkę. Rozgrywały się w różnych miejscach. Rozpoznaliśmy zaledwie trzy z nich. W kilku innych ludzie nas widzieli, ale nikt niczego nie nagrał ani nawet nikomu nie powiedział. Jakby…
    Co dokładnie mówił nam Reed? Za pierwszym razem, że przegrana nie wchodzi w grę, bo jeśli którekolwiek z nas zawiedzie, nie tylko my, ale cała Ziemia zostanie doszczętnie zniszczona. Dodał jeszcze, że być może nawet cały wszechświat, choć wydaje się nam to niemożliwe. A potem? Co było potem…? Daniel! „Rozmawiałem z Lollipop. Twierdzi, że to nie jest gra. Że naprawdę walczymy o przetrwanie. O przyszłość naszej Ziemi.” Tak napisał na TN. A podczas jego walki… Harry zaczął „pozbawiać nas złudzeń”. „To nie jest gra. Walczycie o przyszłość waszej prawdziwej Ziemi, waszego świata, waszych rodzin, waszych przyjaciół i waszych wrogów. Robot wysysa z was życie.”… WASZEJ Ziemi, WASZEGO świata, WASZYCH rodzin, WASZYCH przyjaciół i wrogów… Dlaczego mówił tak, jakby sam nie należał do ziemskiej społeczności? Albo jakby należał do innej…
    Nie, to niedorzeczne. Ale jeśli…
    - Znowu wstałaś tak wcześnie?
    Z zamyślenia wyrwał mnie głos Sotery. Zjawiła się w kuchni, a ja spostrzegłam, że od ładnych kilku minut stoję nieruchomo, pochylona nad blatem i nieobecna duchem.
    - Umm…
    Tylko tyle zdołałam z siebie wydobyć. Sotera zauważyła, że zmieniłam fryzurę, ale zamiast wdać się z nią w pogawędkę, wyminęłam ją, wybąkując jakieś „przepraszam”, i szybkim krokiem wyszłam z domu.
    Skierowałam się do biblioteki miejskiej. Pracująca tam kobieta po sześćdziesiątce dobrze mnie znała i powitała z uśmiechem. Odpowiedziałam czymś, co raczej trudno było uznać z uśmiech, i ruszyłam między półki z gatunkiem science-fiction.
    To niedorzeczne, powtarzałam sobie uparcie. Niedorzeczne…
    Przesuwałam dłońmi po grzbietach książek, szukając odpowiedniej. Niecierpliwiłam się strasznie, dlatego prawie przegapiłam tę, po którą przyszłam.
    „Terra Nostra” Amonianusza Papageridisa, znanego profesora łaciny (stąd tytuł właśnie w tym języku) oraz amatora gatunku science-fiction. „Terra Nostra” - „Nasza Ziemia”. Tytuł książki, nazwa międzynarodowego komunikatora internetowego, a także... „imię” naszego robota.
    Zmrużyłam lekko oczy i przewertowałam średniej grubości tom. Na czarnej okładce widniała część planety spowita refleksami rozmaitych odcieni zieleni. Nie była to Ziemia, a przynajmniej nie „nasza”. Zapewne jedna z alternatywnych planet, o których mowa jest w tej powieści…
    Historia toczy się wokół kilku ludzi pochodzących z alternatywnych Ziemi. Znajdują sposób, by się kontaktować i razem walczą o przetrwanie swoich wszechświatów, którym zagroził bliżej nieokreślony - przynajmniej z początku - wróg. Fabuła o dziwo była dość ciekawa - mimo iż na pierwszy rzut oka niesłychanie oklepana - ale nie o to tu chodzi.
    Alternatywne Ziemie. NASZA Ziemia, NASZ świat…
    Pomyślałam, że chyba zwariowałam. Ale musiałam wreszcie poznać prawdę. Wszystkim nam się należała… Czy Lollipop mi ją zdradzi? Nie, sama z siebie tego nie zrobi. Muszę przedstawić jej swoje propozycje odnośnie rozwiązania zagadki. Wtedy pewnie powie, czy się mylę…
    Przegryzłam wargę. Żeby dostać się do kokpitu, muszę usiąść na krześle z Terry, a znajduje się ono przecież w domu dziecka. Zwykłe, proste, niezbyt wygodne krzesło ze stołówki…
    Chciałam wypożyczyć książkę, ale stwierdziłam, że lepiej tego nie robić, bo potem ktoś będzie musiał kłopotać się jej oddawaniem lub odzyskiwaniem. Wyszłam więc z biblioteki z pustymi rękoma, za to z głową pełną szalonych przypuszczeń.
    Skierowałam się ku sierocińcowi. Był to całkiem sporych rozmiarów budynek otoczony ogrodem, boiskiem i placem zabaw. Wszystko idealnie komponowało się z sąsiedztwem, współgrało z całym Litochoro. Za każdym razem, gdy przechodziłam przez starą bramę, do mojego serca wkradała się znajoma nostalgia. Mimo wszystko, naprawdę było mi tam dobrze, a teraz, jak by na to nie spojrzeć, byłam zdana na siebie. Nie mam pojęcia, jak bym sobie poradziła bez wsparcia Bereniki i jej rodziny…
    Dzieciaki ruszyły właśnie do szkoły, pozostały tylko te najmłodsze. Oraz większość opiekunów. Przywitałam się z Larysą, najstarszą wśród wychowawców. Właściwie powinna odejść już na emeryturę, ale uparła się, że dalej chce pracować z sierotami. To było całe jej życie - w końcu nigdy nie wyszła za mąż ani nie miała własnych dzieci.
    Zmuszona byłam porozmawiać z nią przez jakiś czas. Grzecznie uczestniczyłam w konwersacji, ale w duchu życzyłam sobie, by się wreszcie skończyła. Niecierpliwiłam się i stresowałam, moje myśli skupiały się na jednym.
    Przez co najmniej godzinę próbowałam znaleźć chwilkę, w której mogłabym przenieść się do Terry, ale nie byłam w stanie, gdyż i w stołówce, i w innych pomieszczeniach domu dziecka ktoś był. Gdy kończyłam pogawędkę z jedną osobą, na jej miejscu pojawiała się inna. Raz któryś z opiekunów, raz jedno z dzieci bądź cała ich grupka…
    Zrezygnowana, wróciłam do domu Bereniki i Talusa. Zamieniłam z nimi kilka zdań, po czym uzyskałam zgodę na skorzystanie z komputera. Podczas nerwowego oczekiwania na Agnese przeglądałam internet, jak zwykle poszukując czegoś na nasz temat. Tym razem skupiłam się na zdjęciach i filmach (głównie amatorskich, nagrywanych zazwyczaj komórką) z walk Barunki, Nathana i Lerate… Oglądając je, rozmyślałam nad swoją teorią.
    Gdy tylko zauważyłam, że moja przyjaciółka jest dostępna, natychmiast napisałam do niej z prośbą, by przeniosła się do kokpitu i poprosiła Lolli, by mnie przyzwała. Agnese, choć nie wiedziała, dlaczego tak mi na tym zależy, natychmiast się zgodziła.
    Kilka minut później obie byłyśmy w kokpicie.
    - O co chodzi? - zapytała Lollipop, lewitując między nami. Mina Agnese również wyrażała pytanie.
    Przez moment się wahałam. Dobrze, że nie zaprosiłam wszystkich pilotów, wtedy pewnie bałabym się odezwać. Nie wiem, jak to jest, że stresuję się niemal za każdym razem, gdy muszę powiedzieć coś na głos w obecności kilku osób. To zdecydowanie nie ułatwia życia. Chciałabym być taka odważna i otwarta jak… No, może nie jak Dennis czy Nadia, ale na przykład jak Lerate czy Laodika…
    Powiedziałam im o swoich przemyśleniach i wnioskach.
    - Więc… - odezwała się niepewnie Agnese. - Przypuszczasz, że walczymy na różnych Ziemiach? Nie tylko na naszej, ale też na alternatywnych? - Skinęłam głową. - Szczerze mówiąc, i mnie przeszło to przez myśl, ale nie chciało mi się w to wierzyć…
    Spojrzałyśmy wyczekująco na Lollipop. Przyglądała nam się badawczo - a przynajmniej takie miałam wrażenie.
    - Zmysł obserwacji, odrobina dedukcji… I odpowiedź sama się pojawia - szepnęła.
    - Czyli… To prawda? - spytałam cicho.
    - Tak, macie rację - przyznała. - Harry pewnie nie będzie zadowolony, ale skoro do tego doszłyście… - Zamilkła na moment, jakby się nad czymś zastanawiała. - Wasza Ziemia… Nie, cały wasz wszechświat jest jednym z wielu. Istnieją inne, alternatywne. Jest ich tak dużo, że… niektóre muszą zostać zniszczone. Walki robotów decydują o tym, które z wszechświatów przetrwają.
    - To znaczy, że nasi przeciwnicy pochodzą z innych Ziemi? - zapytała Agnese.
    - Owszem. Każdy z robotów jest swego rodzaju wysłannikiem czy może obrońcą danego świata. Ziemia tego, kto wygra, pozostaje w nienaruszonym stanie do czasu następnej walki. Świat tego, kto przegra, zostaje unicestwiony - wyjaśniła smętnym tonem.
    - A walki odbywają się albo na naszej Ziemi, albo w świecie danego przeciwnika? - chciałam się upewnić.
    - Dokładnie.
    Kolejna zagadka rozwiązana. Choć to wszystko nie mieściło się w głowie, musiałyśmy przyjąć to do wiadomości. I Agnese, i ja wiedziałyśmy, że Lollipop nie kłamie. To się po prostu czuło.
    - Trzeba powiedzieć reszcie… - szepnęłam, a moja przyjaciółka skinęła głową.
    Tylko jak to zrobić? Na samą myśl o tym, że miałabym znaleźć się w centrum uwagi i wszystko wyjaśniać pozostałym, przeszedł mnie dreszcz. Dennis miał rację, nazywając mnie szarą myszką. Nie lubiłam się wychylać i to się już nie zmieni. Zawsze wolałam obserwować niż być obserwowaną, słuchać niż mówić… Cóż, łatwiej byłoby załatwić to na TN, ale czy to w porządku? Chyba nie do końca.
    Westchnęłam i zamieniwszy szybko kilka zdań z Agnese, poprosiłam Lolli, by przywołała resztę. Po kilku sekundach pojawili się więc Diana, Carmen, Nadia, Sebastian i Dennis. Jak zwykle, gdy uzmysławiałam sobie, jak niewielu nas zostało, miałam wrażenie, że moje serce niemal przestaje bić. Cała reszta… Osiem osób…
    - Co jest? - spytał Sebastian.
    Oprzytomniałam i nieśmiało zerkałam raz na jednego, raz na drugiego. Wyjaśniłam cicho, że czegoś się dowiedziałam i zostało to potwierdzone przez Lollipop. Uważne i pytające spojrzenia okropnie mnie krępowały. W końcu jednak trzeba było wyjaśnić, że istnieją alternatywne wszechświaty i to z ich mieszkańcami walczymy. Streściłam więc szybko to, co wiedziałam. Odpowiedziały mi podniesione brwi, miny wyrażające konsternację i słowa niedowierzania typu „To nie film science-fiction”. Po głębszym zastanowieniu każdy stwierdził jednak, że nasza „przygoda” rzeczywiście wygląda na akcję żywcem wziętą z filmu czy książki tego gatunku. Nawiązały się rozmowy, zapanował lekki rozgardiasz, ale ja powróciłam już na stanowisko szarej myszki i prawie się już nie odzywałam. Kiedy wróciłam do Grecji, odetchnęłam z ulgą, ciesząc się, że jedną sprawę mam za sobą.
~*~
    Minęło kilka dni i poza ożywionymi rozmowami na komunikatorze internetowym właściwie nic się nie działo. Berenika i Sotera kilkakrotnie pytały mnie, dlaczego nie chodzę do szkoły, ale nie naciskały, kiedy peszyłam się nie odpowiadając. Nie chciałam kłamać, a prawdy też wolałam nie wyznawać.
    Czułam pustkę, o której zapominałam tylko podczas rozmów z Agnese. Długo zastanawiałam się, co było jej przyczyną - poza tym, że umrę. Ponownie wspominałam czasy spędzone w domu dziecka i któregoś razu odpowiedź się pojawiła.
    Marzenia z dzieciństwa. To, że nie odnajdę miłości swego życia było pewne, ale może uda mi się odszukać rodziców…? Ile czasu mi pozostało? Cóż, tego się nie dowiem. Ale spróbować można - nawet jeśli próby spełzną na niczym, przynajmniej będę miała jakieś zajęcie, które odciągnie mnie od rozmyślania nad rychłą śmiercią.
    Tylko od czego zacząć? Mimo iż nieraz wyobrażałam sobie sytuacje, w których poznaję rodziców (a były to zarówno pozytywne, jak i całkowicie dobijające obrazy potencjalnego spotkania z nimi), nigdy tak naprawdę nie zastanawiałam się nad tym, w jaki sposób ich odszukać. Czy to w ogóle było możliwe? Właściwie kto nadał mi imię i nazwisko? Któreś z rodziców czy ktoś z sierocińca? Dlaczego wcześniej o to nie spytałam?
    Greta. Musiałam z nią porozmawiać. W końcu to ona znalazła mnie na progu domu dziecka przeszło osiemnaście lat temu…
    Ruszyłam więc w stronę sierocińca, jak to robiłam już nieraz, od kiedy musiałam się z niego wyprowadzić. Nie spieszyłam się. Cieszyłam się śliczną pogodą, błękitem nieba, cudownym morskim klimatem i ukochanym otoczeniem. Gdybym nie miała niebawem umrzeć, czy w przyszłości byłabym zdolna do tego, by wyprowadzić się z Litochoro? Nie, raczej nie, za bardzo kocham to miasteczko. Większość moich kolegów i koleżanek porozjeżdżało się w różne strony - za pracą i nie tylko - ale ja chyba naprawdę nie potrafiłabym tego zrobić.
    Nagle przypomniałam sobie o Nikandrze, rok starszym ode mnie chłopaku, jednym z niewielu… nie, jedynym, z którym potrafiłam rozmawiać względnie normalnie, nie umierając przy tym ze stresu. Był moją pierwszą i jedyną miłością. Naturalnie nigdy nie powiedziałam mu, że go lubię, co to, to nie, spaliłabym się ze wstydu i na pewno zostałabym odrzucona. Ale pomarzyć można było i dopiero jego wyjazd do stolicy mnie otrzeźwił. Ileż było wtedy smutku i zbłąkanych łez! A teraz należało to do przeszłości, którą wspominałam głównie z rozrzewnieniem… Rozumieliśmy się przecież całkiem dobrze i miło spędzaliśmy ze sobą czas. Ale kiedy osiągnął pełnoletniość, wyjechał i nigdy więcej go nie widziałam. Może to i dobrze? Na pewno już o mnie nie pamięta, więc w żaden sposób nie odczuje mojej nagłej śmierci.
    Już przy bramie otoczyła mnie gromada dzieci, wołając „Alia, Alia, pobawisz się z nami?”.
    „Alia”… Zawsze tak na mnie mówiły. I te dzieciaczki, i moi rówieśnicy… Nikander też.
    Nie mając serca im odmówić, przez jakiś czas bawiłam się z maluchami w chowanego. Cieszyły się jak szalone i kiedy zawołano je na obiad, niechętnie opuściły podwórko. Poszłam za nimi, przypuszczając, że opiekunowie również znajdują się w stołówce. Kiedy kucharki i inni dorośli mnie zauważyli, zaprosili mnie do wspólnego posiłku. Nie mogłam odmówić, więc wraz z całą resztą zjadłam przepyszną musakę, tradycyjną grecką zapiekankę z bakłażanów.
    Gdy wychowankowie sierocińca odeszli na różnorakie zajęcia, przeszłam z Gretą do świetlicy. Usiadłyśmy przy jednym ze stolików i z początku rozmawiałyśmy na tematy niemające nic wspólnego z celem mojej wizyty. Telewizor w pomieszczeniu był włączony, ale nie zwróciłam na to uwagi aż do chwili, w której wspomniano o Terrze. Na kilkanaście sekund straciłam kontakt z rzeczywistością. To wystarczyło, by trzydziestokilkuletnia kobieta zmarszczyła brwi i zaczęła mi się uważniej przyglądać. Skupiona na ekranie - a dokładniej na własnych myślach związanych z tym, co pokazywano w telewizji - nie zauważyłam tego od razu.
    - Jesteś jedną z nich, prawda? - zapytała cicho Greta.
    Przeniosłam na nią zdumiony wzrok. Moja była opiekunka patrzyła na mnie z widocznym gołym okiem smutkiem.
    Odetchnęłam głęboko i powoli skinęłam głową. Przecież bym jej nie okłamała. Była dla mnie kimś w rodzaju starszej siostry.
    - Nie mów o tym nikomu - poprosiłam. Greta uśmiechnęła się blado.
    Wiele dzieciaków w moim wieku i starszych mówiło na nią po imieniu, gdyż zaczęła pracować w domu dziecka zaraz po tym, jak ukończyła osiemnaście lat i powinna była się z niego wynieść - sama bowiem też była sierotą. Spędziła w tym budynku całe życie… Gdy tak o tym myślałam, stwierdziłam, że sama też chętnie podjęłabym się pracy w tym miejscu.
    Rozmowa przygasła. Przerwałam ciszę dopiero kilka minut później, pytając, czy wie coś o moich rodzicach. Pokręciła przecząco głową.
    - Na karteczce przypiętej do kocyka widniały tylko twoje imię i nazwisko oraz data urodzenia - powiedziała.
    Chciałam się dowiedzieć, czy to moje prawdziwe nazwisko, czy też któreś z rodziców (lub ich rodziny albo przyjaciół - kto wie, kto dokładnie podrzucił mnie do domu dziecka) je wymyśliło. Greta nie znała odpowiedzi na to pytanie. Zaproponowała za to, że pokaże mi karteczkę, o której była mowa.
    Udałyśmy się gabinetu Larysy. W pokoju obok mieściły się dane wszystkich wychowanków sierocińca. Greta oznajmiła, że interesująca nas kartka umieszczona jest wśród moich akt. Larysa, obecna dyrektorka domu dziecka, nie czyniła żadnych przeszkód. Ba, nawet pomogła nam znaleźć właściwą teczkę. Wszystkie dane mieściły się także w komputerach i innych tego typu urządzeniach, ale do dziś nie zrezygnowano też z tradycyjnych form przechowywania informacji.

Idalia Kairis
ur. 28.01.2136

    Spojrzałam na niewielką karteczkę, wyobrażając sobie noc, w której mnie porzucono. Co kierowało moimi rodzicami? Dlaczego mnie nie chcieli? A może nie chodziło o to, że nie chcieli, ale z jakiegoś powodu nie mogli mnie wychować? Możliwości było co najmniej kilka, a ja nie dowiem się niczego konkretnego w sierocińcu. Żeby poznać odpowiedzi, moje poszukiwania musiałyby zakończyć się sukcesem, a szanse na to były raczej znikome…
    Spróbować jednak można. Wciąż jednak nie wiedziałam, jak się do tego zabrać.
    Przeszłam z Gretą do jej pokoju, byśmy mogły jeszcze porozmawiać w cztery oczy.
    - Chcesz ich odnaleźć? - zapytała.
    Przez moment milczałam, wpatrując się w swoje dłonie i czując, że lekko się pocą.
    - I tak, i nie - odparłam. - Sama nie wiem. Chcę spróbować ich odszukać, ale nie jestem pewna, czy chciałabym ich odnaleźć.
    Greta spojrzała na mnie, a w jej ciemnych oczach malowało się zrozumienie. Ona zapewne też bała się prawdy, bo mogła się ona okazać bardzo bolesna. Jeśli rodzice nie chcieli nas tak bardzo, że nas porzucili, nie byłybyśmy w stanie przyjąć tego do wiadomości ot tak sobie. Choć taka wizja była najbardziej prawdopodobna, w duchu każda z nas na pewno nieraz wymyślała wiele wymówek i usprawiedliwień. Kiepska sytuacja finansowa lub rodzinna, przymus, groźba, szantaż i tym podobne…
    - Od czego mam zacząć? - spytałam cicho.
    - Chyba od szpitala - odpowiedziała wzdychając.
    Rozmawiałyśmy przez jakiś czas, próbując ustalić plan działania. Zdecydowałam, że chcę szukać sama. Pomoc nie była mi potrzebna, skoro nie byłam nawet pewna, czy w ogóle chciałabym zobaczyć rodziców. O ile żyli, bo, jak by na to nie patrzeć, jedną z możliwości było, że moja matka na przykład umarła przy porodzie, a ojciec też już nie żył i ktoś z rodziny podrzucił mnie do sierocińca… W każdym razie wolałam być w tym sama. Bez świadków. Za jedyne towarzystwo mając samą siebie i własne myśli…
    Zapytałam Gretę, czy i ona próbowała kiedyś odnaleźć rodzinę. Wyznała, że nieraz przechodziło jej przez myśl, żeby spróbować, ale w końcu nigdy się na to nie zdobyła. Właśnie ze strachu, że była aż tak niechciana, że ją porzucono. Wolała skupić się na swoim obecnym życiu, nie wracać w tak odległą przeszłość i poświęcić się dzieciakom podobnym sobie.
    Kiedy się żegnałyśmy, było już po dwudziestej. Ruszyłam do domu, mając mały mętlik w głowie.
~*~
    Wstał nowy dzień i okazał się być dużo chłodniejszym niż poprzedni. Mimo tego bezustannie czułam, że jest mi gorąco. Denerwowałam się bez przerwy - podczas porannej toalety, podczas ubierania się, przygotowywania i spożywania śniadania… Aż wreszcie podczas drogi do jedynego w Litochoro szpitala.
    Niemal połamałam sobie palce, kiedy w nerwowym geście wyginałam je sobie przed podejściem do recepcji. W końcu jednak wzięłam głęboki oddech i ruszyłam w stronę pielęgniarek. Przedstawiłam się i wyjaśniłam grzecznie, w jakim celu przyszłam. Młoda kobieta uśmiechnęła się serdecznie i oznajmiła, że pośle po odpowiednią osobę. Przez kilka minut oczekiwałam na nią na jednej z ławek w holu.
    W końcu podeszła do mnie czterdziestokilkuletnia pielęgniarka. Gołym okiem widać było, że zna się na swojej pracy. Wzrok miała poważny i badawczy, ale ogólnie rzecz biorąc wydawała się raczej sympatyczna. Przedstawiła mi się jako Erazma Pepanos, a następnie kazała iść za nią. Przeszłyśmy kilkoma korytarzami, mijając najpierw sale chorych, a następnie miejsca służbowe. Jakiś czas później stanęłyśmy przed jednymi z wielu zamkniętych drzwi. Chcąc nie chcąc w mojej głowie ukazały się wspomnienia, w których Harry Reed zaprowadził nas do pomieszczenia, w którym wplątał nas w ten okropny kontrakt. Przełknęłam ślinę i wyrzuciłam z myśli te wizje, rozpaczliwie próbując skupić się na tym, co było tu i teraz.
    Erazma wyjęła klucze, otworzyła drzwi i zaprosiła mnie do środka. Weszłam powoli do sporej wielkości pokoju zapełnionego aktami. Kobieta podeszła jednak do jedynego w tym pomieszczeniu komputera. Nie należał do najnowocześniejszych - a przynajmniej tak mi się wydawało, bądź co bądź nie bardzo się na tym znam.
    Pepanos poleciła, bym usiadła na krześle przy drzwiach, a sama usadowiła się na krześle przy niewielkim biurku. Chwilkę czekała, aż komputer się uruchomi, a następnie wprawnymi ruchami wklepała na klawiaturze to i owo. Włączył się jakiś pogram i wtedy Erazma znów zaczęła stukać w klawisze. Trwało to ledwie kilka sekund, co mnie niemało zaskoczyło.
    - Nie ma pani w tym spisie - powiedziała. - A dokładniej: nie ma nikogo, kto urodziłby się tego dnia co pani.
    - Rozumiem - szepnęłam.
    Kobieta w niesamowicie szybkim tempie pozamykała wszystko i ani się obejrzałam, a znów stałam na korytarzu. Ze zwieszoną głową dreptałam za Erazmą w stronę holu. Tam podziękowałam jej jeszcze raz, a następnie wyszłam na zewnątrz.
    Czułam jednocześnie ulgę i zawód. Te sprzeczne uczucia nie pozwoliły mi się odprężyć. Poczęłam zastanawiać się, co jeszcze byłam w stanie zrobić. Naturalnie mogłabym popytać w innych szpitalach, zaczynając od tych najbliższych Litochoro, ale w jakimś stopniu straciłam zapał.
    Stwierdziłam, że nie mam ochoty na szukanie - a przynajmniej nie tego dnia. Postanowiłam za to urządzić sobie małą wycieczkę na plażę.
    Zadrżałam lekko, gdy zrzuciłam z siebie ubranie, pozostając w samym stroju kąpielowym. Wiatr dął dość mocno, bawiąc się w najlepsze moimi czarnymi włosami i odsłaniając przy tym czoło. Wokół nikogo nie było, dlatego nikt nie dostrzegł znaku. Ciekawa byłam, czy coś oznaczał…
    Ruszyłam do wody, nic sobie nie robiąc z wysokich fal. Już jako sześciolatka nauczyłam się pływać, opiekunowie domu dziecka o to zadbali. Kilka lat później kilkorgu z nas pozwolono także wziąć udział w kursie nurkowania, a wśród tych szczęściarzy znalazłam się również ja. Przebywając pod wodą, czułam się, jakbym wylądowała w innym świecie. To cudowne uczucie wyzwalające ducha wolności. Podczas wakacji sporo zarobiłam na uczeniu innych nurkowania.
    Wakacje… Obóz Success…
    To, że zdobyłam stypendium pozwalające mi udać się na międzynarodowy obóz językowy, było przejawem szczęścia czy raczej pecha? Choć pierwsza odpowiedź, która nasunęła mi się na myśl, była związana z pechem, uświadomiłam sobie, że to nie do końca prawda. Gdyby nie Success, nie poznałabym Agnese ani całej reszty. Nie przeżyłabym niczego nowego, nie odwiedziłabym innych państw… Jestem pewna, że całe życie spędziłabym, nie wychylając nosa z Grecji.
    Śmierć… Czym ona jest? Dokąd po niej trafię? Czy zasługiwałam na Niebo?
    Fale bawiły się mną. Czułam się, jakbym nie ważyła ani grama. Jakbym była ledwie piórkiem tańczącym z wodą jakiś radosny taniec.
    Wiatr był chłodny, ale woda, mocno nagrzewana od wielu, wielu dni, sprawiała, że się tego prawie nie czuło.
    Zawisłam pomiędzy rzeczywistością a światem wyobraźni. Czas się zatrzymał…
    I chciałam, by już nigdy nie ruszał.
   
    Kiedy wyszłam z wody, zaczynało już zmierzchać. Zachodzące słońce zabarwiło niebo i wodę na tysiące barw, doskonale ze sobą współgrających i przywodzących na myśl świat baśni. Wytarłszy się szybko i wskoczywszy w ubranie, zapatrzyłam się na ten widok, rozkoszując się nim w niemym zachwycie.
    Przerwało go przeniesienie mnie do kokpitu.
    Więc to już…?
    Popatrzyłam na pozostałych, zatrzymując wzrok na Agnese. Westchnęłam i uśmiechnęłam się do niej ponuro. Reed rozpoczął kolejną czczą gadaninę, tym razem na temat naszego odkrycia odnośnie istnienia alternatywnych światów. Prawie go nie słuchałam, próbując skupić się na otoczeniu. Terra stała na jakimś klifie, a naprzeciwko niej materializował się mój przeciwnik. Był okropnie chudy i wysoki - dużo wyższy niż Terra. Serce kołatało mi ze stresu. Chyba naprawdę najbardziej obawiałam się walki, nie samej śmierci. Nie mogłabym umrzeć ze świadomością, że skazałam całą moją planetę - czy raczej wszechświat - na zagładę.
    Drżąc, spojrzałam na Lollipop jak zwykle unoszącą się w powietrzu.
    - Moje ciało… - wydukałam cicho. Słowa ledwo przechodziły mi przez gardło. - Wrzuć je do morza lub oceanu. Tak, by nikt go nie odnalazł - poprosiłam.
    - Dobrze - odparła, nie dziwiąc się mojej prośbie, jak to było w przypadku Lerate. Cóż, ona miała kochających rodziców. Ja nie miałam nikogo poza osobami z domu dziecka i rodziną Bereniki. Greta poznała prawdę, więc będzie wiedziała, co się stało. Być może powie o tym innym, być może nie. To bez znaczenia.
    - No, najwyższy czas, by nasza sierotka Marysia pokazała, na co ją stać - zaśmiał się chamsko Reed, kiedy mój przeciwnik całkowicie się zmaterializował.
    Trzęsłam się jak osika. Nie spuszczałam z oczu wroga, jednocześnie nie mogąc zdecydować się na żaden ruch. Przecież tam przebywali ludzie tacy jak my… Walczyli o to samo co my… Byli w tak samo rozpaczliwej sytuacji jak nasza…
    - Ruszysz się wreszcie? - zapytał zniecierpliwiony Harry, ale chłopcy z naszej siódemki kazali mu się zamknąć.
    W końcu to tamten robot wykonał pierwszy ruch. Nie uniknęłam ciosu, Terra zachwiała się porządnie, ale nie upadła. Zmusiłam się do tego, by również zaatakować, równocześnie zmagając się z wyrzutami sumienia i próbując nie dopuścić do tego, by łzy przesłoniły mi obraz.
    Walka toczyła się i były to najgorsze chwile w moim osiemnastoletnim życiu. Nieraz byłam już pewna, że przegram, ale zawsze jakimś cudem ratowałam się w ostatnim momencie. Po prostu świadomość, że nie mam innego wyjścia jak wygrać, dodawała mi jakiejś okropnej siły.
    Nie mam pojęcia, jak długo to trwało. W pewnej chwili oba roboty zachwiały się na skraju klifu i wtedy wpadł mi do głowy pewien pomysł. Skoro Terra przypomina mechanicznego człowieka, na pewno potrafi pływać, a mnie myślenie o tym przychodziło bez problemu. Złapałam więc przeciwnika i wraz z nim rzuciłam się do wody. Ktoś krzyknął, a mina Reeda wyrażała albo gniew, albo ekscytację - a najprawdopodobniej i jedno, i drugie. Tymczasem wróg kompletnie spanikował. Mając już dość tego wszystkiego, zabrałam się za szukanie serca. Znalazłam je w miejscu, które mogłoby robić za brzuch robota.
    Zgniotłam je, przepraszając w duchu tych, których w tym momencie uśmierciłam. I wtedy coś się zmieniło. Tam, gdzie znajdowały się potencjalne ściany kokpitu, pojawił się filmik podobny do tego, który widzieliśmy po walce Barunki. Ujrzałam dwie osoby - mężczyznę i kobietę, która wyglądała… Prawdopodobnie tak, jak ja wyglądałabym za kilkanaście lat. Była młoda i układała do snu niemowlę. Mężczyzna z kolei pochylał się nad łóżkiem, w którym całował na dobranoc kilkuletniego chłopczyka.
    Wiedziałam, że to moi rodzice. I w mig pojawiła się najbardziej prawdopodobna odpowiedź na pytania, które sobie zadawałam.
    Oboje byli młodzi, musieli mieć ledwie kilkanaście lat, kiedy się urodziłam. Zapewne nie byli przygotowani na dziecko. Porzucili mnie, ale jakiś czas później założyli rodzinę, o nic się już nie martwiąc i będąc na to gotowym…
    Wszystko to trwało ledwie kilka sekund. Kokpit pogrążył się w znajomym półmroku. Zauważyłam, że po twarzy płyną mi łzy, a tuż przede mną stoi moja przyjaciółka. Agnese objęła mnie, a ja zdążyłam tylko życzyć jej jeszcze powodzenia.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.


<- Poprzedni rozdział                                                                        Kolejny rozdział ->



~*~
     Yo! Udało się skończyć rozdział na ostatni moment xD Więc proszę bardzo. Dedykacja dla wszystkich, którym chce się to czytać. ;)
[wpis z dnia 10.09.11] 



DOPISEK AKTUALNY:
      Przeniosłyśmy się wreszcie z Onetu, bo coraz częściej miałyśmy z nim problemy. Tu jest o wiele lepiej - nie musimy dzielić rozdziałów na części, nic się nie zacina... Mamy nadzieję, że Wam nowa strona też się podoba. ;) Prosimy o to, byście wypowiadali się już tutaj, a nie na onetowych blogach (z tamtych zostaje jedynie onesan-ya-imoto, przynajmniej póki co). Tamtych co prawda nie usuniemy (nie chcemy stracić Waszych cudnych komentarzy *.*), ale chcemy je niejako "zamknąć" i "żyć" tutaj. ;)

5 komentarzy:

  1. Rozdział komentowałam na tamtym starym blogu. Chciałam gorąco Was przywitać na blogspocie! :)
    Nowa strona jak najbardziej się podoba. Obyście czuły się tu dobrze :)
    PS. Czy mam Was informować o notkach na blogu o Japonii?

    OdpowiedzUsuń
  2. O.O Zonk! Cóż... Może też przeniosę bloga... A może skończę go na Onecie i założę nowego tu... ale na razie nie ma pomysłu ^^"
    Mam nadzieję, że niedługo napiszecie rozdział!
    Pozdro!
    Kiran Lilith

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział jest w drodze :D Może wyrobimy się na sobotę ;D

    OdpowiedzUsuń
  4. Hmmm... Szczerze, tu jest ekstra. Wszystko w jednym miejscu :) Wspaniale zaprojektowane i fajniej, że nie ma podziału na części. Ja też zastanawiałam się nad założeniem bloga, lecz nie z opowiadaniem, tylko z wierszami i ze swoimi zdjęciami. Tylko na to trzeba mieć czas. A ja mam za dużo nauki i praktyk. Eh...

    Pozdrawiam :)
    Vicky

    OdpowiedzUsuń
  5. Cieszę się, że Ci się tu podoba :) O wiele tu wygodniej i bardziej przejrzyście...
    Jeśli założysz tego bloga, daj nam znać :)
    Cóż, my też nie mamy zbyt dużo wolnego czasu, dlatego nowy rozdział wciąż nie został ukończony...
    Pozdrawiam,
    Aya

    OdpowiedzUsuń