niedziela, 2 października 2011

Terra Nostra - Rozdział ósmy

    Obudziłem się nagle, dysząc ciężko, jakbym pokonał niezły dystans biegu. Byłem w szoku, że w ogóle udało mi się zasnąć. Spojrzałem na zegarek i przekonałem się, że jest środek nocy. Zakląłem cicho i usiadłem na łóżku.
    Może to był tylko sen? Może tak naprawdę nie zostałem wybrany na kolejnego pilota Terry? A może… Może cała ta sprawa z robotem, walką, Harrym Reedem, Lollipop i tak dalej była snem, zwykłym koszmarem?
    Serce napełnione głupią nadzieją przyspieszyło. Zapaliłem lampkę wiszącą na ścianie nad łóżkiem i, drżąc lekko, odkryłem się. Przymknąłem oczy. Szlag by to. Na wierzchu prawej stopy znajdował się ciemnobordowy znak podchodzący do kostki.
    Czyli to nie sen…
    Nagle wszystko powróciło ze zdwojoną siłą. Napięcie, kiedy umierała Lerate i kiedy krzesła tradycyjnie wdały się w obrót, by wybrać kolejnego pilota… By wybrać mnie…

    Oczy wszystkich siedmiu „graczy” oraz Harry'ego i Lollipop zwróciły się ku mnie. Na chwilę mój umysł opuściły wszystkie myśli. Byłem jakby biernym obserwatorem. Ale potem zbombardowały mnie uczucia: strach, złość, beznadzieja. Oczy jakby bezwiednie skierowały się w stronę krzesła, przy którym jeszcze minutę temu leżało ciało Lerate. Umarła z uśmiechem na ustach. Czy ja też będę do tego zdolny? Wątpię. Ona była chyba najbardziej optymistycznie nastawioną osobą wśród nas.
    A do tego nasz mały sprawdzian Reeda wypadł chyba negatywnie. To nie Dennisa wybrano. Z drugiej strony, Harry mógł to zrobić specjalnie, by odepchnąć od siebie podejrzenia, jakoby to on sterował losowaniem. Zresztą czy to ważne? Lepiej jest tak, jak jest. Zgadzam się z tymi, którzy twierdzili, że możliwość ustawiania kolejki tylko pogorszyłaby sprawę. Większość osób chciałaby zapewne zostać jak najdłużej. W tym ja, jak najbardziej. Może Nadia poszłaby na pierwszy ogień? Od czasu śmierci Nathana niby o tym marzy, ale kto wie, co kryje w sobie. Kto jeszcze? Dennis? Niby był gotów się teraz poświęcić, ale równie dobrze mógł zupełnie nie wierzyć w to, że Reed - lub ktokolwiek albo cokolwiek innego - wybierze go na ósmego pilota. Agnese i Idalia, zamknięte w swoim małym, wspólnym świecie, od kiedy zaprzyjaźniły się na obozie, pewnie by stchórzyły i nie zaproponowały siebie. Zresztą obie niechętnie zgodziły się na udział w „grze”. Sebastianowi i Carmen też raczej nie spieszyło się na tamten świat. Nie wiem, jak z Dianą, ale ona też należy do cichych osób i chyba by się nie wychyliła. Nie, gdybyśmy mogli ustalać kolejność, byłoby to źródłem dodatkowych kłopotów i niepotrzebnych kłótni.
    - No. - Harry zachichotał drwiąco. - Mamy kolejnego pilota. Ciesz się ostatnimi chwilami życia, mały!
    Zacisnąłem pięści, ale nie odpowiedziałem. Nie należałem do ludzi, którzy bez problemu pyskują komu popadnie i wykłócają się, o co tylko chcą. Ale dlaczego „mały”? Ach, tak. Od czasu śmierci Barunki jestem jedynym szesnastolatkiem wśród pilotów.
    - Ty też - warknął Dennis. Wszyscy na niego spojrzeliśmy.
    - Ja? - zapytał niewinnym tonem Reed, uśmiechając się z pozornym niezrozumieniem. - O ile mi wiadomo, to nie ja podpisałem na siebie wyrok śmierci - rzucił, przyklejając na twarz ten swój wkurzający uśmieszek. Jego rozcięta warga już nie krwawiła.
    - Nigdy nic nie wiadomo - odparł Schneider, wzruszając ramionami i samemu przyjmując pozę niewiniątka, czym wyraźnie przedrzeźniał Harry'ego. - W każdej chwili może przecież wydarzyć się jakiś wielce niefortunny wypadek. Wpadniesz pod samochód, ktoś zasztyletuje cię w jakimś ciemnym zaułku…
    Muszę przyznać, że te wizje przypadły mi do gustu. Uśmiechnąłem się pod nosem, a gdy spojrzałem na innych, zauważyłem, że nie jestem jedyny - Nadia otwarcie chichotała, Sebastian z trudem powstrzymywał cisnący się na usta uśmieszek, Diana, Agnese i Idalia wyglądały tak, jakby dręczyły je poważne wyrzuty sumienia, że w głębi ducha komukolwiek życzą źle, a u Carmen, o dziwo, dostrzegłem jakiś błysk w oku. Nie ma co, nikt nie życzył Reedowi długiego, spokojnego życia. Ale czego innego można było się spodziewać? Wpakował nas w to całe bagno, więc powinien jakoś za to odpokutować. Kilkakrotnie dostał już w ryja, kilkoro z nas bez skrupułów się z nim kłóciło, przedrzeźniało i na niego wrzeszczało… Tylko tyle mogliśmy zrobić. Nadii i Dennisowi należały się za to szczególne brawa. Jeszcze przed moim wyborem niechętnie musiałem przyznać, że tych dwoje powinno zostać do samego końca. Nie dadzą się Harry'emu ani przerażeniu… Zakładając, że Sebastian, Carmen, Diana, Agnese, Idalia i ja damy radę pokonać swoich wrogów, losy Ziemi - o ile, czysto teoretycznie, naprawdę za nią walczymy - będą bezpieczne w rękach Dennisa i Nadii. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że któreś z nich mogłoby zawieść. Chyba że tylko udają takich mocarnych. Oby nie. Ale musieliby być naprawdę świetnymi aktorami, żeby podrobić taką pewność siebie.
    - Taak, jasne - prychnął lekceważąco Reed, wywracając przy tym oczyma. - Niezła wyobraźnia, po prostu brawo. A teraz spadać - mruknął, machając ręką.
    Wtedy wróciłem na Litwę. Kiedy wezwano mnie do kokpitu, siedziałem akurat nad Niemnem. Westchnąłem więc i ruszyłem do domu.

    Nie zasnąłem już do rana. Wstałem o piątej, mając dość bezczynnego wylegiwania się w łóżku. Zjadłem śniadanie, ubrałem się i tak dalej, by potem siąść przy komputerze. Zalogowałem się na TN, ale żadnego spośród znajomych z Success nie było. Nic dziwnego. O tej porze? Wszyscy pewnie jeszcze smacznie spali. Ciekawe, jak sypiali ci, którzy byli wybrani przede mną. Z jakimi problemami się borykali, co myśleli, o czym marzyli…
    Rzuciłem się na łóżko, wspominając Caspra, Daniela, Barunkę, Nathana, Laodikę i Lerate. A także Milly, której nie zdążyłem poznać, ale która na pierwszy rzut oka zdawała się bardzo sympatyczna. To takie niesprawiedliwe - to, co nas spotkało. Każde z nas ma - albo miało - ledwie kilkanaście lat, a już musi czy musiało zejść z tego świata, nie zasmakowawszy życia. Każde z nas zmuszone zostało do borykania się z tyloma negatywnymi emocjami… Złość, nie tylko na Reeda, ale także na samych siebie, że tak naiwnie daliśmy złapać się w pułapkę. Strach podczas losowania i zadawanie sobie raz po raz pytania: „Czy to już kolej na mnie?”. Niepokój podczas każdej z bitew. Niepewność związana praktycznie ze wszystkim, co łączyło się z tym, co miało być jedynie grą. Zagubienie, kiedy znak wskazuje ciebie, tym samym skazując cię na śmierć. Ciągła nerwowość w oczekiwaniu na twoją walkę. Wściekłość lub zrezygnowanie na myśl, że nie zdążysz zrobić tego, co w życiu chciałeś dokonać czy choćby spróbować.
    Westchnąłem i zakryłem twarz poduszką. Gdzie sprawiedliwość, do cholery?!
    Wróciłem przed komputer między dziewiątą a dziesiątą. Ktoś zdążył już zorganizować konferencję.

Boss: No i to by było na tyle, jeśli chodzi o nasz cwany plan prowokacji Reeda.
Sebastian: Taa... Czyli co, przyjmujemy, że to nie on ustala kolejność?
Lirio: To może być on. Wybierając kogoś innego, mógł zwyczajnie oddalić od siebie podejrzenia. Ale lepiej zostawmy tę sprawę.
Di: Uhm. W tym przypadku poznanie prawdy nie przyniesie nam niczego poza niepotrzebnymi kłótniami.
Lirio: Dokładnie <wzdycha>
Chatte: No nie wiem. Ja tam bym wolała, żeby nasz heros wreszcie pokazał, na co go stać :3
Boss: W to nie wątpię, skarbie ]>D Niestety, jak już mówiłem, raczej nie zdążysz podziwiać swojego mistrza. Znaczek padł na pierwszą z pozostałych przy życiu osób po Twojej prawej xD
Lirio: Znowu zaczynasz, Dennis...?
Chatte: Tak, ale mnie jakoś omija, „skarbie”. Obawiam się, że będziesz jednak musiał wykazać się przede mną.
Boss: Jeśli jakimś cudem tak by się stało, w co wątpię, urządzę Wam takie widowisko, że zapamiętacie je do końca życia. xD
Chatte: Czyli nie na długo ;]
Lirio: Nie sądzicie, że takie rozmowy moglibyście prowadzić między sobą indywidualnie, a nie podczas konferencji?
Boss: Co za różnica? Przynajmniej ktoś Was ożywi. Jesteście jak martwi za życia :P
Lirio: -.-
Chatte: Dobra, Carmen ma rację. Słuchajcie, trzeba coś postanowić w stosunku do tego, czy chcemy ujawnić całą sprawę mediom i tak dalej.
Di: Jestem za, jeśli to może w czymś pomóc. Ale nie chcę, żeby ktoś poznał moją tożsamość.
Boss: Ja się ujawnię, świat musi poznać swojego bohatera xD
Chatte: A jakże, herosie… No cóż, w każdym razie ja też się ujawnię.
Lirio: W takim razie ja też...
Sebastian: Dobra, niech będzie, ja też.
Paksa007: Ok. O ile zdążę.
Chatte: Przekażę to rodzicom Thana... Tylko trzeba jeszcze spytać Agnese i Idalię.
Boss: Hehe, sława zapuka do naszych drzwi xD
Chatte: Jakby było w tym coś fajnego... Spędź kilka godzin w towarzystwie paparazzi, a Ci się odechce sławy :P
Boss: E tam xD
Chatte: Mniejsza z tym...
Kolympi: Cześć... Mojej tożsamości nie ujawniajcie. I Agnese też nie, rozmawiałyśmy o tym wczoraj.
Boss: Wiedziałem, że nie będziecie chciały xD Takie szare myszki :D
Lirio: Dennis, daj już sobie spokój x_x
Boss: Oj tam, czepiasz się xP
Chatte: To ja lecę, skontaktuję się z rodzicami Nathana. Po południu czy wieczorem dam znać, co i jak.

    Dalej rozmowa się już nie kleiła, więc pożegnałem się i wycofałem z konferencji. Ledwie to zrobiłem, przyszła do mnie wiadomość od kolegi z klasy, Rytisa. Pytał, czy wyjdę na dwór, żeby zagrać w nogę. Ochoczo się zgodziłem, więc chwilę później leciałem już na boisko, które Rytis zarezerwował. Znajdowało się niedaleko mojego bloku i, jeśli się postarać, można było ujrzeć z niego Niemen.
    Przywitałem się z kumplami, podzieliliśmy się na drużyny i zaczęliśmy mecz. Tradycyjnie naszą bieganinę za piłką obserwowało kilka koleżanek. Na jakiś czas całkowicie zapomniałem o problemach - i o to właśnie mi chodziło, kiedy zgodziłem się na tę grę. Spotkanie z przyjaciółmi, bieganie podczas sierpniowego upału… To było to.
    Po meczu, który zakończył się remisem, ruszyliśmy w stronę sklepu, żeby kupić sobie coś do picia. O piwie nie było nawet mowy, każdy z nas wiedział, że nie mamy co liczyć na to, żeby ktoś je sprzedał niepełnoletnim. Od kiedy Litwa wstąpiła do Organizacji Narodów Euroazjatyckich, prawo było jeszcze mocniej egzekwowane i to, co mogło demoralizować młodzież, było niekiedy srogo karane, więc żaden rozsądny sprzedawca nie wydałby alkoholu czy papierosów komuś przed osiemnastką. Nie przeszkadzało mi to. Moi koledzy i ja wybraliśmy sobie różnego rodzaju napoje, każdy według własnego gustu, po czym poszliśmy do jednego z salonów gier, by się tam wyszaleć. W pewnym momencie niespodziewanie przeszło mi przez myśl, że powinna istnieć gra, która mogłaby mnie w jakiś sposób przygotować do mojej walki. Niemniej jednak nie było takiej, w której sterowałoby się czymkolwiek wyłącznie za pomocą myśli, musiałem więc zadowolić się innymi rozrywkami.
    Szaleliśmy tak do osiemnastej. Poza tamtym jednym wyjątkiem, w ogóle nie zawracałem sobie głowy Terrą. Dopiero podczas powrotu do domu stres powrócił. Miałem go dość, a minął dopiero jeden dzień od mojego wyboru. Zastanawiałem się, kiedy odbędzie się moja walka. Wcześniej bitwy rozgrywały się co kilka dni, ale Lerate otrzymała dużo więcej czasu, bo prawie trzy tygodnie. Mogłem liczyć na to samo? I czy tego bym właśnie chciał? Z jednej strony pragnąłem żyć jak najdłużej, ale zatruwać się tym niepokojem tak długo…?
    - Gdzieś ty był? - zapytała nieco gniewnym tonem moja matka, kiedy tylko przekroczyłem próg mieszkania. Nie ma co, cudowne powitanie. Jak się zastanowić, nie widziałem jej od poprzedniego popołudnia.
    - Na boisku i w salonie gier - odparłem, po czym wzruszyłem ramionami.
    - Znowu się lenisz - marudziła matka. - Zabrałbyś się lepiej do nauki…
    - Mam wakacje! - warknąłem. Znowu ta sama śpiewka, szlag może człowieka trafić.
    - Za kilka dni rozpoczyna się rok szkolny. Mógłbyś wreszcie na poważnie potraktować edukację. Jeśli znów przyniesiesz tak beznadziejne świadectwo, to się chyba załamię - powiedziała tonem, którego nie znosiłem. - Na Dainiusa można było liczyć, nie to, co na ciebie…
    Zacisnąłem pięści i nie słuchając dalszego wywodu, poszedłem do swojego pokoju. Nie omieszkałem też trzasnąć drzwiami.
    Dainius, oczywiście. W co drugiej rozmowie z matką jego imię musiało paść co najmniej raz.
    Był moim starszym bratem. Dwa lata temu, w wieku osiemnastu lat, zginął w wypadku samochodowym. Dopiero co zdał na prawo jazdy i ścigał się po mieście z jakimś koleżką, co zaowocowało kraksą i śmiercią jego oraz dwóch innych osób. Naturalnie mama nie przyjęła do wiadomości, że Dainius zrobił cokolwiek złego i to on był sprawcą wypadku. Nie, Dainius był jej oczkiem w głowie. Od zawsze i, z tego co widzę, na zawsze. Szczerze mówiąc, wszyscy go uwielbiali, łącznie ze mną. Mimo tego, że byłem młodszy o cztery lata, jako dzieciak Dainius chętnie się ze mną bawił, uczył mnie tego i owego, pozwalał mi wychodzić ze sobą i swoimi kolegami na dwór, wymyślał świetne gry czy kryjówki, które były naszymi sekretami. Jako nastolatek też był super bratem, właściwie dopiero między siedemnastką a osiemnastką coś mu odbiło. Możliwe, że to przez towarzystwo, w które wpadł w liceum. Ale to nieistotne. Tak czy owak bardzo przeżyłem jego stratę, tak samo tata. Jednak to, co stało się z mamą… Koszmar. Zawsze miałem jakąś niejasną świadomość, że bardziej kocha swojego pierworodnego syna niż mnie, ale po jego śmierci momentami miałem wrażenie, że ona mnie wręcz nienawidzi. Ile już razy słyszałem słowa w stylu: „Dlaczego on?! Dlaczego mój Dainius?! Dlaczego to Jurgis nie był na jego miejscu…?!”. Z powodu swojej wymagającej pracy tata nieczęsto był świadkiem takich wyznań, jednak ja od dawna miałem ich po dziurki w nosie. Tak samo jak tego jęczenia, o ile to gorszy jestem od Dainiusa… Wcale nie był genialnym uczniem, po prostu był dobry, nie mniej, nie więcej. Tak samo jak ja. Ale oczywiście, jakkolwiek bym tego nie udowadniał, i tak wiecznie byłem gorszy i głupszy. Dlatego świadomie odpuściłem sobie naukę. Poza angielskim, jedynym przedmiotem, z którego zawsze byłem autentycznie i niezaprzeczalnie lepszy od Dainiusa. Ale co z tego? Co z tego, że wygrałem ogólnokrajową olimpiadę z języka angielskiego, dostałem stypendium, zwolnienie z matury z angielskiego i dostałem się na prestiżowy obóz językowy Success? CO Z TEGO? Nic. Ani słowa pochwały. Nawet głupiego „gratuluję”, dosłownie nic. Wciąż tylko wyrzuty. A to jestem zbyt leniwy, a to zbyt pyskaty, zbyt marudny, a to za dużo czasu spędzam przed komputerem, na dworze albo przy książce niebędącej lekturą szkolną… Nawet święty straciłby cierpliwość.
    A ja przez to wszystko zacząłem nienawidzić własnego brata.
    Nie chciałem tego, naprawdę. Kiedy jednak wciąż wysłuchiwałem narzekań, że to ja powinienem był zginąć albo porównań mnie i Dainiusa… Tego, jaki to on był wspaniały, przystojny, inteligentny, zabawny, bystry, wysportowany… Coś we mnie zwyczajnie pękło i miłość, jaką obdarzałem starszego braciszka, zamieniła się w nienawiść. Nie potrafiłem też kochać matki. Tatę tak naprawdę widywałem rzadko i był mi właściwie obojętny… W istocie żyłem sam lub w towarzystwie kolegów, to mój cały świat.
    Cóż, mama pewnie za mną nie zatęskni, gdy zginę zaraz po mojej walce. Może to i dobrze? Łatwiej zostawić życie doczesne, kiedy wie się, że niewiele osób będzie po mnie rozpaczać. Z drugiej strony… to okropnie dobijające. Gdyby jeszcze nie zależało mi na życiu, ale tak nie jest… Chciałbym mieć w perspektywie kolejne lata, zyskać szansę na to, by czegoś dokonać… Cokolwiek.
    Przekląłem pod nosem i włączyłem komputer, by wejść na Terra Nostra.

Chatte: Rozmawiałam z rodzicami Nathana. Zorganizują co trzeba, żeby świat dowiedział się, o co chodzi z tymi tajemniczymi robotami...
Lirio: Miejmy nadzieję, że to dobre posunięcie...
Sebastian: Cóż, gorzej chyba nie będzie. Podczas walki Lerate Terra została zbombardowana :/
Di: Właśnie... Mam nadzieję, że to się już nie powtórzy.
Chatte: Ja też. Będą musieli się wycofać, w końcu nie walczą z kosmitami.
Kolympi: Zastanawiam się, jak to jest z innymi robotami. Mówiliście, że Lollipop potwierdziła, że kierują nimi ludzie, ale gdy Dennis powiedział, że jeśli przegramy walkę, nasza Ziemia nie zostanie zniszczona, zorientowała się, że ją sprawdzaliście.
Chatte: Sugerujesz, że naprawdę walczymy o przetrwanie Ziemi?
Kolympi: Sama już nie wiem. Na to chyba wygląda...
Chatte: Mimo wszystko nie chce mi się w to wierzyć. Po co to wszystko? Poza tym, to trochę nielogiczne: dwa ziemskie roboty walczą o przetrwanie Ziemi, ale mimo tego, iż nasi przeciwnicy padają jak muchy, Ziemia jakoś wciąż jest w jednym kawałku. Poza tym, żaden z pilotów innych maszyn nigdy się nie ujawnił. Gdyby tak było, któreś z nas na pewno by o tym usłyszało, taka sprawa byłaby wspaniałym kąskiem dla dziennikarzy.
Lirio: W co myśmy się wpakowali? Tak naprawdę prawie nic nie rozumiemy. :/
Chatte: Wiemy, że robot, którym sterujemy za pomocą myśli, wysysa energię z pilota, przez co ten po skończonej walce umiera. W maszynach będących naszymi przeciwnikami też są ludzie, to znaczy oni nimi kierują, ale nic o nich nie wiemy (tak samo nie mamy pojęcia, co się z nimi dzieje, kiedy przegrywają walkę - w każdym razie Ziemia wciąż istnieje) i oni prawdopodobnie nigdy się nie ujawnili. Nie wiemy w końcu, kto ustala kolejność. No, chyba że nikt i to rzeczywiście losowanie. Wiemy za to, że Reed jest skretyniałym facetem bez uczuć, a Lollipop ma nadnaturalne moce pozwalające jej teleportować nas do i z Terry...
Lirio: Nie zapominajmy o krzesłach - nawet gdy korzystamy z nich w Terrze, one nie znikają ze swoich normalnych miejsc.
Paksa007: No... I są jeszcze te znaczki, tatuaże, czy co to tam jest...
Boss: Bzika można dostać, gdy czyta się te Wasze wywody xD
Chatte: Och, jakże Ci współczuję...
Boss: Kiedy władze i media dowiedzą się, co jest grane?
Chatte: Aż tak spieszy Ci się do sławy? :P Ech, jeszcze nie wiem, ale w najbliższych dniach. Trzeba będzie zająć się wszystkim, łącznie z konferencjami prasowymi i tak dalej. Nie ma co, dziennikarze będą zachwyceni.
Boss: W sumie, gdybyśmy walczyli o losy świata, wzięliby nas za bohaterów. A tak? Za dzieciaczki, którym należy się litość, bo nie mogą wywinąć się z jakiegoś kretyńskiego kontraktu... Hm, chyba że możemy. Jeszcze żadne z nas nie próbowało nic nie robić i dać się pokonać. Jurgis, jesteś chętny? xD
Paksa007: Taa, jasne. Wybacz, wolę nie ryzykować. Nie wiadomo, co się stanie, jeśli przegramy.
Sebastian: Fakt. Reed albo jego potencjalni wspólnicy mogliby nas wtedy zabić.
Boss: I tak mamy umrzeć, więc co to za różnica?
Paksa007: A taka, że niedobrze byłoby mieć na sumieniu innych. Tak to przynajmniej macie jeszcze trochę czasu.
Chatte: Mniejsza z tym. Cóż, pozostaje Wam śledzić wiadomości i inne takie... Niebawem ukaże się tam coś o nas i naszym robociku.

    Gadaliśmy w ten sposób jeszcze przez jakiś czas. W końcu zrobiło się późno, a ja nie jadłem tego dnia nic poza śniadaniem. Wymknąłem się do kuchni i z ulgą stwierdziłem, że nie ma w niej matki. Przygotowałem więc sobie kanapki i na powrót zamknąłem się w swoim pokoju.
~*~
    Ostatnie dni wakacji minęły jak z bicza strzelił i ani się obejrzałem, a nadszedł pierwszy września, znienawidzony przez rzesze dzieciaków i nastolatków czas rozpoczęcia roku szkolnego. Pogoda bynajmniej nie zachęcała do zakończenia luźnego życia, słońce grzało niemiłosiernie i wszyscy najchętniej rzuciliby się na wycieczki, na spacery nad Niemen albo Wilię czy poszliby na lody. Tymczasem jednak trzeba było tłoczyć się w środkach komunikacji miejskiej, dość nowoczesnej, choć i tak pozostawiającej wiele do życzenia jak na możliwości dwudziestego drugiego wieku, by dotrzeć do szkół na coroczne uroczystości inicjujące kolejne pracowite miesiące. Państwa należące do Organizacji Narodów Euroazjatyckich ujednoliciły, jak się dało, system edukacyjny i w rezultacie w każdym z krajów ONE - od Anglii i Francji, poprzez Niemcy, Litwę czy Rosję, aż po Japonię, Chiny i inne takie - rozpoczęcie roku odbywało się pierwszego września (chyba że wypadał on w sobotę lub niedzielę), a zakończenie w ostatni piątek czerwca. W ciągu tych dziesięciu miesięcy każde państwo ustanawiało określoną liczbę dni wolnych wykorzystywanych przede wszystkim na różnego rodzaju święta, a te wypadały w różne dni i z różnych okazji z powodu rozmaitych religii i kultur.
    Zapewne przeklinałbym ten dzień wraz z kolegami, ale jako iż nie miałem w perspektywie wielu godzin do spędzenia w szkole, po prostu milczałem. To było zaskakująco dziwne i niecodzienne uczucie. Cały czas miałem świadomość, że przede mną jeszcze ładnych parę wymagających lat nauki, a tu nagle uświadomiłem sobie, że w istocie moja podróż przez życie, edukację i tak dalej zwyczajnie dobiega końca. Teraz ciekawiło mnie tylko jedno: kiedy wypadnie moja chwila prawdy. No, może jeszcze to, czy dożyję momentu, w którym nasza historia wyjdzie na jaw.
    Jak się niedługo potem okazało, odpowiedź brzmiała „tak”.
    Podczas mniej więcej dwóch godzin spędzonych w budynku szkolnym byłem praktycznie nieobecny, co odrobinę irytowało moich kolegów, w tym przede wszystkim Rytisa. Nie mogli zrozumieć, dlaczego z opóźnieniem odpowiadam na ich pytania - albo nie robię tego w ogóle, nie reaguję na żarty i tak dalej. Nie mogłem im wyjaśnić, że nie sądziłem, iż dożyję roku szkolnego, bo to by było dla mnie zbyt kłopotliwe. Z drugiej strony, w sumie mogłem im już coś powiedzieć, i tak niebawem cały świat miał poznać prawdę.
    A zdarzyło się to już po południu.
    - JURGIS! - wydarła się matka, kiedy tradycyjnie siedziałem w swoim pokoju i się leniłem. Nie miałem nawet ochoty, żeby włączyć komputer, więc nie spodziewałem się, że nadeszła chwila wyjawienia naszego sekretu.
    Z niechęcią poczłapałem do dużego pokoju. Matka stała na środku pomieszczenia, ręką wskazując na włączony telewizor i patrząc na mnie z wyrazem twarzy, jakiego jeszcze u niej chyba nie widziałem. Właściwie nawet trudno byłoby mi go opisać.
    - Co? - mruknąłem, choć naturalnie domyślałem się już odpowiedzi.
    - To!
    Kazała mi usiąść i obejrzeć telewizję. Napisy na dole ekranu informowały, że program, który powinien być teraz nadawany, został przerwany z powodu wstrząsających wiadomości z Francji.
    - … Wszystko to zdaje się być zupełnie niemożliwe, jednakże z powodu tego, iż nikt nie jest w stanie powiedzieć, czym są gigantyczne roboty, które zauważono w Czechach, Rosji i Stanach Zjednoczonych, słowa wyjaśnienia dostarczone całemu światu mogą okazać się wiarygodne i stanowić wstęp do… - mówił jeden z litewskich prezenterów telewizyjnych, Mindaugas Zaicevas, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na twarz wyrazu podekscytowania. Nagle przerwał, najwyraźniej dostawszy wiadomość przez słuchawkę, którą bezustannie miał włożoną do ucha. - Nasi tłumacze są już gotowi, by podzielić się z państwem informacjami z Francji.
    Nastąpiła krótka przerwa, w której prezenter przedstawiał tłumaczy, a ci z kolei po chwili rzucili kilka słów wstępu do całej sprawy, w głównej mierze powtarzając to, co kilka minut temu powiedział Zaicevas.
    - Powiedzieli, że sterujesz tym robotem! - rzuciła z rozeźloną miną moja matka. Przeniosłem wzrok z ekranu telewizora na nią.
    - To nie do końca tak… - zacząłem, ale wtedy tłumacze zabrali się do roboty. Puszczono materiał z Francji, a moi rodacy tłumaczyli wszystko na język litewski.
    W skrócie: państwo Rameau, bardzo zresztą znani i poważani we Francji (Jean, ojciec Nathana, był lubianym politykiem startującym do Rady Narodów), przekazali odpowiednim osobom, czym najprawdopodobniej są roboty i co się wiąże z ich walkami. Naturalnie wszystko wywołało wielkie zamieszanie, mass media zaczęły dosłownie szaleć. Tym bardziej, że podano tożsamość tych z nas, którzy postanowili się ujawnić, a co za tym idzie, wszyscy już o mnie wiedzieli.
    Poczułem, że komórka w kieszeni moich spodni wibruje. Wygląda na to, że swoje ostatnie dni spędzę na wyjaśnianiu wszystkim, co i jak…
    Najpierw musiałem wszystko opowiedzieć matce. Jak zwykle była niezadowolona, marudziła i oczywiście nie powstrzymała się, by nie wspomnieć kilka razy o Dainiusie. Jasne, co ją to obchodziło, że czekam na śmierć…
    Potem zmuszony byłem powtórzyć niemal to samo ojcu, Rytisowi i całej grupie innych kolegów, a nawet kilku moim nauczycielom ze szkoły oraz sąsiadom. Kiedy wreszcie zwiałem do swojego pokoju i odpaliłem komputer, zbombardowały mnie wiadomości na TN. Zignorowałem wszystkie poza tradycyjną konferencją znajomych z Success.

Lirio: Zaraz zwariuję, wciąż wypytują mnie o to samo, a do tego dziennikarze już pukają do moich drzwi x_x
Canzone: Współczuję Q.Q Nie chciałabym być w Twojej sytuacji...
Lirio: Chyba mogłam sobie darować ujawnianie się... Teraz ta cała sprawa jest jeszcze bardziej rzeczywista i namacalna...
Di: No tak... Cóż, nie żałuję swojej decyzji ^^' Problem tylko w tym, że ledwie wzmianka o obozie Success sprawiła, że rodzice jakoś niespokojnie na mnie patrzą... :/
Paksa007: Carmen, u mnie to samo :/
Lirio: Trudno to znieść, a może być jeszcze gorzej...
Boss: Gorzej? xD Jest... zabawnie xD A ile lasek można teraz poderwać xD
Lirio: W takich chwilach myślisz o dziewczynach? -.-
Boss: No jasne, niby czemu nie? Trzeba korzystać z życia, póki można :P
Lirio: Taa...
Di: Ktoś wie, co słychać u Nadii? Ona pewnie ma teraz najwięcej roboty...
Boss: Nasza cudowna Nadia udziela właśnie wywiadu, jak chcecie, to zobaczcie <tutaj> xD
Lirio: Szkoda tylko, że nie rozumiem nic z francuskiego :P
Boss: E tam, za pięć minut pewnie będziemy mieli całość po angielsku xD
Lirio: No tak... Innymi słowy, teraz po prostu gapisz się na Nadię?
Boss: A co, nie można? ]>D O, a może jesteś zazdrosna?
Lirio: Chyba śnisz x_x

    Kiedy tak z nimi gadałem, zdałem sobie sprawę, że mimo wszystko będzie mi ich brakowało. Co prawda Casper, z którym dogadywałem się najlepiej, jeśli chodzi o obóz, umarł jako drugi (zdawało mi się, że od tego czasu minęły całe wieki, a to przecież ledwie kilka tygodni), ale to nie znaczy, że w jakiś sposób nie przywiązałem się do reszty. Najpierw spędziliśmy ze sobą trzy tygodnie w Londynie, potem połączyła nas sprawa Terry…
    Oglądając kolejne wiadomości, czytając artykuły na internetowych portalach, słysząc jakieś narzekania matki i tym podobne, czułem się, jakby to wszystko działo się poza mną. Jakbym stał gdzieś obok, osobiście w to wszystko niezamieszany, i patrzył na płynące wokół obrazy.
    Następnego dnia nie wyszedłem z domu. Nie zamierzałem iść ani do szkoły, ani nawet na spacer. Zapewne trafiłbym na kogoś, kto koniecznie chciałby poznać moją historię, przeprowadzić ze mną jakiś wywiad albo coś w ten deseń. Nie miałem na to wszystko siły ani ochoty. Spędziłem w łóżku nieprzyzwoicie dużo czasu, leżąc na plecach i wpatrując się z otępieniem w sufit. Nie zjadłem śniadania, w ogóle nie czułem głodu. Jakbym był ledwie duchem nie do końca wiedzącym, co jeszcze robi na tym świecie.
    Później odpaliłem Terrę Nostrę, ale prawie nie uczestniczyłem w rozmowie, głównie jej się przypatrywałem. Nadia i Dennis tradycyjnie się przekomarzali, Carmen momentami próbowała trochę ich utemperować (co oczywiście nie przynosiło żadnych skutków), a reszta udzielała się raczej niewiele.
    Ciekaw byłem, jak bardzo zmienił się każdy z nas, od kiedy Harry Reed wplątał nas w tę przeklętą „grę”. To musiało odbić się na wszystkich, nawet na Dennisie. Nadia z początku zdawała się niewzruszona, ale po śmierci Nathana, mimo że szybko się podniosła, przecież pękła.
    A ja? Co wywarło na mnie większy wpływ: obecna sytuacja czy śmierć Dainiusa sprzed dwóch lat? Mimo wszystko mam wrażenie, że jeśli chodzi o mój charakter, to wypadek brata bardziej mnie odmienił. Niegdyś byłem dużo weselszym chłopakiem, bardziej otwartym i śmiałym. Teraz miałem tylko kolegów, a i ich obecnie miałem nieco dość, choć to pewnie związane było z bliską perspektywą mojej śmierci…
    Kiedy po południu wraz z pozostałą siódemką zostałem przeniesiony do kokpitu Terry, odetchnąłem głęboko i poczułem ulgę - spowodowaną głównie tym, że nie musiałem mieć tego dnia do czynienia z matką. Poza tym byłem już zmęczony oczekiwaniem. Nieważne, że umrę, chciałem po prostu odpocząć.
    Czy nie to miała zamiar powiedzieć przed śmiercią Lerate? „Teraz trochę odpo…” - odpocznę? Jeśli to miała na myśli, zupełnie mnie to nie dziwi.
    Popatrzyłem kolejno po wszystkich, którzy zostali. Po mojej prawej stronie siedziała Idalia, dalej Diana, Dennis, Carmen, Agnese, Sebastian i Nadia - między mną a nią stały trzy puste krzesła. Wierzyć mi się nie chciało, że zostało nas już tak mało. Co dopiero będą czuli następni? Wolałem sobie tego nie wyobrażać. Szczególnie na ostatnich osobach ciążyć będzie presja…
    Widok pustych krzeseł należących do siedmiorga z nas chwytał za serce. Było w tym coś dziwnie podniosłego oraz, oczywiście, tragicznego. Takie historie jak nasza nie powinny mieć miejsca w tak cywilizowanym świecie…
    Pomyślałem nagle o tym, jak bym się czuł, mając wokół siebie same puste miejsca. To by było straszne, tym bardziej, gdyby za jedynego towarzysza miało się Reeda. Lollipop była… Cóż, w każdym razie nie była człowiekiem, więc w pewnym sensie można było jej nie liczyć.
    - Gotowy, mały? - zapytał Harry, świdrując mnie spojrzeniem złowieszczo błyszczących, ciemnych oczu.
    Nie odpowiedziałem, tylko cierpliwie czekałem, aż ujrzę otoczenie, w którym zaraz odegra się bitwa. Oraz swojego przeciwnika, naturalnie.
    Reed prychnął.
    - Mogę wiedzieć, co wam odbiło, że się ujawniliście? - spytał, mrużąc lekko oczy.
    - Taką podjęliśmy decyzję i tyle - warknęła Nadia.
    - A co, strach obleciał? - zapytał drwiąco Dennis. - Powinieneś mieć się na baczności. Jeśli ktoś cię teraz pozna, masz przechlapane. Więzienie czeka, głąbie.
    - Szkoda, że nie szubienica - prychnęła Francuzka.
    Harry popatrzył na nich, po czym zaśmiał się, jakby usłyszał świetny dowcip. Teatralnym gestem udał, że ociera z oka łezkę rozbawienia.
    - Naprawdę myślicie, że dałbym się złapać? - wydukał chichocząc. - Naiwne bachory! - Zamilkł na moment, po czym spoważniał. - Zresztą wytężcie mózgownice. Gdyby nawet komuś udało się wsadzić mnie do celi, wystarczyłoby, żeby Lollipop przyzwała mnie do kokpitu, a następnie odesłała tam, gdzie jej każę.
    Uśmiechnął się szatańsko, gdy zauważył, że nikt nie ma na to gotowej odpowiedzi.
    - Lolli nie ma chyba obowiązku spełniać twoich zachcianek - odezwała się po chwili Nadia. - Prawda? - spytała cicho latającego nad nami stworzonka, na które wszyscy przenieśliśmy wzrok.
    Lollipop wyglądała na zakłopotaną. Pisnęła coś cicho - chyba nikt nie zrozumiał co - a następnie zmieniła temat, proponując, byśmy lepiej skupili się na walce.
    Oprzytomnieliśmy i rozejrzeliśmy się po okolicy. Trochę się zdziwiliśmy, gdy ujrzeliśmy zbieraninę różnego rodzaju chatek zbudowanych z rozmaitych materiałów.
    - Co to za wioska? - mruknął ktoś.
    - Pewnie jesteśmy w Afryce…
    - Ale wszyscy ludzie są biali!
    To była prawda. Daleko na dole zdumieni ludzie, nawiasem mówiąc, dziwnie ubrani, wpatrywali się w Terrę ze zdumieniem, fascynacją lub przerażeniem. Niektórzy zaczęli bić nam pokłony. Poczułem, że mam otwartą ze zdziwienia buzię, więc szybko ją zamknąłem.
    Gdzie my byliśmy?
    Nie dane mi było się nad tym zastanawiać, bo zupełnie nieoczekiwanie zostałem zaatakowany. Od tyłu. Kazałem Terrze się odwrócić, ale gdy to zrobiłem, znów poczuliśmy uderzenie w plecy robota. Zakląłem pod nosem.
    Kiedy podobna sytuacja zdarzyła się jeszcze kilkakrotnie, uznaliśmy, że musimy współpracować. Każdy obserwował dany obszar i informował mnie, gdzie znajduje się wróg. Nie wiedziałem, czy to ja poruszam się tak wolno, czy on tak szybko, ale za każdym razem, gdy odwracałem się w jego kierunku lub tam celowałem, przeciwnika już tam nie było. I w taki właśnie sposób przebiegła większa część kilkugodzinnej walki. Wszyscy byliśmy już zmęczeni, gdy wreszcie po raz pierwszy udało mi się zobaczyć maszynę, z którą walczyłem. Był to najmniejszy robot spośród tych, które widzieliśmy. Na pierwszy rzut oka przypomniał mi coś w stylu mechanicznego kolibra. Mignął mi jednak tylko, by znowu się gdzieś ukryć. W końcu jednak udało mi się go złapać, a wtedy wystarczyło już tylko kilka minut, by odnaleźć punkt witalny i go zniszczyć.
    Odetchnęliśmy z ulgą.
    - No cóż, pa - zdążyłem jeszcze powiedzieć.
    Miałem nadzieję, że na ostatnie przed śmiercią słowa wymyślę coś lepszego…
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.


<- Poprzedni rozdział                                                                        Kolejny rozdział ->



~*~
     Witam, tu znowu Aya ^^’
     Tych, którzy wolą dłuższe rozdziały przepraszam, że obecny należy raczej do tych krótszych, ale cóż, tak wyszło… W każdym razie pragnę zadedykować go Suzu, Shayen i Budyniowi - za te cudowne komentarze, arigato, dziewczyny! :*
     Jeśli chodzi o rozdział dziewiąty, mam mniej więcej jego jedną trzecią… Ale wena jakoś wyparowała i nie bardzo wiem, co począć dalej. Nie, inaczej: wiem co, ale nie jestem pewna jak. ^^’ 
      Mata ne!
[wpis z dnia 31.08.11]    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz