- Nie róbcie takich min - uśmiechnęłam się delikatnie. - I tak
zaszłam daleko - powiedziałam, spoglądając z lekkim smutkiem na należące do
mnie krzesło znajdujące się na znaku.
Nikt się nie odezwał, w samotności próbując dojść do siebie po
wcześniejszych wydarzeniach. Zdawała się nas wypełniać wielka pustka, odkąd
dwie najbardziej hałaśliwe osoby znikły. Agnese wciąż pociągała nosem po widoku
lekko otwartego kokpitu przeciwników, Nadia za to próbowała zakryć grzywką
napuchnięte od płaczu oczy. Cisza zaczęła nas pochłaniać, powodując
jednocześnie skrępowanie, jak i ulgę. Żadne z nas nie wiedziało, co w tym
momencie zrobić. W takiej chwili zawsze można było usłyszeć jakąś ripostę od
Dennisa i równie ciętą odpowiedź od Francuzki, obecnie zdołowanej. Reed również
nie tolerował ciszy, zawsze musiał wypełniać ją gnębieniem nas.
Byłam przekonana, że obraz zmasakrowanej twarzy Harry’ego będzie
śnił mi się do końca mojego życia, czyli na szczęście względnie niedługo.
Nie usłyszawszy już ani jednego słowa z ust przyjaciół,
przeniosłam się do swojego pokoju z widokiem na barceloński port. Przez pewien
czas nie ruszałam się z łóżka, z którego transportowano mnie na pokład Terry.
Zawsze po walce, kiedy odsyłają mnie z powrotem, czuję się, jakby nic się nie
stało, jakby cofnął się czas. Jednak za każdym razem moi znajomi naprawdę
umierali, nic nie było fikcją, tylko chorą grą o losy Ziemi i ludzkości.
Czasami zastanawiałam się, dlaczego właśnie my zostaliśmy wybrani? Przecież na
naszej planecie żyje kilka miliardów osób. Kilkaset milionów nastolatków takich
jak my.
I jaki jest cel w takim rozmyślaniu, skoro i tak już nic nie da
się zrobić? Nic przecież nie ocali mnie przed śmiercią, nic też nie przywróci
życia moim przyjaciołom… Nikt nie powinien sam decydować o śmierci innych osób.
Niestety, za późno zdałam sobie z tego sprawę.
~*~
- Nie wychowywałam cię na dziwkę! -
krzyknęła w szale na oko czterdziestoletnia kobieta. Zmarszczki na jej spoconym
z gniewu czole uwydatniły się.
Pani domu wpatrywała się z niedowierzaniem i
nienawiścią w swoją szesnastoletnią córkę patrzącą tępo w sufit i próbującą
powstrzymać swe cisnące się do oczu łzy.
- Wstydzę się, że mam takie dziecko!
Wyrzuciłabym cię z domu, gdyby nie to, że na tym świecie istnieją wspaniali
lekarze… - zaczęła, próbując się uspokoić, ale dziewczyna jej przerwała.
- Nie chcę usuwać tej ciąży! Jestem w stanie
wychować to dziecko - oznajmiła, dławiąc się łzami i machając energicznie głową
w ramach protestu, przez co długie czarne włosy przylepiały się do jej twarzy.
- Nie będziesz mi tu chodzić z wielkim
bebzonem, przypominającym mi o mojej rodzicielskiej klęsce! Jeśli zamierzasz TO
urodzić, to przygotuj się na wyprowadzkę. Powinien się tobą zająć twój alfons!
Jesteście siebie warci! - krzyczała, wlepiając w swoje dziecko stanowcze
spojrzenie.
- Nie nazywaj go tak! Może jest skończonym
draniem, zostawiając mnie w tej sytuacji, ale nie masz prawa mówić na niego w
ten sposób! Naprawdę go kochałam i to dziecko jest tego dowodem. Nie chcę być
mordercą - wyszlochała, głaszcząc rękoma swój wciąż płaski brzuch.
- Nie masz wyboru. Jutro umówię nas z jakimś
dobrym lekarzem i wykonamy zabieg. Im szybciej, tym lepiej. Koniec rozmowy, idź
spać - odparła kobieta, popijając łyk kawy ze śmietaną.
- Mamo, błagam cię… - zaczęła Carmen,
chociaż wiedziała, że jest zbyt słaba, by sprzeciwić się jej woli.
~*~
Otarłam łzy, przeglądając zdjęcia moje i Amadora sprzed roku.
Byłam totalnie zakochana w tym chłopaku. On jako pierwszy pokazał mi, co to za
uczucie być kochaną. Przez to, że rodzice chcieli trzymać mnie na smyczy, ja
coraz bardziej próbowałam się od nich odciąć, robiąc wszystko na przekór. W
ostateczności zaszłam w ciążę.
Nigdy nie zapomnę nocy, w której matka wyzwała mnie od szmat i
dziwek, kiedy postanowiła zabić moje dziecko. Kiedy lekarz wyznaczył termin
aborcji, modliłam się o cud. Nic takiego nie nastąpiło, więc pod presją matki i
gróźb pod moim adresem jedną parafką podpisałam wyrok śmierci na człowieka,
którego sama stworzyłam.
Nie miałam nawet pojęcia, jak okropnie będę się czuć po zabiegu. Spełniony
uśmiech mojej matki tym bardziej mi w tym nie pomagał. Zdawało mi się, jakby
lekarz usunął część mnie, której tak strasznie mi później brakowało. Jakby
zdeptał i wyrwał najważniejszy punkt układanki, którą budowałam przez moje
dotychczasowe życie. To, co mnie wypełniło, było niczym nicość. I chociaż po
krótkim czasie wróciłam do siebie, nadal nachodzą mnie dni, w których wracam do
tamtych wydarzeń i płaczę w odosobnieniu niemal całą noc. Tak też było teraz,
kiedy otworzyłam zakazane pudełko wspomnień, w którym znajdowały się wszystkie
moje przeżycia. Zdjęcia, pamiątki, pamiętnik, test ciążowy, milion razy
gnieciony dokument zgody na aborcję, który miał przypominać mi największy błąd
mego życia, oraz druk od lekarki, która badała mnie na początku ciąży. Termin
porodu minął kilka dni temu. Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że miałam szansę
zostawić kogoś po sobie, a tego nie zrobiłam, posmutniałam. Chociaż starałam
się szukać również pozytywów w tej całej irracjonalnej sytuacji. Pomyślałam
więc o moim dziecku wychowującym się bez matki. Pod ostrym okiem babci bądź w
rodzinie zastępczej. Nie chciałam tego, więc coraz bardziej utrzymywałam się w
przekonaniu, że to po prostu musiało się zdarzyć. Wiedziałam w głębi serca, że
to wszystko to jedynie gaszenie wyrzutów sumienia, ale póki co poprawiało mi to
nieco nastrój.
Wymęczona płaczem i późną godziną, zasnęłam na łóżku pośród
wszystkich wspomnień. Tak jak przewidywałam, śniła mi się śmierć Reeda. W moim
świecie snu umierał milion razy, za każdym bowiem razem odradzał się z
irytującym uśmiechem na ustach, by po chwili zostać znowu zamordowanym. Kiedy
odżył po raz kolejny, cały we krwi podpełzł do mnie i swą zakrwawioną ręką
przejechał po moim brzuchu. Byłam zniewolona, chociaż chciałam uciekać.
Następnie, wykrzywiając w przerażający sposób buzię, poruszył ustami, jakby
wymawiał słowo „morderca”.
- Car, spokojnie, to tylko koszmar - szeptała mi nad uchem jakaś
osoba. Musiała to powtórzyć kilka razy, bym wyrwała się ze snu.
Kiedy otworzyłam mokre od płaczu oczy, zauważyłam siedzącą na
moim łóżku mamę. Przetarłam ręką twarz, by dokładniej zlustrować otoczenie.
Słońce wbijało się znacząco do pokoju, co oznaczało, że jest na niebie od
dobrych kilku godzin.
- Nic mi nie jest - uspokoiłam matkę, widząc jej zatroskany
wzrok.
- W telewizji mówiono, że wczoraj odbyła się kolejna walka…? -
spytała jakby retorycznie.
Kiwnęłam głową, równocześnie wykładając lewą nogę spod kołdry. Od
stopy po udo ciągnęły się ciemnopomarańczowe znaki, które odkryłam poprzedniego
wieczoru. Na ich widok mama zakryła usta dłonią.
- Teraz ja będę walczyć. - Uśmiechnęłam się delikatnie. - I tak
długo wytrzymałam, więc trzymaj za mnie kciuki, dobrze?
Od kiedy się ujawniłam, mama wyjątkowo zaczęła się o mnie
martwić. Wygląda na to, że chciała po prostu jak najlepiej wykorzystać ostatnie
chwile spędzone ze mną. Widziałam, że na początku nie wierzyła w całą tę aferę,
jednak kiedy dłużej z nią porozmawiałam, pozbyła się wszelakich wątpliwości.
Tata za to i tak rozmawiał ze mną niewiele, skupiając się bardziej na pracy niż
sprawach osobistych. Zresztą zawsze tak było - nie on wychowywał dziecko, on
zarabiał na jego wychowanie.
Spojrzałam na Beatrice. Mimo że często wybuchały między nami
kłótnie, ta kobieta bądź co bądź była moją matką. Należała do osób, którym
warto dać drugą szansę, kiedy jej potrzebują, mimo iż nigdy nie przeprosiła za
to, do czego mnie zmusiła. Życie zdążyło mnie nauczyć, że nie zawsze mamy to,
czego chcemy. O wiele rzeczy można jednak walczyć, więc staram się nie poddawać
i iść nadal przed siebie.
Po tym, jak trochę uspokoiłam mamę, postanowiłam pójść na krótki
spacer. Mimo że dochodził już październik, w Barcelonie słońce nadal mocno
grzało. W cieniu były dwadzieścia cztery stopnie Celsjusza, czyli temperatura,
która chyba najbardziej mi odpowiadała.
Kiedy włożyłam szorty, jakąś luźną bluzkę i trampki, wyszłam z
domu, zostawiając rodzicielkę sam na sam ze swoimi myślami.
Moje długie włosy powiewały na ciepłym wietrze. Zamyślona
chodziłam dobrze znanymi, krętymi uliczkami Barcelony, próbując znaleźć
miejsce, w którym mogłabym się wyciszyć, przestać myśleć o czymkolwiek. W moim
dziwnym nostalgicznym nastroju nie urzekał mnie już nawet klimat wszystkich
budynków dookoła. Jak się domyślałam, nie znalazłam swojego azylu, dlatego też
dalej krążyłam, dochodząc tym samym do portu. Zrezygnowana usiadłam na
pomoście, wpatrując się w wodę. Nigdy jeszcze nie czułam takiej pustki w
środku. Jakbym nie wiedziała już, co robić. Uczono mnie, że zawsze możliwe jest
znalezienie jakiegoś rozwiązania, jednak na chwilę obecną na nic zdadzą mi się
dziecinne wyobrażenia.
Nic nie da się teraz zrobić. Nie, żebym szczególnie narzekała.
Już dwie trzecie mojej grupy z obozu poświęciło swoje życie, z czego połowa nie
wiedziała nawet dlaczego. Mimo wszystko nie mogłam pozbyć się tego dziwnego
uczucia, które chciało żyć dalej, które cierpiało, że nie zdąży zrobić tylu
rzeczy, o których marzyło. Miałam plany. Chciałam wybrać się na studia,
oszczędzałam na to od dwóch lat, by nie musieć brać pieniędzy od rodziców. I na
co to wszystko? Po co człowiek stawia sobie długoterminowe czy nawet
jakiekolwiek cele, jeśli nigdy nie można mieć pewności co do ich wykonania?
Zawsze przecież przeszkodzić może śmierć, choroba…
Przeszło mi przez myśl pewne pytanie: o czym myśleli wcześniejsi
piloci? Zastanawiali się nad sensem życia, smucili się, że nie wycisnęli z
niego tyle, ile by chcieli? A może po prostu przepełniał ich strach przed
śmiercią? Na wiele pytań nigdy nie poznam odpowiedzi. Żałosnym jest tutaj nawet
samo używanie słowa „nigdy”. Zawsze podkreślało ono bardzo długi okres, czy
więc sprawdzi się tu, kiedy ma ono oznaczać kilka dni, ewentualnie tygodni?
- Mamo, to ta dziewczynka z telewizji - usłyszałam za sobą głos
jakiegoś małego chłopca.
Odwróciłam się powoli, żeby upewnić się, czy patrzą na mnie. Nie
zdziwił mnie zbytnio fakt, że tak było w istocie. Jakiś siedmioletni chłopczyk
pokazywał mnie palcem. Jego mama, wyraźnie speszona, złapała dziecko za rękę i
smutna ruszyła w przeciwną stronę, uprzednio rzucając w moją stronę
współczujące spojrzenie. Najwidoczniej wiedziała, co się w świecie dzieje, i
była jedną z tych kilku miliardów osób, które tylko biernie przyglądały się
naszemu cierpieniu. Ale za co miałabym ją winić? Gdybym była jedynie
obserwatorem, nie czułabym naprawdę, że ktoś walczy o istnienie naszego świata.
Patrzyłam jeszcze chwilę w stronę miasta, zastanawiając się, czy
będę za nim tęsknić. Nie miałam jednak dużo czasu na rozmyślenia, bo coś oświetliło
mnie jeszcze bardziej niż słońce. Flesz aparatu. Nieznośni dziennikarze
wszędzie mnie znajdą. Ostatnio ich zainteresowanie trochę przygasło, jednak -
jak widać - znów powrócili na łowy. Było ich kilku i zupełnie nie przejmowali
się tym, że chciałam na chwilę odciąć się od społeczeństwa. Zaczęli zadawać
głupie pytania dotyczące Terry i moich zmarłych przyjaciół. Z początku
udawałam, że ich nie słyszę, ale aparaty nie dawały mi spokoju. Po kilku
minutach zdenerwowałam się i wstałam, ukazując tym samym „tatuaż” na mojej
nodze. Oczywiście stał się od razu głównym obiektem fotografii.
- Nie umiecie uszanować cudzej prywatności? - spytałam z
wyrzutem, kiedy niektórzy z nich jak na złość wyciągnęli dyktafony z kieszeni.
- Czy we wnętrzu robota znajduje się jakiś panel sterujący nim,
czy pogłoski o sterowaniu myślami są zmyślone?
- Jak reagujesz na śmierć przyjaciół? Nie czujesz przygnębienia
na wieść, że została was zaledwie garstka?
- Czy tajemniczy symbol na twojej nodze to znak, że zostałaś
pilotem? - pytali w takim tempie, że nie zdążyłam wyłapać nawet wszystkich
zdań. Podeszłam do jednego z nich i wyrwałam mu aparat, po czym
bezceremonialnie wrzuciłam go do wody.
- Dziękuję, to by było na tyle – mruknęłam zirytowana. A kiedy
urażony fotograf zaczął robić mi wyrzuty, dodałam: - Jeśli ktoś nie szanuje
mojej prywatności, dlaczego mam szanować czyjąś? - I dość szybkim krokiem
udałam się z powrotem na ulice miasta. Co prawda kilku zawziętych gapiów i
dziennikarzy jeszcze chwilę za mną podążało, jednak w końcu zdołałam zgubić ich
w labiryncie wąskich uliczek.
Dość szybko wróciłam do domu, chcąc uniknąć kolejnych spotkań z
tak uciążliwymi ludźmi. Niewiele myśląc, rzuciłam się na łóżko. Nie mam pojęcia,
ile czasu minęło, zanim mama przyszła po mnie i oznajmiła, że kolację jemy na
mieście w mojej ulubionej knajpie. Zapewne wiele, biorąc pod uwagę fakt, że
zbliżał się wieczór.
Nie miałam zbytniej ochoty na wyjście, jednak kiedy poczułam
świeży zapach przyrządzanych w restauracji dań i usłyszałam mój pusty żołądek,
usiadłam z rozkoszą, zamawiając jedną z najbardziej wykwintnych i zarazem
ulubionych potraw.
Oczekując na zamówienie, wdałam się w krótką pogawędkę z
rodzicami, ale byli zbyt ponurzy na to, żeby wywiązała się z tego dłuższa
rozmowa.
We względnej ciszy zjedliśmy posiłek, rzucając tylko od czasu do
czasu komentarze na temat jedzenia czy pracy rodziców. Unikali rozmowy o
robocie, walkach i o tym, że zostałam kolejnym pilotem. Teoretycznie rozumiałam
ich postawę, sama nie byłam pewna, czy chciałabym poruszać ten temat. Mimo
wszystko czułam, że bez tego całe to spotkanie wydaje się być niesamowicie
sztuczne, wręcz wymuszane. Przyklejony do twarzy uśmiech i luźna pogawędka,
jakby chciało się oszukać samego siebie…
I tak większość wieczoru zleciała mi na konsumowaniu dania i
rozmyślaniach, dlaczego w moim domu boimy się rozmawiać o śmierci. Przecież
kiedy dotyczyła ona śmierci mojego, nie ich, dziecka sprawa była prosta i stała
się głównym tematem do czasu usunięcia ciąży. A teraz? Teraz był to temat tabu.
Po dwóch godzinach spędzonych na udawaniu w miarę zgranej rodzinki
wróciliśmy do domu. Niemal od razu ruszyłam do łazienki, by napełnić w niej
wannę letnią wodą. Wrzuciłam tam też kilka kulek zapachowych, by ich woń
ułatwiła mi zrelaksowanie się. Bez pośpiechu rozebrałam się i zanurzyłam w
wodzie. Zamknęłam oczy, starałam się też oddychać powoli i głęboko. Kilka minut
przeleżałam tak w niezmąconym spokoju, jednak niespodziewanie ponownie
zaatakowały mnie znajome koszmarne wizje. Harry Reed, Terra Nostra, moje
dziecko, krew, śmierć… Gwałtownie poderwałam się do pozycji siedzącej, nie
zwracając uwagi na to, iż rozchlapuję dookoła wodę. Zaklęłam cicho pod nosem,
czując jednocześnie, że po twarzy ciekną mi łzy. Objęłam rękoma nogi i siedząc
w ten sposób, płakałam przez jakieś pół godziny. Kiedy wreszcie się umyłam i
wyszłam z wanny, woda już od dawna była zimna.
~*~
Zanim związała się z
Amadorem, Carmen była zupełnie inną osobą. Na co dzień dosyć pogodną, choć
również raczej cichą i nieśmiałą. Czasami wstępował w nią swego rodzaju diabełek
i wtedy potrafiła zaszaleć - zazwyczaj w największej tajemnicy przed swymi
bogatymi rodzicami. Oni nie tolerowali żadnych jej wygłupów - chcieli córki
porządnej i posłusznej, takiej, której nigdy nie musieliby się wstydzić.
Często bujała w obłokach, uciekając w ten
sposób przed rzeczywistością, która pozostawiała wiele do życzenia. Choć
mieszkała w świetnych warunkach i pod względem materialnym nigdy niczego jej
nie brakowało, pragnęła poznać świat i ludzi, poczuć wolność, szybować niby
ptak na niebie. Tymczasem tkwiła jednak w klatce, w której zamknęli ją matka i
ojciec. I mimo tego, iż klatka zrobiona była ze szczerego złota, Carmen czuła
się w niej źle, czuła, że to nie jej miejsce. Ciągnęło ją do przygód, jakie
znała jedynie z książek i filmów. Jak większość nastoletnich dziewcząt marzyła
również o wielkiej miłości i związanym z nią niewyobrażalnym szczęściu. Chciała
założyć w przyszłości rodzinę, w której podstawą byłby przyjacielskie stosunki
między wszystkimi domownikami.
Gdyby to w tamtym okresie jej życia przyszło
jej zostać pilotem Terry Nostry, jej zachowanie i sposób myślenia byłyby inne. Nie
bała się samej śmierci - bardziej przerażał ją fakt, iż nie zdąży zasmakować
życia, miłosnego uniesienia… Próbowałaby przeżyć pozostałe jej dni jak
najlepiej, nie licząc się już z tym, co powiedzieliby na to rodzice,
wyciskałaby z życia wszystko, co się da, zrobiłaby rzeczy, o których od dawna
marzyła, zaszalałaby tak, jak nigdy wcześniej. Spędzałaby czas z przyjaciółmi,
a może nawet wyjechałaby gdzieś, by poznać choć część świata poza Hiszpanią.
Wszystko się zmieniło, gdy zaszła w
nieplanowaną ciążę. Amador ją zostawił, matka zmusiła do aborcji. Świat się
rozsypał, a nadzieja i wiara w szczęście zniknęły w czarnej dziurze rozpaczy i
nocnych koszmarów.
~*~
♠ Chatte: Czy Wy też
czujecie się tak masakrycznie przygaszeni? -.-
♣
Lirio: Noo…
♠
Canzone: Owszem. :(
♣
Lirio: Do tego dziennikarze. Te
chore półgłówki tradycyjnie nie potrafią dać sobie spokoju z zaczepianiem mnie
niemal za każdym razem, gdy wyjdę z domu.
♠
Chatte: Właśnie. Gdyby chociaż ktoś
coś próbował zrobić, ale nie…
♣ Sebastian:
Co z rodzicami Nathana?
♠ Chatte: Sami niczego nie
zdziałają, a inni jakoś szczególnie nie kwapią się do pomocy. Wolą obwołać nas
światowymi bohaterami, pochować w chwale i stawiać pomniki, niż ruszyć tyłki i
wykombinować coś, co by nas uratowało.
♣ Sebastian:
Cudownie.
♠ Chatte:
Choć w sumie chyba już mi wszystko jedno…
♣ Lirio: Szczerze?
Mnie raczej też. Ale i tak wkurza mnie cała ta farsa…
♠ Chatte: Mnie
również…
♣ Lirio: Diana,
jesteś? Milczysz.
♠ Di: Jestem,
jestem. Po prostu… Jakoś tak ostatnio bezustannie myślę o tych, którzy byli
przed nami.
♣ Lirio: Nie
tylko Ty… Ciekawa jestem, jak dokładnie się czuli, o czym myśleli, gdy byli na
moim miejscu… I gdzie teraz są…
♠ Chatte: Cóż,
Dennis przebywa teraz pewnie w „piekielnych czeluściach”, jak to sam
powiedział.
♣ Lirio: W
to nie wątpię. Reed będzie mi się śnił po nocach do końca moich dni. Albo
godzin… Nieważne.
♠ Chatte: W
sumie to teraz Lolli kieruje całym tym interesem, co nie?
♣ Canzone: Na
to wygląda.
♠ Sebastian: A
co?
♣ Chatte: Nic,
tak sobie dumam nad tym wszystkim…
♠ Sebastian: Aha.
Nie zachowywaliśmy się normalnie. Po raz
pierwszy od dłuższego czasu atmosfera była prawie że grobowa. Wiedzieliśmy już,
na czym stoimy, ale jednocześnie nikt nam w niczym nie pomagał, choć cały świat
miał świadomość, że walczymy o jego istnienie, co bez względu na to, co próbowaliśmy
sobie wmówić, zwyczajnie nas przygnębiało. Nadzieja – o ile ktokolwiek do tego
czasu zdążył zachować jej resztki – chyba wreszcie prysła.
Kilka minut później zebrało nam się na
wspomnienia. Rozmawialiśmy o wszystkich – począwszy od Milly, której właściwie
nie znaliśmy, a zakończywszy na Dennisie, dziesiątym pilocie i zabójcy
Harry’ego Reeda, który wplątał nas w całe to bagno. Zastanawialiśmy się, czy to
przeznaczenie pokierowało młodą Angielką, kiedy od niechcenia dołączyła do
naszej grupy w Londyńskim Instytucie Nauki i tym samym również zawiązała
kontrakt, który wkrótce poskutkował wyłonieniem jej na pierwszą ofiarę. Zastanawialiśmy
się, jak dokładnie musiał czuć się Casper, gdy został wybrany jako drugi,
będąc, jak by na to nie patrzeć, naszym królikiem doświadczalnym, bo nie
wiedzieliśmy przecież wtedy, w co nieopatrznie się wpakowaliśmy. Wspominaliśmy
spektakularną walkę Daniela – wtedy też ja i pozostałe dziewczyny
dowiedziałyśmy się od Sebastiana, że część życia Daniel spędził na ulicy, o
czym napomknął kiedyś paru kolegom z pokoju, gdy opowiadali sobie nawzajem o
ciekawszych zdarzeniach z dotychczasowej egzystencji. Przypomnieliśmy sobie,
jak świetnie wyglądała Barunka w swojej sukience do tańców. W dniu śmierci
wygrała jakiś turniej… Potem Nadia zalała nas potokiem wspomnień związanych z
Nathanem. Nie zdradzała żadnych szczegółów, ale jej słowa sprawiły, że zrobiło
mi się jej żal, że tak wcześnie go straciła, a ponadto… Cóż, trochę
zazdrościłam jej więzi, jaka ją z nim łączyła. Od razu na myśl przyszedł mi
Amador…
Kolejna była Laodika, następnie Lerate. Obie
były wesołymi i energicznymi dziewczynami, wprowadzały nieco życia w nasze drętwe
czasami towarzystwo. Na ich kadencje przypadł też pogrzeb Nathana, o czym nie
omieszkała wspomnieć Nadia. Nagle wydało mi się, że podróż do Francji odbyła
się całe wieki temu… Od kiedy zostaliśmy wplątani w grę o losy świata, czas był
jedynie iluzją, właściwie nie istniał.
Ósmy był Jurgis. Właściwie niewiele o nim
wiedzieliśmy. Tu znów zaskoczył nas Sebastian – wyznał, że dawno, dawno temu
(przynajmniej takie miał wrażenie) Casper powiedział mu, że Jurgis napomknął mu
coś o problemach rodzinnych, które sprawiły, że jest, jaki jest. Casper
przyznał również, że kiedy nieco lepiej poznał Jurgisa, okazało się, że byli
dość podobni – a raczej byliby, gdyby Jurgis nie zamknął się w sobie. Trochę
się zdziwiłam – chcąc nie chcąc od początku uważałam Jurgisa za nieco dziwnego,
a tu nagle okazało się, że kiedyś był chłopcem podobnym do Caspra, najbardziej
energicznego i rozentuzjazmowanego młodzika z obozu.
Kiedy przyszło do Idalii, rozgadała się
Agnese. Wcześniej nie miałam pojęcia, że może z niej wypłynąć taki słowotok,
zazwyczaj siedziała cicho jak mysz pod miotłą. Wiedziałam naturalnie, że ona i
Idalia się przyjaźniły, ale nie miałam świadomości, że ta więź była aż tak
silna. Sama najlepiej dogaduję się z Dianą, ale mimo tego i tak niewiele o niej
wiem, jest niesamowicie skryta. Potrafi się rozgadać, nie zaprzeczę – ale
zazwyczaj podejmuje błahe tematy. O rodzinie mogłaby nawijać godzinami, ale gdy
przyjdzie co do czego i chcę dowiedzieć się czegoś bardziej konkretnego o niej
samej, jakoś traci zapał i znajduje wymówkę, by zmienić temat. Nigdy nie
naciskam – w końcu każdy ma prawo do posiadania tajemnic. Choć ja pewnej nocy
powiedziałam jej w sekrecie o czynie, którego dopuściłam się kilka miesięcy
temu… Mam pewność, że nikomu tego nie wygada, jest najbardziej zaufaną
koleżanką, jaką kiedykolwiek miałam. Nie potępiła mnie wtedy, lecz po prostu
usiadła obok mnie na moim obozowym łóżku i objęła. Rozpłakałam się, a ona
wyszeptała, że moje dziecko jest teraz w Niebie i na pewno jest tam szczęśliwe…
Gdy doszło do Dennisa, każdy miał coś do
powiedzenia na temat tego, że zabił Reeda. Choć wszyscy go nienawidziliśmy,
morderstwo wydawało nam się raczej zbyt drastycznym rozwiązaniem, mimo iż Harry
z całą pewnością zasłużył na śmierć. Ponadto przeżywaliśmy na nowo widok
przerażonych twarzy trojga nastolatków z wrogiego robota…
Zostało nas tak niewielu. Cztery dziewczyny,
i to łącznie ze mną, oraz jeden chłopak. Kiedy nasze szeregi tak okropnie się
przerzedziły…? Jak to się właściwie stało…?
Nie rozumiem. Nic już nie rozumiem.
~*~
Kilka
dni po aborcji, gdy była już w stanie wyjść z domu, Carmen udała się na spacer.
Nie myślała wówczas o niczym, jej głowę nawiedziła przerażająca pustka. Jak w
transie szła przed siebie. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, w pewnym
momencie zawędrowała na niewielki skwer, jedno z ulubionych miejsc barcelońskich
spacerowiczów, wśród których bynajmniej nie brakowało rodziców z wesołymi
dzieciakami, zakochanych par, starszych małżeństw czy młodych matek z czułością
wpatrujących się w swoje malutkie pociechy śpiące smacznie w nowoczesnych i
lekkich jak piórko wózkach.
Zatrzymała się, a jej wzrok spoczął na
jednej z takich matek. Oczyma wyobraźni ujrzała siebie w takiej roli. I mimo że
miała dopiero szesnaście lat, podjęłaby się wychowania dziecka. Miała
świadomość, że byłoby trudno, nawet bardzo, ale mimo tego…
Jej oczy napełniły się łzami. Nieznajoma
kobieta wzięła niemowlaka na ręce, gdyż przebudził się właśnie z drzemki i
cicho kwilił. To był chłopiec, mógł mieć co najwyżej cztery miesiące.
Dłonie Carmen powędrowały na brzuch. Jak
mogła do tego dopuścić? Jak mogła zgodzić się na zabicie małej, niewinnej
istotki…? Była potworem, niczym więcej…
Spojrzenie jej ciemnych oczu prześlizgnęło
się na bawiącą się w najlepsze gromadkę szkrabów w wieku od trzech do siedmiu
lat. Biegały po okolicy, krzycząc radośnie, skacząc, goniąc się i nawołując. Jej
dziecko za parę lat mogłoby oddawać się zabawie z podobnymi malcami… Ale nie.
Ona odebrała mu - lub jej - tę możliwość.
Upadła na kolana, ale nie zdała sobie z tego
sprawy. Po policzkach ciekły jej łzy zgryzoty i wyrzutów sumienia, które
zdawały się ją palić, jakby zapowiadały jej rychłe zejście do Piekła i wieczne
smażenie się w jego ogniu.
Zemdlała, a matka kilkumiesięcznego
chłopczyka jako pierwsza zauważyła leżącą na ziemi dziewczynę - po umieszczeniu
synka w wózku szybko do niej podbiegła i zawołała przebywającego w pobliżu
mężczyznę, który błyskawicznie wyciągnął z kieszeni komórkę i zadzwonił po
pogotowie.
~*~
Któryś z kolei dzień po wyłonieniu mnie na
jedenastego pilota dla odmiany był dość chłodny. Tym razem powitałam ten fakt z
ulgą, gdyż bez zwracania większej uwagi mogłam szczelniej opatulić się w ciuchy
i tym samym ukryć swoją tożsamość, a co za tym idzie – wyjść na ulice Barcelony
bez obawy, że za rogiem napadnie na mnie tłum złaknionych jakiejkolwiek
sensacji reporterów.
Wymknęłam się z domu. Ojca nie było, ale
matka mogłaby mieć jakieś pretensje, a ja nie miałam ochoty na jakiekolwiek
konfrontacje z nią.
Chodziłam sobie bez celu przez ładnych kilka
godzin. Nie czułam potrzeby rozmowy z pozostałą czwórką, z rodzicami, z
przyjaciółmi czy z kimkolwiek innym. Kolegów i koleżanek praktycznie nie
widywałam, bo odpuściłam sobie szkołę, skoro i tak niebawem mam pożegnać się z
życiem, a przyjaciele jakoś tak dziwnie zniknęli, jak gdyby bali się, że mogą
zarazić się ciągnącym się za mną cieniem śmierci.
- Carmen, to ty? – usłyszałam nagle czyjś
głos. Z początku nie dotarło do mnie, że ktoś zwraca się w moim kierunku. Z
zamyślenia wyrwało mnie ponowne pytanie.
Odwróciłam się powoli i stanęłam twarzą w
twarz z chłopakiem, który niegdyś był dla mnie szalenie ważny. Amador wpatrywał
się we mnie z nikłym uśmiechem na ustach, a ja w niego prawdopodobnie z
najgłupszą miną świata.
- Cześć – rzucił nieco nieśmiało. – Miło cię
widzieć.
Ocknęłam się nagle i zacisnęłam dłoń w
pięść.
- Taa – warknęłam, po czym odwróciłam się z
powrotem i bezceremonialnie zamierzałam odmaszerować, nie chcąc więcej patrzeć
na dupka, który opuścił mnie, gdy najbardziej go potrzebowałam.
- Carmen, proszę, zaczekaj – powiedział szybko
Amador, łapiąc mnie za przegub ręki. Stanęłam, ale nie spojrzałam na niego.
Zwiesiłam głowę, a wzrok wbiłam w ziemię.
- Słyszałem, co się stało… Z telewizji,
radia, Internetu… Wszędzie o tym gadają.
Z początku naiwna myślałam, że jednak
interesował się naszym dzieckiem i jakimś cudem dowiedział się, co się z nim
stało. Ale nie, był jak cała reszta. Nic, tylko Terra, Terra, Terra, cholerna
Terra!
- Niedawno mówili, że jesteś kolejnym
pilotem tego giganta… Chciałem życzyć ci powodzenia. I jeszcze… Zdecydowałem,
że zajmę się naszym dzieckiem. – Podniosłam głowę i spojrzałam w brązowe oczy
chłopaka. Widząc to, uśmiechnął się. – Nie musisz się więc o nic martwić.
Moje oczy wypełniły łzy. Przez moment
wpatrywałam się w Amadora, aż w końcu wybuchłam histerycznym śmiechem.
- Zajmiesz się naszym dzieckiem, co? –
prychnęłam. – Dobre sobie! Nagle odezwały się w tobie ojcowskie uczucia?! – Nie
zważałam na fakt, iż kilku przechodniów zatrzymało się i z zainteresowaniem
obserwowało tę scenę. Wyrwałam dłoń z uścisku chłopaka. – Dowiedz się więc, mój
drogi, że nasze dziecko nie żyje! Więc to TY nie musisz się o nic martwić!
Gdyby jakieś ludzkie uczucia nawiedziły cię przypadkiem wcześniej, być może
wszystko potoczyłoby się inaczej, ale teraz… - Zamilkłam na moment, po czym
podniosłam zapłakane i pałające nienawiścią oczy na Amadora. – Nienawidzę cię! –
wykrzyknęłam, a następnie rzuciłam się biegiem przed siebie, nie sprawdzając
nawet, co zrobił Amador albo widzowie mego wybuchu złości.
Coś we mnie pękło. Cała żałość, smutek,
gniew i nienawiść gnieżdżące się wciąż w moim sercu poczęły z niego wypływać,
jakby chciały zalać mnie po głowę i zmusić do uduszenia się.
W błyskawicznym tempie dostałam się do domu.
Szarpnięciem otworzyłam drzwi i bynajmniej nie postarałam się o ich zamknięcie.
Ojciec już wrócił, więc oboje rodzice byli w domu. Zaniepokojeni hałasem wyszli
mi na spotkanie. Zauważywszy, w jakim jestem stanie, zrobili przerażone miny i
poczęli dopytywać się, co się stało.
- Co się stało? Co się stało?! –
wrzeszczałam, nie dając się uspokoić. – To, że zniszczyliście mi życie! Nie
zauważyliście, że odkąd zmusiliście mnie do aborcji, niemal co noc nawiedzają
mnie krwawe koszmary?! Nie zauważyliście, że przez was stałam się
morderczynią?! I pewnie przez myśl wam nie przeszło, że gdyby nie to, że
kazaliście mi zabić własne dziecko, mielibyście teraz wnuczkę lub wnuczka, a
tak zostaniecie sami, bo niebawem umrę! Umrę i pewnie pójdę prosto do Piekła,
bo tylko na to zasługuje ktoś taki jak ja!
Próbowali coś powiedzieć, ale nie zamierzałam
ich słuchać. Dysząc ciężko, z powrotem wybiegłam na zewnątrz. W tamtej chwili
miałam ochotę rzucić się z dachu, z mostu czy czegokolwiek, po prostu umrzeć,
ale z drugiej strony to byłoby zbyt egoistyczne, zważywszy na to, że czeka mnie
jeszcze walka.
Udałam się w stronę, w którą zwykle się nie
zapuszczałam. Dzielnica, w której niebawem się znalazłam, nie należała do
przyjemnych, ale uparcie twierdziłam, że na nic lepszego nie zasługuję. W
którymś momencie po prostu padłam w jednej ze ślepych uliczek, by po raz setny
stać się ofiarą nocnych koszmarów.
Obudziłam się nagle i nie poczułam
zdziwienia spostrzegłszy, że znajduję się w kokpicie. Agnese i Diana ze
współczuciem wpatrywały się w moją wciąż zaczerwienioną od płaczu twarz i
napuchnięte oczy. Lollipop przywitała się z nami i poprosiła, bym przygotowała
się do swojej walki.
Opanował mnie stoicki spokój. O ile jeszcze
jakąś godzinę temu (dłużej moja drzemka na ulicy chyba nie trwała) miałam
ochotę kogoś zabić (najlepiej siebie samą), o tyle teraz byłam w pełni
przygotowana na to, co mnie czekało. Wkrótce walka rozpoczęła się, a ja po
kilku mozolnych godzinach jakimś cudem ją wygrałam. Nie docierały do mnie słowa
pozostałych pilotów ani Lolli. Uniosłam wzrok w górę, tam, gdzie znajdowałoby
się niebo, gdyby nie to, że byliśmy już w ciemnym kokpicie o nieprzezroczystych
ścianach, i pomyślałam, że zaraz spotka mnie to, na co zasłużyłam – śmierć.
Przeszło mi przez myśl, że być może w zaświatach mimo wszystko spotkam moje
maleństwo – i jeśli tak, będę błagała je, by mi wybaczyło. Z jakiegoś powodu
czułam, że tak się stanie. Uśmiechnęłam się delikatnie i opuściłam powieki. Na
zawsze.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.
~*~
Witam, tu Aya...
Cóż mam Wam powiedzieć? Szczerze mówiąc, zastanawiałam się już poważnie, czy by z tym wszystkim nie skończyć. Dlaczego? Bo od października aż do dziś nie było tu nic nowego. Kao od ładnych paru miesięcy nic nie pisze. I to się chyba prędko nie zmieni... Do tego mam urwanie głowy w szkole - wiecie, matura i te rzeczy. Teraz mam ferie i zamiast się uczyć... głównie się lenię, co jeszcze będę przeklinać (no dobra, już to robię). Chociaż tyle, że dokończyłam ten rozdział, to jedyny pozytyw. Jeśli chodzi o następny, to mam jakieś dwie trzecie, więc czysto teoretycznie, jeśli szczęście będzie mi sprzyjać, pojawi się on tutaj w przeciągu najbliższych dwóch tygodni. Albo przynajmniej miesiąca, nie wiem.
Rozdział jedenasty dedykuję Sayu (jako iż to "Twój" rozdział ;P), Angel (za to coś, co można by śmiało nazwać szantażowaniem mnie ^.^'') oraz Suzu. Bliźniaczko, wiesz doskonale, że gdyby nie Ty, ten rozdział pewnie nigdy by nie powstał. Dziękuję za garść pomysłów, szczyptę weny i niegasnącą wiarę we mnie. Nie wiem, co bym bez Ciebie zrobiła. Obawiam się, że skończyłabym z pisaniem - a jeśli nie, bo bądź co bądź pewnie nie umiałabym bez tego żyć, to zapewne wszystkie bazgroły trafiałyby "do szuflady".
Dobra, skończę już nudzić, bo rozpiszę się jeszcze bardziej i wylądujecie wraz ze mną w Wariatkowie. Pozdrawiam tych, którzy zamierzają to przeczytać (lub już to zrobili). Dziękuję.
Świetny rozdział. Tak dłuuugo czekałam i wreszcie się doczekałam.
OdpowiedzUsuńAya, masz talent - pięknie dobierasz słowa w zdania, które czyta się lekko i szybko.
Pisz dalej i mam nadzieję, że Kao też wróci do pisania. :)
Pozdrawiam
Dziękuję bardzo za miłe słowa :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię serdecznie,
Aya
Matko! No kazałaś nam długo czekać, nie da się zaprzeczyć.
OdpowiedzUsuńAle na dzień dobry dostajesz ode mnie naganę za to, że po głowie chodziła/chodzą Ci myśli na tamat zakończenia swojej kariery pisarskiej!!! Pqamiętaj, że ja tu czekam na Vampire Night!!
Popierma Vicky, że masz talent do pisania. Rozdziały czyta się wyśmienice. Dziś miałam wrażenie, jakbym była z bohaterami :).
To chyba na tyle.
Pozdrawiam, KiKi.
Tak w ramach sprostowania, w sumie to nie ja kazałam Wam długo czekać, lecz Kao, bo to ona miała napisać ten rozdział, a wyszło na to, że napisała niecałą połowę, a ja w końcu stwierdziłam, że napiszę do końca...
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem, czy dotrwam do tego VN...
Dziękuję bardzo :* I pozdrawiam :)
Aya
Hey! Przywitam się tak na dobry początek ;)
OdpowiedzUsuńOh, nareszcie! Baaardzo się cieszę, że rozdział się pojawił, choć chyba krótszy niż zazwyczaj... Oczywiście, bardzo mi się podobał! Jakże mogło by być inaczej?
Oj tam! Jakoś znajdziesz czas na pisanie! Spokojnie, każdemu zdarzają się chwile (czasem baaardzo długie, wiem co mówię) niemocy twórczej! Więc spokojnie! Jak skończy się ten cyrk z maturą, to będziesz miała o wiele mniej stresów!
Tak więc... Życzę Ci, byś się za bardzo nie stresowałą i na luzie podeszła do matury!
Ave!
K.L.
Hej :)
OdpowiedzUsuńTaak, jest krótszy... Ale naprawdę nie miałam na niego siły, więc grunt, że w ogóle jest.
Nie wiem, może... Niby miałam już takie dołki twórcze, i to nieraz, ale... Sama nie wiem.
Dzięki... To co prawda niemożliwe, ale cóż ^^'
Pozdrawiam,
Aya
O rany rany rany rany Kurka ależ kazałyście na to czekać x___________________x No ale najważniejsze że wreszcie coś jest :D Dobra to po odtańczeniu tańca radości zabieram się za sklecienie jakiegoś komentarza Xp
OdpowiedzUsuńNo to pora na Carmen co ? Q.Q Jeny no fakt atmosfera w kokpicie po śmierci Dennisa musiała być po chyba nawet bardziej niż grobowa x_x Ech ale tam Reeda to mi szczególnie nie żal choć zgadzam się z Carmen że nikt nie powinien decydować o śmierć drugiego człowieka
O rany kurcze no biedna, biedna po stokroć biedna Carmen no ;( Ech nie dość że jej ukochany okazał się skończonym kretynem to jeszcze matka zmusiła ją by zabiła własne dziecko ;( Nie no po prostu masakra jakaś Nie no spoko nie ma to jak najpierw wyzwać córkę od ladacznic itp (no zgaduj zgadula o kim myślę x_x), później oświadczyć że ma zabić swoje dziecko a na koniec kazać jej iść spać popijając sobie kawkę z mlekiem nie no po prostu spoko luz x_x
Ech ja też mam takie pudełko wspomnień… Rany no ten opis uczuć Carmen po usunięciu ciąży naprawdę może człowieka doprowadzić do łez T.T Ech a swoją drogą jak go czytałam i w ogóle cały ten rozdział to nie potrafię nie myśleć o „Granicy” i Justynie Q.Q Nie no naprawdę nie wyobrażam sobie zabić istotę która jest częścią mnie T.T Ech kurcze no mam mieszane uczucia co to tej Beatrice noo… ech najpierw jest dla swojego dziecka wredna i w ogóle a teraz… Ech pewnie Carmen miała racja chciała po prostu dobrze wykorzystać ten czas który jej został z córką
Ech i jest moje filozofowanie jak ja to nazywam Nie no jak tak myślę naprawdę w sytuacji tych dzieciaków by się nie ujawniła ^.^ Nie no ciągłe ataki dziennikarzy, ludzie którzy na ciebie się gapia na ulicy nie no spokoju człowiek nie ma x_x Taaa spoko dziewczyna ma umrzeć a oni pytają się jak się czyje pfff no ciekawa jestem jak ma się czuć według nich mniemania ? Ta nie ma to jak udawanie że wszystka gra i jest się szczęśliwą rodzinką… Kurka no normalnie scenka z tą wodą jak z jakiegoś anime czy filmu mam to przed oczami Q.Q
Ech no biedna Cermen no T.T Kurka przed tym wszystkim była tak radosna i w ogóle no Q.Q Ech trochę mnie przypomina… Ech no moim zdaniem aborcja zawszę odbija się na psychice kobiety może nie od razu jak w przypadku Carmen ale na pewno kiedyś. Po kilku dniach, tygodnia, latach… kiedyś na pewno…
OdpowiedzUsuńEch no i mamy komunikator… Ech to chyba jedna z ostatnich rozmów na Terra Nostra zaważywszy ile osób zostało… Ech no i grupowe wspominki T.T Nie no naprawdę czegoś takiego mi brakowało Q.Q Ech no naprawdę ja na ich miejscu chyba bym bez przerwy myślała o wcześniejszych pilotach ;( Ech niektóre sekrety wychodzą na jaw co ^.^ Ech no ba ja o biednej Idali mogłabym ględzić i ględzić… ;( Ech Diana jest naprawdę tajemniczą postacią niby cicha i w ogóle a z drugiej strony… No cóż w sumie jej się nie dziwie…
Jeny no ta wizyta Carmen musiała być dla niej naprawdę trudna Ech nie wiem jak na jej miejscu potrafiłabym patrzeć na inne matki z dzieciakmi Q.Q Nie no naprawdę te uczucia i myśli Carmen no po prostu doprowadzają mnie do łez ;( Nie no tak mi żal jej i jej maleństw ;( Ech i biedulka straciła przytomność T.T
Ech no i pojawił się pożal się tatuś T^T nie no po prostu spoko zostawia dziewczynę która nosi jego dziecko po kilku miesiącach pojawia się ni z tond i z owąd i oświadcza że zajmie się dzieckiem nie no tatuś roku 20-ileś tam nie jestem do końca pewna jaki tam jest rok ^.^ Ech no powtarzam się ale biedna Carmen T.T Ech no i oberwała się i rodzicom No ale cóż niech poznają prawdę ale z drugiej stronu jednak mi ich żal No cóż nie będę się nad tym rozwodzić...
No i czas na walkę i pokonanie wroga unicestwiając inną ziemie T.T Jeny ta końcówka o dziecku w niebie i błaganiu go o wybaczenie no serce się kraję Q.Q Ech nie wątpię że Carmen odnalazła swoje dziecko Q.Q
Dobra koniec kom ;p Ech a żeś mnie zawstydziła tymi podziękowaniami i dedykacje no ale nie ma za co jesteś świetna pisz dalej następny rozdział (wiesz jak czekam na rozdział 12 Q.Q ) nie poddawaj się, i będzie dobrze ;* A co do Kao to mam nadzieje że w końcu do nas powróci ;p
Całuski Suzu :*