Siła, z jaką mężczyzna
spoliczkował dziecko, sprawiła, że chłopiec upadł. Drżącą dłoń przyłożył do
zaczerwienionej twarzy, w oczach błysnęły łzy bólu. Po długich jak wieczność
kilkunastu sekundach ze strachem spojrzał na ojca. Ten postawny
trzydziestokilkulatek z pewnością zdolny był przestraszyć niejedną osobę, choć,
gdyby chciał, mógłby wyglądać porządnie. Wystarczyłoby, żeby się ogolił,
dokładnie umył, wdział eleganckie ubrania, poprawił fryzurę i spokojnie mógłby
uchodzić za człowieka biznesu. Tymczasem miał na sobie brudny podkoszulek i
stare dresy, nie golił się co najmniej od tygodnia i od takiego mniej więcej
czasu nie dotykał nawet włosów, wcale już niekrótkich.
- Co się gapisz, szczylu? - warknął
gniewnie, po czym kopnął syna i nie zważając na ból, jaki mu zadał, odwrócił
się i wyszedł z domu.
Jakob skulił się na podłodze, wciąż drżąc
niemiłosiernie i dławiąc się łzami. Uspokoił się jednak względnie szybko. Był
więcej niż przyzwyczajony do takiego traktowania. Marton Fekete znęcał się nad
nim, od kiedy pamiętał. I nikt nic z tym nie zrobił… Matka, puszczająca się na
prawo i lewo, nie interesowała się chłopcem, dla niej liczyły się pieniądze,
które wydawała na drogie ubrania i perfumy. W domu bywała jedynie raz na jakiś
czas, większość nocy spędzając z klientami, a dni na zakupach w
najnowocześniejszych centrach handlowych w Budapeszcie. Żadnej innej rodziny
Jakob nie znał i nigdy nie widział. Sąsiedzi z kolei głusi byli na wszystkie
awantury, ślepi na upokarzanie dziecka w ogrodzie czy na podwórku, nieczuli na
jego krzywdy.
Chłopiec często zastanawiał się nad tym,
kogo nienawidzi najbardziej. Ojca, który bił go, kaleczył, krzyczał na niego i
przeklinał, że się urodził? Matki, która patrzyła na niego z obrzydzeniem lub
obojętnością? Wszystkich wokół, którzy mogliby czemuś zaradzić, ale tego nie
robili? A może samego siebie za to, że w ogóle istniał?
Takie historie powinny istnieć tylko w
filmach i książkach, myślał Jakob. Nie powinny mieć miejsca w świecie, który
pozornie był tak cudowny i przyjazny.
Chłopiec wstał i zatoczył się lekko.
Podtrzymał się jednego z foteli. Przez chwilę się nie ruszał, ale potem opadł
na siedzenie. Przymknął oczy, oddychając szybko. Miał dość. Siedem lat bólu i
upokorzenia to zbyt wiele…
Rozejrzał się po pokoju. Panował w nim
nieprawdopodobny bałagan, ale urządzony był całkiem dobrze. Tak naprawdę nikt w
tym domu nie narzekał na niedostatek. Pieniądze były, bo ojciec pracował i
tylko niewielką część wypłaty wydawał na alkohol i papierosy. Nie był
uzależniony. Gorzej z matką, Iren. Jej lekkie obyczaje i zakupoholizm były co
najmniej kłopotliwe. Niemniej jednak to nie sprawiło, że do domu państwa Fekete
zaglądała bieda.
Rodzicom nawet przez myśl nie przeszło, by
posłać Jakoba do szkoły. Chłopiec sam nauczył się jako tako czytać i wykonywać
proste obliczenia, ale na tym się skończyło.
Odetchnął głęboko, po czym wstał. Trochę
kręciło mu się w głowie, więc postanowił zaczerpnąć świeżego powietrza.
Wyszedł na zewnątrz i usiadł na krawężniku.
Niewielka wieś, w której mieszkał, kojarzyła mu się tylko i wyłącznie z
cierpieniem. Nienawidził tu wszystkiego. I kiedy tak o tym myślał, w jego
głowie kiełkowała idea, by się stamtąd wreszcie wyrwać.
Kilkoro osób przeszło obok Jakoba, rzucając
mu pogardliwe lub pełne obojętności spojrzenie. Chłopiec zmarszczył brwi, po
raz kolejny zagotował się w nim gniew, którego tak często doświadczał.
Siedmioletnie ciało i dusza zniosły już zbyt wiele.
- Wracaj do środka! - rozkazał Marton, który
pojawił się znikąd. Jakob ani drgnął. Patrzył jak w transie w bliżej
nieokreślony punkt. To rozwścieczyło mężczyznę. Dziecko po raz kolejny tego
dnia poczuło ból. Tym razem jednak, zamiast się rozpłakać, szatyn spojrzał na
znienawidzonego ojca takim wzrokiem, jak nigdy wcześniej. Oniemiały dorosły
automatycznie cofnął się o krok, ale szybko się zreflektował. Butelkę po piwie,
którą trzymał w dłoni, roztrzaskał na plecach syna. Ten poderwał się z
krawężnika jak oparzony. Czuł silny ból, ale przynajmniej odłamki szkła nie
wbiły mu się w skórę. Splunął na ojca w taki sposób, jak widział w telewizji,
po czym rzucił się do ucieczki. Mężczyzna gonił go przez jakiś czas, klnąc
siarczyście i przysięgając, że go zabije, ale to tylko dodało dziecku siły.
Kilka dni błąkał się po łąkach, lasach i
mniejszych lub większych wsiach, wiedząc na pewno tylko jedną rzecz: nigdy nie
wróci do domu. Wolał prowadzić żywot bezdomnego chuligana niż żałosnego
dzieciaka, którego siedmioletnie ciało zdążyło już pokryć się tak wielką
ilością blizn…
Któregoś dnia dotarł do Budapesztu i to tam
postanowił zostać. Wielka stolica Węgier to wymarzone miejsce na kryjówkę.
Było ciężko, to oczywiste. Ale dawał sobie
radę, jakby był wręcz stworzony do życia na ulicy. Po kilku miesiącach imię
Vince’a - bo takie sobie nadał - znał już niemal każdy ulicznik. Wsławił się
tym, że od nikogo nie przyjmował pomocy, choć był małym dzieckiem, a takie
zawsze przechodziły pod opiekę starszych, doświadczonych bezdomnych.
Swoje prawdziwe imię i nazwisko wymazał z
pamięci. Postanowił nigdy nie wracać do przeszłości. Liczyć miało się tylko tu
i teraz. Jakob Fekete umarł, dając życie Vince’owi.
Był indywidualistą. Nikogo do siebie nie
dopuszczał. Trudne wczesne dzieciństwo nauczyło go odporności na ból i życiowe
przeszkody, dzięki czemu nie poddawał się. Wręcz przeciwnie, stawał się coraz
silniejszy. Jego serce paliła nienawiść, tak gorąca i płomienna, że przeniosła
się na zdecydowanie większą część społeczeństwa. Każdy, kto ośmielił się
podpaść mu w jakikolwiek sposób, stawał się jego wrogiem. A on przyrzekł sobie,
że dokona kiedyś czegoś, co sprawi, że świat go popamięta. Nieważne, w jaki
sposób - dobry czy zły.
Jego życie diametralnie się zmieniło, gdy
jako dziewięciolatek uratował chłopca, który bez problemu mógłby być uważany za
jego brata. Byli tak bardzo podobni…
Tamtej deszczowej nocy Vince był z siebie
bardzo zadowolony. Przez nikogo niezauważony ukradł caluteńki bochenek chleba
oraz butelkę pysznego soku. Idąc dziarskim krokiem w kierunku rudery, w której
zwykł sypiać, zauważył nagle, że ktoś leży na ulicy kilka metrów od niego.
Początkowo chciał kontynuować wędrówkę nie zatrzymując się, jednak coś
sprawiło, że zmienił zdanie. Z nieznajomym mu dotychczas zainteresowaniem
podszedł do czegoś, co z daleka wyglądało jak kukła, a co okazało się
kilkuletnim chłopcem. Vince trącił go lekko dziurawym butem, jakby chciał
zobaczyć, czy dziecko w jakiś sposób zareaguje. Tak się nie stało, więc
chłopaka zbombardowała myśl, że ma przed sobą trupa. Po chwili zorientował się
jednak, że mały oddycha. Z jakiegoś powodu poczuł ulgę. Schylił się i przyjrzał
chłopcu. Wyglądał bardzo mizernie. Na pewno od kilku dni głodował. Nie miał
szans, by przetrwać sam na ulicy, oszacował Vince.
Wyprostował się i zaczął odchodzić. Nie
zrobił jednak dziesięciu kroków, gdy zaczął się cofać. Nie rozumiał, dlaczego
to zrobił. Coś kazało mu pomóc nieznajomemu. W jakiś sposób czuł, że to będzie
przełom w jego życiu. Ale dlaczego? Bo przeznaczone mu było uratować życie
jakiemuś bachorowi?
Westchnął z rezygnacją i ponownie pochylił
się ku chłopcu. Przez chwilę zastanawiał się, co zrobić. W końcu począł nim
lekko trząść. Dopiero po kilku minutach dziecko z trudem podniosło powieki i
obdarzyło Vince’a nieobecnym spojrzeniem.
- Masz - mruknął ulicznik, wyciągając ku
nieznajomemu chleb i sok. Wcześniej nigdy, ale to przenigdy, niczym się z nikim
nie podzielił. Nie chciało mu się wierzyć, że właśnie oddawał swoją zdobycz
jakiemuś dzieciakowi.
Chłopiec rzucił się na jedzenie i picie jak
zwierzę. Łapczywie pochłonął wszystko, co mu dano. Obdarzył wybawcę wzrokiem
pełnym wdzięczności i uwielbienia.
- Jak się nazywasz? - rzucił starszy,
starając się mówić obojętnym tonem.
- Da… Daniel - odparł po chwili
zastanowienia chłopiec.
- I co dalej?
- Co… dalej? - powtórzył Daniel.
- Nazwisko - zniecierpliwił się
dziewięciolatek.
- Nazwisko… - powtórzył znów dzieciak. - Nie
wiem... Nie pamiętam…
Vince zmierzył go zdziwionym nieco
spojrzeniem. Postanowił wypytywać chłopca dalej. Z jakiegoś powodu go
intrygował. Dziecko bez nazwiska, zupełnie jak on. Choć Vince odrzucił swoją
prawdziwą tożsamość z własnej woli, a niekoniecznie podobnie było w przypadku
Daniela.
- Ile masz lat? - spytał.
- Siedem - odparł automatycznie chłopiec,
ale już sekundę później wydawał się być tym zdziwiony.
- Powiedz coś o sobie - nakazał starszy.
Kiedy odpowiedziało mu milczenie, dodał - Co jest? Nic nie pamiętasz?
Chłopiec potwierdził to skinieniem głowy.
Dziewięciolatek podjął zaś wtedy najważniejszą od dwóch lat decyzję.
- Mam na imię Vince - przedstawił się
Danielowi. - Od dzisiaj zawsze będziemy razem. Jeśli będziesz mnie słuchał, nic
ci się nie stanie. Zgoda, Dan?
- Dan…? - szepnął chłopczyk. Oprzytomniał
dopiero po chwili i po raz pierwszy spojrzał na nowego kolegę błyszczącymi
oczyma. - Tak jest! - zawołał, a w jego głosie dało się wyczuć nutkę radości.
~*~
Nigdy nie opowiedziałem mu
o swojej przeszłości. Choć był moim jedynym przyjacielem, moim „bratem”, nie
byłem zdolny wyjawić mu nawet prawdziwego imienia i nazwiska. Widziałem jego
pytające i zarazem przerażone - przynajmniej z początku - spojrzenie, którym
lustrował moje blizny, kiedy się przebierałem, słuchałem jego niepewnych pytań,
ale zawsze odpowiadałem wymijająco, że nie warto myśleć o przeszłości, bo liczy
się tylko chwila obecna. W końcu wbiłem to Danowi do głowy na tyle, że nie
wiadomo kiedy przestał się tym interesować i po prostu zaakceptował wszystko
takim, jakie było.
Nawet
w takiej chwili - siedząc w kokpicie jakiegoś dziwnego robota nieprzeciętnych
rozmiarów, tuż po śmierci ostatniej z wybranych początkowo pilotów, moje myśli
skupiały się głównie na Danie, na którego taborecie - najpewniej kuchennym -
zresztą siedziałem. Minęło chyba kilkadziesiąt minut od wyznaczenia mnie przez
tajemniczy znak na „podłodze” na ostatniego pilota. Wciąż nie mogłem uwierzyć w
to, co się stało, w to, że piętnaścioro dzieciaków zostało uwikłanych w taką
okropną historię. I w to, że z własnej woli dołączyłem do tego grona przeklętych
wybrańców. To chore, przechodziło mi przez myśl raz po raz. Cholernie chore.
Czułem jednak, że to coś jak przeznaczenie. Jakbym nie mógł po
prostu „nic nie robić”, być jedynie biernym obserwatorem zmagań kilkunastu
nastolatków w walce o przetrwanie naszego świata.
Walka o przetrwanie… Kto jak kto, ale ja akurat wiem coś na ten
temat. Kiedy tak o tym myślałem, miałem niejasne przeczucie, że jestem właściwą
osobą na właściwym miejscu.
A zresztą, niech się dzieje, co chce. Jaki sens ma życie kogoś
takiego jak ja? To i tak cud, że przeżyłem tyle lat. Prawie dwadzieścia.
Przeszło dziewiętnaście lat upokorzenia, cierpienia, biedy i głodu. I
samotności. Tej wkurzającej, niekończącej się samotności, przerwanej jedynie na
tych pięć lat, które spędziłem w towarzystwie Dana.
- Dokąd cię odesłać? - zapytała Lolli, tym samym wyrywając mnie z
zamyślenia i milczenia.
Wzruszyłem ramionami.
- Donikąd. Mogę tu zostać i czekać na swoją walkę - oznajmiłem.
Popatrzyła na mnie. Na jej… twarzy? Właściwie nie wiem, jak to
nazwać. No, w każdym razie jej „mina” wyrażała coś w rodzaju współczucia i
smutku. Że też takie stworzonko może żywić jakiekolwiek uczucia! Wciąż zresztą
nie wiedziałem, czy to coś jest żywe niczym interesujący rodzaj zwierzęcia, czy
raczej zetknąłem się z okazem nowoczesnej robotyki.
- Nie wiemy, kiedy się ona odbędzie - przypomniała mi. - To może
trwać kilka godzin, ale równie dobrze parę miesięcy. Nie byłoby dobrze, gdybyś
tu siedział i w międzyczasie umarł z głodu.
Taak, zadziwiające spostrzeżenie.
Zamyśliłem się na chwilę. Właściwie na nic nie miałem ochoty. Jak
zazwyczaj zresztą. Dopiero po kilku minutach podniosłem na Lollipop spuszczony
na jakiś czas wzrok.
- Udałoby ci się przenieść mnie na cmentarz, na którym pochowano
Dana? - spytałem. - Daniela - poprawiłem się. Z tego, co mi wiadomo, tylko ja
nazywałem go wyłącznie Danem. Wspomnienia jak zwykle wywołały małe tornado w
mojej głowie.
- Oczywiście - odpowiedziała łagodnym tonem. Zadziwiające, jak
płynnie posługiwała się węgierskim. A tak nawiasem, jakim cudem ona umie i wie
tak wiele?
- Czy twoje imię coś znaczy? - wyrwało mi się nagle. Nie mam
pojęcia, dlaczego o to zapytałem, i to w dodatku akurat w tym, a nie innym
momencie. Fakt, zastanawiałem się nad tym wcześniej, ale i tak byłem zdziwiony
postawionym pytaniem.
- Och, tak - odrzekła zwyczajnie, jakby nie była niczym zdumiona.
No, w sumie mogła nie być. Zapewne widziała i słyszała już w życiu wiele
dziwactw. - Lollipop to po angielsku lizak.
- Lizak…? - powtórzyłem zdezorientowany.
- Dokładnie - potwierdziła Lolli, uśmiechając się przy tym.
Lollipop. Lizak. Nie ma co, oryginalne imię.
Ale… Wspomnienia. Znów napłynęły wspomnienia. Zalały mnie jak
fala, niemal pozbawiając tchu.
Żałosne. Tak bardzo przywiązywać się do przeszłości i z trudem
witać każdy nowy dzień… Tak tęsknić za tym, co bezpowrotnie minęło, choć
wówczas byłem brudnym i obdartym ulicznikiem, który nie dość, że musiał dbać o
samego siebie, to jeszcze o młodszego o dwa lata dzieciaka. Teraz nie musiałem
się już martwić o pieniądze. Młody, przystojny gangster budzący szacunek
znajomych opryszków i zainteresowanie - żeby nie rzec: uwielbienie - kobiet
niemal w każdym wieku… Czy człowiek taki jak ja nie powinien cieszyć się tym,
co ma i zwyczajnie zapomnieć o tym, co było i już nie wróci?
Tamtego dnia nieźle z Danem nabroiliśmy. Choć nie byliśmy
jedynymi dzieciakami, które, zachęcone samym widokiem łakoci w sklepie ze
słodyczami, zupełnie zdemolowały kram, to jednak później wszyscy dorośli
zgodnie twierdzili, że to ja stałem za zorganizowaniem napadu. Nie do końca
mieli rację, ale kiedy starsi coś już sobie wbiją do głowy, możliwość wyjaśnień
jest nie do przyjęcia. Było dużo śmiechu, choć umknięcie policji okazało się
odrobinę trudniejsze niż zazwyczaj. Ale uśmiech dziewięcioletniego Dana
trzymającego w garści kilkanaście kolorowych lizaków był bezcenny.
Oszczędzaliśmy je jak mogliśmy, jedząc powoli i z kilkudniowymi odstępami
między jednym a drugim. Traktowaliśmy je jak swego rodzaju skarby...
- To jak, odesłać cię na cmentarz?
Lollipop po raz kolejny wyrwała mnie z pobytu w świecie
wspomnień.
Milczałem przez kilkanaście sekund, po czym skinąłem głową.
Nie zdążyłem nawet mrugnąć, a już znalazłem się przed wysoką
cmentarną bramą w jednej ze starszych dzielnic Budapesztu. Dopiero wtedy
zorientowałem się, że nie spytałem Lollipop, w jaki sposób mogę się z nią
kontaktować. Czyżby miała zamiar przywołać mnie do robota dopiero tuż przed
walką? To trochę kłopotliwe zważywszy na to, że kompletnie nie wiedziałem, co
miałbym przez ten czas robić.
Rozejrzałem się dookoła i po raz pierwszy w życiu na ulicach
stolicy Węgier poczułem się jakoś nieswojo. Nie mogąc się temu nadziwić,
oderwałem wzrok od kwiaciarni naprzeciwko i spojrzałem na żelazną, ozdobną
bramę, po czym przekroczyłem jej próg.
Taak… Ale gdzie właściwie miałem szukać grobu Dana? Cmentarz był
ogromny, największy spośród tych w Budapeszcie. Cóż, okolice wręcz zalatujące
mniej lub bardziej zamierzchłymi czasami mogłem sobie podarować. Ruszyłem w
stronę nagrobków wyglądających na względnie nowe.
Chodziłem w tę i z powrotem, z uwagą wpatrując się w napisy na
grobach. Sporo czasu zajęło mi odnalezienie właściwego. Prawdę powiedziawszy,
byłem już wtedy tak otępiały, że o mało nie poszedłem dalej.
Daniel Orban
24.03.2137-31.07.2154
~*~
Wieczór, w którym ich
rozdzielono, zapadł w pamięć obu tak głęboko, że żadna siła nie miała mocy, by
go wymazać. Zanim jednak nastał mrok, Vince kroczył pośród deszczu bez
wyraźnego celu. Miał czternaście lat i niesamowitą ochotę na to, by wykręcić
komuś jakiś numer. Z reguły dawał w kość bogatym ludziom, którzy ani myśleli
podzielić się czymkolwiek z potrzebującymi. Momentami czuł się niby wcielenie
sprawiedliwości - obrabiając tych, którzy mieli wszystko, mógł przedłużyć życie
sobie i chłopcu, którego traktował jak rodzonego brata.
Dzień był niezwykle ciemny, bowiem czarne
chmury zakryły całe niebo. Szatyn o szarozielonych oczach przyjrzał się w
jednej ze sklepowych wystaw. Musiał przyznać, że wyglądał żałośnie, mimo tego,
że zaledwie dzień wcześniej umył się dokładnie i o dziwo nie był już tak
straszliwie chudy jak kiedyś. Wyrósł już jednak z łachmanów, które nosił, a
stare buty, nie dość, że podziurawione niczym szwajcarski ser, okropnie
uciskały mu stopy.
Westchnął i ruszył dalej. W pewnym momencie
przeszedł obok posterunku policji, nowoczesnego budynku, którego bezdomni
raczej unikali. Vince lubił jednak dreszczyk emocji, gdy przechadzał się w
tamtych stronach. Wiedział, że w każdej chwili może zostać złapany, ale
jednocześnie miał świadomość, że jeszcze nigdy nikt go nie pokonał i z
łatwością umknie każdemu, kto ośmieliłby się zakłócić mu spokój.
Szedł dość dziarskim krokiem, jak to miał w
zwyczaju. Woda chlupotała mu w butach, ale on zdawał się nie zwracać na to
uwagi.
W pewnym momencie stanął. Nie odwracając
się, cofnął się o parę kroków i czując, jak mocno bije mu serce, spojrzał na
policyjny telewizor, który ukazywał zarówno zaginione osoby, jak i ściganych
przestępców oraz różnego rodzaju informacje dotyczące utrzymywania porządku w
kraju.
Czekał niecierpliwie na obraz, który kątem
oka spostrzegł, kiedy przechodził obok ekranu.
Oczy niemal wyszły mu z orbit, a nogi po raz
pierwszy od dawien dawna zdawały się nie móc udźwignąć ciężaru jego ciała.
Drżał i bynajmniej nie była to wina zimnych kropel deszczu spływających mu po
karku.
Wpatrywał się jak otępiały w zdjęcie
siedmioletniego Dana, który zaginął pięć lat temu.
Jego Dan, jego „brat”... To Daniel Orban.
Pochodził z jednej z bardziej majętnych rodzin w Budapeszcie. A teraz żył jako
ulicznik!
Vince nie mógł uwierzyć własnym oczom. Kiedy
odzyskał władzę nad nieposłusznym ciałem, rzucił się w kierunku „domu”, w duchu
dziękując nadnaturalnym siłom, że tego dnia Dan został w kryjówce, zamiast iść
za nim, jak to zwykle bywało. Jednocześnie przeklinał wszystko i wszystkich za
to, że musiał dowiedzieć się „strasznej prawdy” i przyrzekał sobie, że nigdy
nie pozwoli Danowi poznać tych rewelacji i odejść. Gdzieś na dnie jego duszy
głos sumienia podpowiadał mu, że postępuje źle, ale jego egoistyczna część nie
zgodziła się na to, by stracić przyjaciela na rzecz rodziny, której ten nawet
nie pamiętał i za którą w ogóle nie tęsknił.
Ale jego rodzice zapewniliby mu dobry byt i
pozycję społeczną. Dan nie musiałby się martwić, czy następnego dnia będzie
miał co włożyć do ust.
Nie, nie, nie, krzyczał w myślach Vince. Nic
z tego.
Po drodze, jakby chcąc odpokutować, ukradł
niemałą ilość jedzenia i coś do picia. Mruczał pod nosem, że Dan na pewno
będzie zadowolony, mogąc najeść się do syta, ale w istocie tylko wmawiał sobie,
iż postępuje w porządku.
Był już w najbiedniejszej dzielnicy,
niedaleko kryjówki, gdy spostrzegł Ich. Upuścił całą zdobycz na ziemię, ale
nawet nie zdał sobie tego sprawy, wpatrując się z przerażeniem na Dana, którego
otaczali Oni.
- Vince! - krzyknął dwunastolatek w chwili,
w której jeden z Nich złapał go od tyłu, uniemożliwiając mu ucieczkę.
Vince otrząsnął się z otępienia i ruszył na
pomoc. Czuł niesamowity przypływ energii i odwagi. Przedzierał się przez
wrogów, próbując dojść do Dana, ale Ich było zbyt wielu nawet jak na niego.
Zatrzymali go w końcu i w tym samym momencie czarne, wieczorne niebo przeszyła
srebrzysta błyskawica. Rozpoczęła się burza - zarówno na dworze, jak i w sercach
obu chłopców.
Vince krzyknął rozwścieczony, wciąż próbując
przedrzeć się przez żywą zaporę. W pewnej chwili potknął się na śliskim bruku i
upadł, boleśnie przecinając sobie rękę do krwi.
W tym samym momencie Daniel Orban wylądował
w Ich samochodzie. Vince słyszał jego histerię, a sam przeklinał siarczyście,
próbując się podnieść i ignorować ból. Chciał dogonić Dana, pomóc mu, uwolnić
go...
A może chciał po prostu zachować go dla
siebie...?
Znów opanowało go otępienie. Zamglonymi
oczami wpatrywał się w krople deszczu uderzające o bruk i znikający w ciemności
samochód.
Ocknął się w sierocińcu. Jakieś pozornie
troskliwe panie zapewniały go gorąco, że „już wszystko dobrze”, „nie musi się o
nic martwić”, „jest już bezpieczny” i „zaraz dostanie coś dobrego do jedzenia i
picia, będzie mógł się wykąpać i otrzyma nowe, czyste ubrania”.
Nie tknął ani kęsa z tego, co mu podano,
jakby bał się, że ciepła zupa i puszyste bułki mogą być zatrute. Podczas
kąpieli przebywał w czymś w rodzaju transu. Nie zauważył nawet, kiedy przebrał
się w porządne ubrania. Nie reagował na pytania opiekunek ani innych dzieci.
Nawet nie zmrużył oka, kiedy położono go spać.
Następnego dnia już go tam nie było.
~*~
Wpatrywałem
się w jego imię i nazwisko jak jakiś głupi, nie mogąc oderwać od niego wzroku.
Bez sensu… Miał ledwie siedemnaście lat, nie dożył nawet dnia, w którym
osiągnąłby pełnoletniość. To takie niesprawiedliwe, że on i reszta dzieciaków…
Ale nie, życie przecież zawsze było cholernie niesprawiedliwe. I pech mógł
dosięgnąć nie tylko takie osoby jak ja, ale nawet ludzi z wyższych sfer, którym
wydaje się, że mają wszystko, nie pamiętając, że w każdej chwili mogą stracić
coś cennego. Coś, czym niekoniecznie są bogactwa czy pozycja społeczna.
Zauważyłem, że kwiaty na grobie Dana są świeże, choć znicze już
się wypaliły. Jego rodzina musiała przychodzić tu dość często. Z niemiłym
uciskiem w sercu pomyślałem, że ten stan rzeczy pewnie nie potrwa w
nieskończoność. Kiedy ból po śmierci bliskiej osoby jest świeży, ludzie dbają o
miejsce jej wiecznego spoczynku, ale potem, gdy czas zagoi rany, zapominają o
tym, dając się znów ponieść nurtowi zwykłego życia.
Zakląłem cicho pod nosem. Że też przed przyjściem tutaj nie
wpadłem na to, żeby kupić coś nadającego się do postawienia na nagrobek…
Stałem chwilę praktycznie nieruchomo, aż w końcu westchnąłem z
rezygnacją i powlokłem się ku bramie. Próbowałem zapamiętać ścieżki, którymi
kroczyłem, ale efekt był beznadziejny, bo kiedy ponownie kierowałem się do
grobu Dana, niejednokrotnie pomyliłem drogę, pałętając się bez sensu po
cmentarzu. Wydawało mi się to śmieszne - po ulicach całego Budapesztu mógłbym
poruszać się z zamkniętymi oczami, a gubiłem się na zwykłym cmentarzu!
Wreszcie jednak doszedłem na miejsce. Tyle że ktoś tam był.
Mężczyzna i kobieta, w których rozpoznałem po chwili rodziców Dana. Jak tak o
tym myślę, to musiał być dla nich szok: po siedmiu latach życia dziecka stracić
je na pięć lat, potem odzyskać na kolejnych pięć, a następnie stracić już
bezpowrotnie, zupełnie nie będąc na to przygotowanym.
Zatrzymałem się kilka metrów od nich, bynajmniej nie mając ochoty
na żadne pogawędki. Co prawda nie znali mnie, tylko ja kojarzyłem ich z
widzenia, ale gdybym po prostu podszedł do grobu ich jedynego syna i postawił
na nim znicz, pewnie nie zachowaliby całkowitego milczenia, a już na pewno
całkowicie by mnie nie zignorowali.
Udawałem, że wpatruję się w płytę nagrobną nieznajomego zmarłego,
w rzeczywistości jednak spoglądając co jakiś czas kątem oka na Orbanów i
ponaglając ich w duchu, by wreszcie sobie poszli, choć przecież nigdzie się nie
spieszyłem. Mimo wszystko byłem lekko poirytowany, że stoją tam tak długo,
jakby nie mieli do tego prawa. Jakbym był jedynym, który może to robić. Nie ma
co, mój egoizm znów dał o sobie znać. Trudno.
Spostrzegłem, że wzrok rodziców Dana spoczął na moim lewym
ramieniu - a dokładniej na brązowym znaku, który na nim widniał od chwili, w
której zostałem wyznaczony na pilota robota. Pamiętam, że Dan miał coś bardzo
podobnego. Też na lewym ramieniu i też brązowe. Jedynie symbol był inny.
Orbanowie widocznie musieli to zauważyć, skoro tak mi się przyglądali. Wkurzało
mnie to coraz bardziej, ale nie reagowałem, wciąż udając, że wspominam kogoś,
kto leżał pogrzebany tuż przede mną.
W końcu para zaczęła się oddalać, a ja wymamrotałem coś w stylu
„Bogu dzięki”, choć w żadnego boga nie wierzyłem. Gdyby istniał, nie pozwalałby
przecież na tyle zła.
Straciwszy zainteresowanie otoczeniem, podszedłem do grobu Dana.
Za pomocą zapalniczki, którą zawsze miałem przy sobie, zapaliłem znicz, a
następnie ustawiłem go na nagrobku. Przez ładnych parę minut gapiłem się znowu
w imię i nazwisko mojego „brata”. Potem odwróciłem się i już miałem zacząć
drogę powrotną, gdy zauważyłem, a raczej bardziej wyczułem, że coś jest nie tak.
Ktoś mi się przypatrywał i już po chwili zorientowałem się, że
tym kimś są rodzice Dana. Kobieta przyglądała mi się ze łzami w oczach, a
mężczyzna z czymś w rodzaju szacunku na twarzy. Zdumiony, zmieszany i lekko
zdenerwowany patrzyłem na nich nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Wtedy jednak
oboje niemal równocześnie skłonili głowy, w milczeniu dziękując mi za wizytę u
ich syna.
Byłem pewny, że doskonale wiedzieli, z kim się zetknęli i skąd na
mojej ręce wziął się tajemniczy symbol.
Nim jednak zdążyłem się nad tym głębiej zastanowić, odeszli, a ja
jeszcze przez ładnych kilka chwil stałem niczym posąg, z jakiegoś powodu nie
mogąc wykonać żadnego ruchu.
W dalszym ciągu nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Szedłem po
prostu tam, gdzie mnie nogi poniosły. W końcu, po kilku minutach bezmyślnego
łażenia, zdałem sobie sprawę z tego, że jestem głodny. Wszedłem do pierwszej
napotkanej knajpy. Okazała się jedną z tych, które obsługują niemal same
roboty. Usiadłem przy stoliku obok okna. Po chwili podszedł do mnie robokelner
i zapytał, co mi podać. W jego komputerowym notesie wybrałem na chybił trafił
jakieś danie i zapatrzyłem się w widok za oknem. Zmierzchało już, wielu ludzi
wracało z pracy, dzieci powoli nawoływano do powrotu z podwórka. Kiedy tak
spoglądałem na fragmenty życia innych, uderzyło mnie to, że teraz niejako stoję
poza tym wszystkim. A może zawsze tak było? Sam nie wiem. Tak naprawdę czułem,
że żyję, tylko wtedy, gdy zajmowałem się Danem…
Zacząłem się zastanawiać, czy po śmierci istnieje jakiś inny świat.
Jakieś nowe życie. Jeśli tak, czy spotkam w nim Dana? Czy wybaczy mi, że go
oszukałem…?
~*~
Po ucieczce z sierocińca
Vince poszedł do rudery, którą nazywał zamiennie kryjówką lub domem. Przez całą
drogę żywił się płonną nadzieją, że po powrocie zastanie w niej Dana. Niemal
marzył o tym, by chłopiec, przestraszony przeżytą przygodą i zapłakany, rzucił
mu się w objęcia i opowiedział o tym, jak jakimś cudem udało mu się zbiec.
Vince mógłby wówczas gorąco mu pogratulować i razem poszliby ukraść coś dobrego
do jedzenia, by uczcić fakt, że zdołali uciec i znów są razem.
Ale kryjówka ziała pustką. Tak samo inne
miejsca, które odwiedził Vince, wciąż wierząc ślepo, że gdzieś odnajdzie Dana.
Przez kilka najbliższych dni żył jak w
transie, nie robiąc nic konkretnego. Zraniona ręka bardzo mu dokuczała, ale
przynajmniej w domu dziecka zdążono zapobiec zakażeniu i owinąć ją czystym
bandażem.
W końcu nadszedł dzień, w którym Vince
odczuł potrzebę dowiedzenia się, co się stało z jego „bratem”.
Był sprytnym chłopakiem i zadziwiająco łatwo
udało mu się odkryć, że Dan powrócił do swojej rodziny. Zaginiony chłopczyk
znów był w swoim domu, teraz jako dwunastolatek.
Vince czasami obserwował go dyskretnie,
jakby chciał przekonać się na własne oczy, że przyjacielowi dobrze się wiedzie.
Jednocześnie jednak jego serce ściskał żal tak głęboki, iż był pewien, że nigdy
nie zniknie.
Rok po rozdzieleniu „braci” Vince zauważył
Dana w centrum miasta. Widocznie wybrał się gdzieś z rodzicami. Vince długo na
niego patrzył, a w jego oczach dostrzec można było cierpienie i tęsknotę.
Ledwie się odwrócił i zaczął odchodzić,
zauważył go Dan.
Kilka miesięcy później Vince wpakował się w
straszną bójkę. Wcześniej tego samego dnia dowiedział się, że rodzina Orban go
szuka. Doszły go nawet słuchy, że rodzice Dana mają zamiar go zaadoptować. Ale
on nie mógł się na to zgodzić. Nie dość, że nie znał czegoś takiego jak więzy
rodzinne wypełnione szacunkiem i miłością, to jeszcze wbił sobie do głowy, że
lepiej będzie, jeśli Dan po prostu o nim zapomni i zacznie żyć własnym życiem,
ciesząc się dostatkiem i o nic nie martwiąc.
Chcąc wyładować na kimkolwiek swoją złość i
poczucie beznadziei, zamiast nie reagować na zaczepki znanych w mieście
gangsterów, po prostu rzucił się na jednego z nich. Jako iż była to bardzo
zgrana grupa, inni pospieszyli zaatakowanemu z pomocą. Ze zdumieniem odkryli
jednak, że nie są w stanie pokonać nieznajomego. Vince pod wpływem furii okazał
się prawdopodobnie najgroźniejszym z przeciwników.
Byliby się tam pozabijali, gdyby w pewnym
momencie ktoś im nie przerwał.
- Dosyć tego, chłopcy! - rozkazał władczym
tonem jakiś mężczyzna, prawdopodobnie dwudziestokilkuletni. W ustach miał
papierosa, ubrany był elegancko, ale jednocześnie luźno. - Co ja z wami mam? -
mruknął, patrząc z dezaprobatą na swoich podwładnych (Vince zdążył się już
zorientować, że ma przed sobą przywódcę owego gangu). Pokręcił głową i
westchnął, bacznie przyglądając się teraz nieznajomemu, nieco poobijanemu i z
rozciętą wargą, ale i tak wyglądającemu na mniej poturbowanego niż reszta, i
nie zwracając uwagi na pełne wstydu i rozgoryczenia twarze swoich ludzi, mamroczących
pod nosem jakieś przeprosiny. - Hej, ty - zwrócił się do szatyna. - Jak masz na
imię?
Vince nie odpowiedział, wpatrując się w
mężczyznę z niechęcią i wrogością. Ten zaś lustrował nieznajomego spojrzeniem
oczu, w których czaiła się niezaspokojona ciekawość.
- Chcesz do nas dołączyć? - spytał nagle, co
zaowocowało pełnymi niedowierzania i przerażenia spojrzeniami pozostałych
członków gangu.
- Czemu nie - rzucił Vince, nawet się nie
zastanawiając. W końcu mógł odejść w każdej chwili. Uciec - tak samo jak z
rodzinnego domu i sierocińca…
Wyszło jednak na to, że ani myślał o
odejściu. Już po kilku miesiącach Vince stał się prawą ręką założyciela i
przywódcy gangu, Ezredesa. Jego imię oznaczało po węgiersku ni mniej, ni więcej
jak „pułkownika”. Dlaczego właśnie takie imię wybrał Ezredes, tego Vince nie
wiedział.
Każdy członek gangu porzucił swoją prawdziwą
tożsamość na rzecz nowej, wymyślonej przez siebie. Były tam takie indywidua jak
Méh - pszczoła, Kard - szabla czy Maci - miś. Vince wolał zostać przy imieniu,
które wybrał sobie w wieku siedmiu lat.
Chłopak obserwował nowych kompanów i ze
zdziwieniem zauważył, że wśród nich panuje coś, co wielu nazwałoby rodzinną
atmosferą. Członkowie gangu mieli do siebie zaufanie, doskonale się rozumieli,
często żartowali. Ich wspólną cechą był fakt, że każdy był niereformowalny.
Jedynie Ezredes zdawał się być naprawdę inteligentnym i trzeźwo myślącym
mężczyzną. I może dlatego Vince tak mu się spodobał. Był sprytny i
chłodnomyślący, walczył pozornie chaotycznie, ale w istocie każdy jego ruch był
przemyślany. Jego jedyną wadą był gruby mur, którym oddzielał siebie od reszty.
Nie brał udziału w dyskusjach, nie odzywał się niepytany, nie próbował
zadzierzgnąć z innymi żadnych więzi. Przyjmował zlecenia, które mu pasowały i
bez skrupułów odrzucał te, na które nie miał ochoty. Wielu jego kompanów ze
zdziwieniem zauważyło, że chłopak ani razu nie użył broni, którą dostał od
Ezredesa. Pistolet otrzymywali tylko najbardziej zaufani członkowie gangu, inni
posługiwali się co najwyżej nożami. Choć z reguły gangsterzy tylko zastraszali
swoje ofiary, raz na jakiś czas zdarzało się zabójstwo w ciemnym zaułku…
Ezredes był nie tylko założycielem swojego
gangu, ale, jak się okazało, należał też do mafii. Proponował Vince'owi
dołączenie do większej i groźniejszej grupy, ale ten odmówił. Nie miał zamiaru
wpakować się przypadkiem w jakieś bagno. Nie chciał podejmować żadnych decyzji,
których później musiałby żałować.
Raz na jakiś czas gangsterzy spędzali noce z
dziewczynami ulicznymi. Jeden z podwładnych Ezredesa, Nárcisz, czyli narcyz,
niezwykle przystojny dwudziestodwulatek, miał niesamowity talent do znajdowania
i zatrudniania prostytutek. Co druga marzyła o tym, by okazał się jej klientem.
Vince'a niespecjalnie ciągnęło do jakichś
pieszczotek. Chwilami myślał, że może i by się zabawił, lecz było jedno ale.
Liczne blizny, z których większość jego kolegów byłoby dumnych, dla niego były
skrytym kompleksem, którego bynajmniej nie miał ochoty pokazywać światu.
Zazwyczaj więc odsyłał wynajęte przez Nárcisza dziewczyny, które często
odchodziły z wyrazem zawodu na twarzy. Niektóre nie poddawały się tak łatwo,
ale to i tak zawsze Vince stawiał na swoim.
Któregoś wieczoru do jego pokoju w hotelu
zapukała dziewczyna o długich, złocistobrązowych włosach poskręcanych w loki.
Przywitała się grzecznie i weszła bezszelestnie.
- Szlag by tego narcyza, nauczyłby się
wreszcie - warknął pod nosem niemal dziewiętnastoletni już Vince. Zrobił to na
tyle cicho, że nieznajoma nie usłyszała, co dokładnie powiedział. Głośniej zaś
rzekł - Możesz wyjść. Nie potrzebuję niczyjego towarzystwa.
Dziewczyna, może osiemnastoletnia, bez
skrępowania patrzyła mu w oczy i milczała jak zaklęta.
- Powiedziałem… - zaczął, ale ona mu
przerwała.
- Słyszałam, co powiedziałeś - oznajmiła. -
Zastanawiam się jedynie, dlaczego mnie okłamałeś.
Nie zdążył powstrzymać się przed uniesieniem
brwi.
- Nie rozumiem, co masz na myśli -
odpowiedział, szybko się opanowawszy i przybrawszy obojętny wyraz twarzy.
- Kolejne kłamstwo - westchnęła, po czym
przymknęła oczy, a następnie podeszła do okna i z zachwytem wpatrzyła się w
upstrzone tysiącem barw niebo gotujące się na zastąpienie dnia nocą. Vince nie
mógł zrozumieć, co taka dziwna dziewczyna jak ona robiła w jego pokoju.
Wcześniejsze panienki do towarzystwa były zupełnie inne. Chciały go usidlić, i
to nie tylko ze względu na pieniądze, ale również po to, by móc się potem
pochwalić tak pociągającą zdobyczą.
- Możesz łaskawie powiedzieć, o co ci
właściwie chodzi? - rzucił zirytowany. - Dlaczego nie wychodzisz?
- Powiedziałeś, że nie potrzebujesz
towarzystwa - odparła spokojnym tonem, po czym odwróciła się w kierunku
nieznajomego. - To kłamstwo - rzekła, a w jej tonie słychać było jakąś dziwną
siłę. - Jesteś samotnym człowiekiem.
Wpatrywał się w nią zarówno ze zdziwieniem i
złością, jak i z zaintrygowaniem. Nie wiedział, co o niej myśleć i czego się po
niej spodziewać.
- Mam na imię Lilla - przedstawiła się
nagle. - A ty? - Nie miał zamiaru odpowiadać, więc niezrażona kontynuowała swój
monolog. - Jesteś indywidualistą, prawda? Widać to na pierwszy rzut oka. Poza
tym... Zamknąłeś się w sobie. A może zawsze taki byłeś? - Przerwała na chwilę.
- W twoich oczach kryje się smutek. Może zechcesz ze mną porozmawiać?
- Porozmawiać? - powtórzył zdumiony.
- Tak, właśnie - odparła z delikatnym
uśmiechem, który dodał jej blasku. Nie była szczególnie piękna, po prostu
całkiem ładna. Ubrana była dość skromnie, całkiem inaczej niż inne ulicznice.
Vince wciąż nie mógł się nadziwić, że Lilla jest jedną z nich. Bardziej
pasowałaby na grzeczną córkę jakichś przyzwoitych ludzi. - Nie sądzisz, że
mógłbyś wygadać się osobie, której nie znasz i której nigdy więcej nie
spotkasz? Wielu osobom pasuje taki układ.
- Nie sądzę, żebym potrafił się otworzyć -
mruknął beznamiętnym tonem i dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że
powiedziawszy to, w jakiś sposób właśnie się otworzył. Wyjrzał ze swojej
skorupy i już chciał bezzwłocznie do niej powrócić, gdy łagodny uśmiech Lilli
mu w tym przeszkodził.
- Chociaż spróbuj - zachęciła go.
- Miałem... Miałem przyjaciela - zaczął
niepewnie, samemu się sobie dziwiąc. Potem uznał jednak, że zrobił to pod
wpływem alkoholu, choć tego dnia wypił go tylko trochę. - Coś jednak sprawiło,
że nas rozdzielono. To zdarzyło się kilka lat temu, ale jakoś…
- Wciąż ci go brakuje? - zapytała, a on
tylko skinął głową. - Rozłąki przyjaciół zawsze są trudne. Ale czyż w tym swoim
gangu nie masz osób, które chętnie by się do ciebie zbliżyły?
Wzruszył ramionami.
- Wydaje mi się, że po prostu nie chcesz
nikogo do siebie dopuścić. Ten przyjaciel miał specjalne miejsce w twoim sercu.
Wciąż ma.
Vince zastanawiał się, skąd ta dziewczyna to
wszystko wie, czy raczej jakim cudem wszystkiego tak szybko się domyśla.
Zorientowała się też, że zgadła i w tym przypadku.
W rezultacie siedzieli w ten sposób tak
długo, że księżyc zdążył w tym czasie przebiec połowę swojej wędrówki na
niebie. Trudno uznać, że Vince się otworzył, gdyż w zasadzie to Lilla mówiła
przez prawie cały czas, domyślając się tego, czego nie chciał powiedzieć jej
towarzysz. Nawet gdy się myliła, Vince nie przerywał, po prostu wsłuchując się
w jej spokojny głos.
Była pierwszą dziewczyną, która sprawiła, że
niemal się rozluźnił i z której usług skorzystał, zapominając o kompleksach.
Tuż przed świtem pożegnali się na zawsze.
Któregoś dnia przypadkiem zobaczył Dana.
Siedział w knajpie w gronie kolegów ze szkoły. Oblewali właśnie zakończenie
roku szkolnego. Vince'a ogarnęło uczucie pustki. Tym bardziej, że wiedział, iż
raz na jakiś czas Dan i jego rodzice wypytują jeszcze o niego tu i ówdzie.
Czy mu się wydawało, czy w wyrazie twarzy
Dana ujrzał coś, co widział wpatrując się w swoje odbicie? Czym dłużej się
przypatrywał, tym bardziej był pewny, że się nie pomylił.
Więź, która ich łączyła, nie zniknęła ani
nie zelżała. Wciąż o sobie pamiętali, nie mogąc zwyczajnie zająć się tylko i
wyłącznie swoim życiem.
Vince podjął decyzję, której miał potem
żałować. Z rozdzierającym serce smutkiem zdecydował, że zniszczy tak drogą mu
więź między nim a Danem.
Od tamtego dnia praktycznie nie udzielał się
w życiu gangu. Grupa zresztą zmieniła się. Coraz więcej jej członków dołączało
do mafii i tym samym stawało się bardziej nieobliczalnymi niż wcześniej.
Mieszkańcy Budapesztu i jego okolic częściej niż niegdyś słyszeli w
wiadomościach informacje o tajemniczych zniknięciach lub morderstwach. Vince
nie zamierzał w tym uczestniczyć. Nie był do końca pewien, co go
powstrzymywało. Nie miał skrupułów przed kradzieżą nie tylko jedzenia, picia i
mało wartościowych rzeczy, ale także takich sprzętów, na które niektórzy
musieli zarabiać przez rok, nie odczuwał wyrzutów sumienia, kiedy kogoś napadał
i mu groził… Ale odebranie komuś życia nie było czymś, co pochwalał i
tolerował. Przypuszczał, że to ciągła walka o przetrwanie nauczyła go jako
takiego szacunku dla życia.
Codziennie przychodził do kryjówki i
siedział tam przez długi czas. Wiedział, że prędzej czy później zjawi się w
niej Dan, gnany wspomnieniami zupełnie tak samo jak on.
Nie pomylił się. Jakiś miesiąc po tym, gdy
Vince ujrzał go w barze, Dan pojawił się w „domu”.
Vince nie miał pojęcia, jakim cudem udało mu
się zachować pozorny dystans i względne opanowanie. Nie wiedział też, jak
zdołał tak bardzo nakłamać przyjacielowi w żywe oczy i co sprawiło, że był
zdolny stać się dla niego takim wrednym. Wszystko wręcz krzyczało w nim, by
podejść do Dana, przeprosić go za wszystko, zaprzeczyć swoim wcześniejszym
słowom i… nawet przytulić go po bratersku, choć sam zawsze twierdził, że to
zbyt babskie. Mógłby poczochrać go po włosach, tak, jak to zwykł robić jeszcze
kilka lat temu. Mógłby wreszcie zacząć prawdziwie cieszyć się szczęściem Dana,
a być może… Być może nawet je z nim dzielić.
Coś go jednak powstrzymywało. Jakieś bolesne
uczucie, że musi go od siebie uwolnić i tyle, koniec, kropka. Że tylko w ten
sposób umożliwi mu normalne życie.
Zamiast więc powiedzieć, co naprawdę leżało
mu na sercu, obwiniał go o to, że ten go zostawił, odchodząc ku dostatniemu
życiu, umyślnie zmienił pozycję na taką, by Dan zauważył jego pistolet - ani
razu nieużyty - i nawet nie zaprzeczył, gdy przyjaciel z przerażeniem spytał,
czy to on jest winny ostatnich zabójstw. Rozminął się też z prawdą, kiedy
wyznał, że od początku wiedział, kim naprawdę jest Dan. W istocie odkrył to przecież
w dniu, w którym ich rozdzielono…
Czegokolwiek by nie mówił, czuł, że Dan nie
zmienił do niego nastawienia. Więź wciąż istniała.
Ale pożegnanie i tak nastąpiło.
„Przyszedłem się pożegnać, Vince”,
powiedział Dan. „Nadszedł czas, bym ci się odwdzięczył. Zawsze ratowałeś mi
skórę. Już czas, byśmy zamienili się rolami. Nie zmarnuj swojego życia, Vince”,
poprosił szczerze. „Nie pozwól, by smutek, żal i nienawiść zapanowały nad twoim
sercem. Jesteś dobrym człowiekiem, bez względu na to, co sam o sobie myślisz.”
Wtedy właśnie Vince ujrzał na lewym ramieniu Dana brązowy tatuaż. „Nie wolno ci
tego zaprzepaścić, rozumiesz? Jesteś silny, więc dasz radę. Dziękuję ci za
wszystko. Żegnaj, bracie.”
Wtedy Vince nic z tego nie rozumiał. Dopiero
kiedy w wiadomościach na całym świecie zobaczyć można było walki wielkich
robotów, dopiero kiedy dowiedział się tego i owego od różnych osób… Dopiero
wtedy skojarzył fakty i pojął, co się wydarzyło.
Vince żałował, że wypowiedział tyle
przykrych słów. Żałował, że nie potrafił zdusić swojej wstrętnej dumy i
dołączyć do rodziny Orbanów. Żałował, że tym razem w żaden sposób nie mógł
uratować najdroższego przyjaciela. Po raz drugi w swoim życiu był niezdolny do
tego, by go ochronić.
Opuściła go chęć do życia, chęć do przetrwania.
W jakiś sposób, choć nie do końca zdając sobie z tego sprawę… pragnął śmierci.
Kłębiące się w nim uczucia sprawiły wreszcie, że niemal marzył o tym, by zginąć
w taki sam sposób jak Dan - w bitwie o losy świata. Walka o przetrwanie tak
bardzo by do niego pasowała, a on sam zniknąłby wreszcie i przeniósł się…
dokądś. Lub w niebyt.
Te i inne uczucia zdały się w jakiś sposób
przyciągnąć Lollipop, zarazem pozwalając Nadii Charpentier odetchnąć z ulgą,
gdyż nie musiała się już dłużej martwić o ostatniego pilota.
~*~
Mijały kolejne dni, a ja wciąż ślęczałem w Budapeszcie. Większość
czasu spędzałem w „domu”, jakby kryjąc się przed ludźmi. Codziennie robiłem też
krótki wypad na cmentarz. Umyślnie wybierałem pory, w których szanse na
spotkanie tam rodziców Dana były znikome. Wiedziałem jednak, że odwiedzają oni
grób syna regularnie, zawsze był on bowiem czysty, kwiaty świeże, a znicze się
paliły lub wyglądały na takie, które wypaliły się dopiero co.
Życie wokół się toczyło, ale ja w dalszym ciągu stałem jakby poza
nim. Wszystko wydawało mi się dziwnie nierzeczywiste. Chciałem już to
zakończyć. Moim celem nie była już walka o MOJE przetrwanie, lecz walka o
przetrwanie innych ludzi. Bliskich Dana, gangu Ezredesa, wszystkich bogatych,
wszystkich biednych, dobrych i złych, prawych i niesprawiedliwych…
Niespodziewanie przeszło mi przez myśl, że dobrze by było, gdybym przed
śmiercią mógł wybrać, kogo ratuję. Nie sądziłem, by ktokolwiek miał pożytek z
istnienia bezwzględnych morderców, skąpych bogaczy czerpiących satysfakcję z
cierpienia innych albo chociaż takich żałosnych osób, jakimi byli moi rodzice…
Stop. Miałem o nich nie myśleć.
Ale gdybym zyskał moc, która według większej części społeczeństwa
powinna znajdować się tylko i wyłącznie w rękach jakiegoś boga, czy
pozostawiłbym swoich rodziców przy życiu? Czy oni na to zasługują?
I czy w ogóle jeszcze żyją? Nie słyszałem o nich i nie
interesowałem się nimi od niemal trzynastu lat.
Zacząłem o nich myśleć, choć strasznie tego nie chciałem. To
okropnie denerwujące, ale nie mogłem się powstrzymać. Jakaś tajemnicza siła
zdawała się namawiać mnie do stawienia czoła najodleglejszej przeszłości.
Cholera.
Przeklinając cicho pod nosem, wyszedłem z kryjówki na ulicę.
Wokół kłębiły się tłumy mniej lub bardziej biednych mieszkańców Budapesztu.
Jakiś mały obdartus nieopatrznie wpadł na mnie, a gdy spojrzałem na niego, nie
kryjąc złości, jego chudą twarz wykrzywił grymas przerażenia. Złagodniałem,
dałem mu kilka monet, po czym kazałem zmykać. Rozpromienił się, podziękował i
prędko odbiegł. Przez chwilę patrzyłem za nim, przypominając sobie czasy, w
których to ja byłem na jego miejscu. Co prawda nigdy nie przyjmowałem jałmużny,
wolałem kraść niż zniżać się do tego poziomu, ale ten chłopiec widocznie nie
był tak wypaczony przez dumę jak ja. Z drugiej jednak strony, nie wyglądał na
takiego, który długo przeżyje sam na ulicy. Podświadomie miałem nadzieję, że
któryś ze starszych uliczników się nim zajmie albo chłopak trafi do sierocińca,
a potem być może do zastępczej rodziny.
Powoli i jakby wbrew sobie skierowałem się ku dworcowi
autobusowemu. Niespiesznie przejrzałem elektroniczne rozkłady jazdy, choć
szybciej by było, gdybym po prostu wpisał na panelu miejsce, do którego
chciałem się udać, a trasa sama w mgnieniu oka zostałaby wytyczona, wraz ze
wszelkimi wskazówkami, które mogły pomóc w podróży.
Stojąc już przed odpowiednim pojazdem, biłem się z myślami. Nie
chciałem tam jechać, ale coś zdającego się być wyższym ode mnie kazało mi to
zrobić i to czym prędzej. Dlaczego? Nie wiem. I może wolę nie wiedzieć.
- Wchodzisz czy nie? - zapytał kierowca. Obrzuciłem go gniewnym
spojrzeniem, dzięki czemu nie powiedział już ani słowa więcej. W końcu jednak i
tak wsiadłem.
Autobus przetoczył się przez stolicę, by potem wyjechać na drogę,
którą lata temu przemierzyłem piechotą. Ledwo poznawałem okolicę, wśród której
sunąłem. Prawie trzynaście lat spędziłem w Budapeszcie, nie wychylając się poza
granice tego miasta. Jako siedmiolatek nie zwracałem szczególnej uwagi na to,
jak wygląda moje otoczenie, dlatego teraz czułem się dziwnie obco.
Coś chwyciło mnie za serce, gdy wysiadłem na „moim” przystanku i
w oddali ujrzałem ulicę, na której kiedyś mieszkałem. Nie minęło jednak kilka
sekund, a na powrót stałem się tym nieczułym chłopakiem, który zdawał się
dosłownie niczym nie przejmować. Ruszyłem przed siebie od niechcenia, nie
zwracając uwagi na przechodzących obok mnie ludzi. Kątem oka zauważyłem, że
niektórzy z nich byli niegdyś moimi sąsiadami. Żałośni egoiści, którzy mieli
gdzieś to, co działo się kilka domów dalej.
Zaśmiałem się w duchu, uprzytamniając sobie, że gdyby któraś z
tych osób w jakiś sposób chciała mi pomóc, byłbym dziś kimś zupełnie innym. Być
może wcale nie uciekłbym z domu, a co za tym idzie - nie stałbym się jednym z
najlepszych uliczników Budapesztu, a może i całych Węgier, nie poznałbym Dana,
nie dołączyłbym do gangu Ezredesa, więc nie dorobiłbym się swojej własnej małej
fortuny, jak nazywałem swoje nielegalne dochody, nie trafiłbym do Lollipop, co
sprawiłoby kłopoty całemu światu…
Cóż, właściwie powinienem być im wdzięczny.
Stres, który odczuwałem na dworcu i podczas podróży, całkowicie
uleciał i zdawał mi się teraz jakimś odległym wspomnieniem, które mogłem tylko
wyśmiewać, z politowaniem myśląc o tym, że okazałem słabość związaną z czymś
innym niż rozdzieleniem z Danem.
Nie poczułem niczego, co
choćby w najmniejszym stopniu przypominało tęsknotę, gdy stanąłem tuż przed
domem, w którym mieszkałem trzynaście lat temu.
Prawie się nie zmienił. Może tylko bardziej niż kiedyś przydałby
mu się remont, a i ogrodem warto by się nieco zainteresować, bo bynajmniej nie
zachęcał nikogo do wizyty.
Nie miałem pojęcia, co zrobić lub powiedzieć, kiedy ktoś otworzy
mi drzwi, niemniej jednak zapukałem, nim o tym pomyślałem. Czekałem jakiś czas,
ale i na pukanie, i na dźwięk staromodnego dzwonka odpowiadała mi tylko głucha
cisza. Wzruszyłem ramionami i sięgnąłem do klamki. Drzwi były zamknięte, ale to
żaden problem. Wsadziłem rękę do kieszeni, przez chwilę szukałem odpowiedniego
wytrychu, a kiedy już udało mi się go znaleźć, włożyłem go do zamka, chwilę
pokręciłem… i dom stanął przede mną otworem.
Zabawnie było włamywać się do „swojego” domu.
Z lekkim zdziwieniem spostrzegłem, że i wewnątrz prawie nic się
nie zmieniło. Przechadzając się po pomieszczeniach mieszkania, zauważyłem
tylko, że zniknęły stamtąd wszelkie rzeczy matki. Domyśliłem się, że musiała
wynieść się już na dobre. Ojciec za to nawet nie ruszył moich rzeczy - pokój,
który niegdyś zajmowałem, wyglądał identycznie jak wtedy, gdy go opuściłem.
Zabawki i ubrania siedmiolatka walały się tu i ówdzie, półki pokrywała niezła
warstwa kurzu… Nie ma co.
Nie byłem pewny, czy to, że zupełnie nic nie czuję, jest
normalne. Nie powinienem poczuć czegoś w stylu tęsknoty, rozrzewnienia… Czegokolwiek?
Cóż, może nie.
Wyszedłem z mojego dawnego pokoju na niedługi korytarz, po czym
przekroczyłem próg salonu. Tutaj także nic się nie zmieniło. Nie przybyło
nowych sprzętów, meble te same, bałagan nie większy ani nie mniejszy niż
zwykle…
Pochodziłem sobie po pokoju, by następnie rozsiąść się na
ulubionym fotelu ojca. Na jakiś czas mój umysł opuściły niemal wszystkie myśli,
odprężyłem się i niemal zapomniałem, w jakim miejscu jestem. Kiedy
oprzytomniałem, ze zdziwieniem zauważyłem, że od niechcenia bawię się
pistoletem. Sekundę później do pokoju wszedł mężczyzna, który tak jak i jego
mieszkanie przez ostatnich kilkanaście lat prawie się nie zmienił, i który
zaczął wpatrywać się we mnie - oraz moją „zabawkę” - z mieszaniną zdumienia,
przerażenia i irytacji.
Ciekawe. Przez jakąś minutę, która zdawała się nie mieć końca,
wpatrywaliśmy się w siebie zupełnie bez słów. Wzrok Martona Fekete
prześlizgiwał się z mojej twarzy na ręce bawiące się bronią, a potem z powrotem
na twarz.
Nie czułem ani cienia skrępowania czy niepokoju. Uśmiechnąłem się
w sposób, który podpatrzyłem u Ezredesa. Wielu ludzi kojarzyło go z mafią.
Ojciec ledwo dostrzegalnie drgnął.
- Witam - rzuciłem, dalej się uśmiechając, ale jednocześnie
mrużąc odrobinę oczy.
- Kim jesteś i co robisz w moim domu? - ośmielił się spytać. Hm,
miałem go za większego tchórza. Ale w sumie dlaczego? W końcu miał czelność
przez siedem lat znęcać się nad swoim dzieckiem. Nie bał się możliwych
konsekwencji, więc czemu miałby obawiać się gangstera? Szczegół, że trzymałem w
dłoniach pistolet i mogłem zabić go w każdej chwili. Nie chciał dać się zagiąć.
- Wpadłem w odwiedziny - odparłem, wzruszając ramionami i
wygodniej rozsiadając się na fotelu.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się.
- Wyjdź stąd natychmiast - rozkazał. - Nie masz prawa tu być.
- Ach tak? - zapytałem.
- Oczywiście! Włamałeś się tu, a teraz…
- A teraz…?
- Siedzisz tu, jakbyś był we własnym domu - powiedział wreszcie.
Miałem ochotę się roześmiać. Cała ta sytuacja bawiła mnie.
Wcześniej obawiałem się, że najdą mnie jakieś niechciane emocje, ale nic
takiego się nie zdarzyło.
- Ach tak? - spytałem znów z irytującym uśmieszkiem przyklejonym
na twarzy. Na czole ojca dostrzegłem zmarszczkę, która pokazywała się, kiedy
rósł w nim gniew… czyli bardzo często, przynajmniej w mojej obecności.
Cudownie, nawet po tylu latach działałem na niego jak płachta na byka. Różnica
była taka, że po raz pierwszy mi to nie przeszkadzało. Ba, miałem nadzieję, że
tak właśnie będzie. - I co teraz zrobisz? - odezwałem się znów, jednocześnie
niespiesznie wstając z fotela. Umyślnie nie chowałem pistoletu do kabury, dalej
się nim bawiłem. Poza tym nie spuszczałem wzroku z Martona. - No? - ponagliłem
go, ale kiedy nie odpowiadał, śledząc mnie podejrzliwym spojrzeniem, kontynuowałem
- Nakrzyczysz na mnie, nie dbając o to, co usłyszą sąsiedzi? Zbijesz mnie,
najchętniej do nieprzytomności? Postarasz się o kolejną bliznę do kolekcji? A
może przez tych trzynaście lat wymyśliłeś inne sposoby, ciekawsze?
Jego wyraz twarzy zmienił się. Takie zdziwienie pojawiło się u
niego tylko raz - tuż przed tym, jak splunąłem na niego, a następnie uciekłem z
domu.
- Jakob? - wydukał.
Zaśmiałem się, z pogardą patrząc na ojca, który wreszcie mnie
rozpoznał.
- Nie - odparłem. Tym jednym słowem kompletnie zbiłem go z tropu.
- Mam na imię Vince. - Uśmiechnąłem się niemal przyjaźnie. Marton naturalnie
dostrzegł jednak błysk złości w moim oku. - Jakob Fekete, ten, który miał
nieszczęście być twoim synem, Martonie, umarł w wieku siedmiu lat, by dać życie
mnie.
Mówiłem beznamiętnym tonem, nie zmieniając wyrazu twarzy ani na
moment.
- Rozumiem - oznajmił, choć szczerze wątpiłem, że rozumiał choć
dziesiątą część tego, co powinien. - Jestem w szoku - przyznał, przymykając
oczy i unosząc kącik ust w grymasie mającym zastępować uśmiech. - Nie sądziłem,
że uda ci się przeżyć na ulicy dłużej niż pięć minut. Najwidoczniej jednak się
myliłem. - Otworzył oczy i spojrzał na mnie. - A może ktoś cię przygarnął?
Zlitował się nad tobą?
- Czy ja wyglądam na kogoś, kto przyjąłby czyjąś pomoc wynikającą
z litości lub czegokolwiek innego? - zapytałem, przeszywając mojego rozmówcę
wrogim spojrzeniem. I gdy tak na niego patrzyłem, nienawiść wreszcie napłynęła.
Miałem ochotę zabić go tu i teraz, nawet, gdybym miał potem tego żałować - w co
wątpiłem, mając w perspektywie bliską walkę o losy świata.
- Mniejsza z tym. - Wzruszył ramionami. Zdecydowanie zbyt mocno
rozluźnił się w moim towarzystwie. - Po co tu wróciłeś? - spytał lodowatym
tonem.
Uniosłem pistolet i powolnym ruchem wymierzyłem go w ojca.
- Może po to, by cię zabić? - zapytałem cicho, nie pozbywając się
beznamiętności w swoim głosie.
Marton otworzył szeroko oczy. Nie potrafił już zamaskować
strachu; z przerażeniem wpatrywał się w lufę pistoletu. I w taki sposób
staliśmy nieruchomo przez ładnych parę minut. Szczerze bym się wkurzył, gdyby w
tamtym momencie Lollipop wezwała mnie do kokpitu.
- Nie zrobisz tego - rzekł w końcu Marton, przerywając ciszę
wiszącą w powietrzu. Ułamek sekundy później w domu rozległ się huk wystrzału.
Ojciec upadł, oddychając niesamowicie szybko i nie spuszczając ze mnie oczu
wielkich jak spodki.
- Masz rację - odparłem. - Nie zrobię. Nie zasługujesz na to.
Gnij tu dalej, a kiedy nadejdzie czas, smaż się w piekle.
O ile ono istnieje, dodałem w myślach, kierując się ku wyjściu.
Do ostatniej chwili nie wiedziałem, że zdecyduję się go nie
zabijać ani ranić. Kula tkwiła teraz w ścianie, a cała sytuacja i tak w jakiś
niewielki sposób mnie usatysfakcjonowała.
Idąc w stronę przystanku, czułem rozbawienie na myśl, że i teraz
sąsiedzi nie zareagowali - a huk usłyszeli na pewno. Jak widać, nie obchodził
ich los nikogo poza ich samym.
Głupcy, pomyślałem. Żałośni głupcy.
~*~
Mijały kolejne dni. Sprawę z ojcem miałem zakończoną. Nieraz
przeszło mi przez myśl, że chętnie rozprawiłbym się też z matką, ale zupełnie
nie wiedziałem, jak mógłbym ją znaleźć. Choć w sumie… Nárcisz, gdyby się
postarał i dostał coś w zamian, pewnie potrafiłby ją odszukać. Niemniej jednak
nie miałem ochoty spotykać się ani z nim, ani z innymi znajomymi gangsterami
czy członkami mafii.
Nieoczekiwanie naszła mnie jednak ochota na spotkanie z całkiem
inną osobą.
Lilla. Widziałem ją tylko raz, mniej więcej rok temu. I od tamtej
pory niemal o niej nie myślałem, właściwie na długie miesiące zapomniałem o jej
istnieniu. A teraz nagle coś kazało mi się z nią zobaczyć. Nie wiem po co.
Tylko po to, żeby się z nią przespać? Może.
Problem w tym, że i w jej przypadku nie wiedziałem, jak ją
znaleźć. Nie bacząc jednak na to, z racji tego, że i tak nie miałem co robić,
ruszyłem na poszukiwania.
Ulica Rozkoszy, jak nazywano znaną w mieście ulicę domów
publicznych, barów nocnych i tym podobnych, była miejscem często odwiedzanym
przez Nárcisza i większość moich gangowych kolegów. Sam nigdy wcześniej tam nie
byłem.
Nie wiedziałem, od czego zacząć, czułem się nieco skołowany.
Ledwie wkroczyłem na tę ulicę, obległy mnie zalotne spojrzenia prostytutek
stojących… dosłownie na każdym kroku. Nie zwracając na nie większej uwagi i
odrzucając wszelkie propozycje, ruszyłem przed siebie.
Pytałem o nią, ale dużo czasu minęło, zanim ktokolwiek mógł mi w
jakiś sposób pomóc.
- Lilla? - zapytała jedna z ulicznic. - Pracowała tam. - Wskazała
palcem jakiś budynek. Już chciałem ruszyć w jego kierunku, gdy kobieta dodała -
Ale nie znajdziesz jej już tam. Rzuciła tę robotę. - Ściszyła głos do szeptu i
konspiracyjnym tonem oznajmiła - Wychodzi za mąż.
Uniosłem brwi ze zdziwienia. Nie spodziewałem się takiej
wiadomości. Choć słyszałem już o prostytutkach, których klienci wybawiali,
żeniąc się z nimi, nie przeszło mi przez myśl, że coś takiego mogło spotkać
akurat Lillę.
- Ach tak? - zapytałem. - No proszę. Hm, nie jest przypadkiem
nieco za młoda jak na małżeństwo?
Kobieta obrzuciła mnie zdumionym spojrzeniem.
- Za młoda? Ma dwadzieścia cztery lata, jak na mnie, to
odpowiedni wiek na małżeństwo.
Zaraz, dwadzieścia cztery lata? Oniemiałem. W takim razie w
zeszłym roku wziąłem dwudziestotrzyletnią kobietę za osiemnastolatkę.
Przespałem się z dziewczyną jakieś cztery lata starszą ode mnie. Ciekawe.
- Cóż, jej wygląd musiał mnie zmylić - powiedziałem.
- Och, nie jesteś w tej kwestii pierwszy, młodzieńcze -
oświadczyła kobieta. - Wielu brało ją za kilka lat młodszą. Ale zmieńmy temat.
Masz ochotę na…?
- Nie, dziękuję.
Nie żegnając się, począłem się oddalać. Cóż, moje poszukiwania
Lilli spełzły na niczym. Nieoczekiwanie jednak wpadłem na kogoś zupełnie
innego. Ach, te zbiegi okoliczności. Świat jednak naprawdę jest mały.
Nie poznała mnie. Zaproponowała usługę, nie zauważywszy błysku
nienawiści i pogardy w moich oczach. Uśmiechała się zalotnie, kiedy prowadziła
mnie w stronę pokoju, w którym pracowała. Nie zniechęcała się, gdy nie
reagowałem na jej słowa zachęty i żałosny „wstęp do gry wstępnej”.
Siedziałem na łóżku, mrużąc oczy i patrząc na nią. Nie mogłem
uwierzyć, że kobieta w jej wieku może zachowywać się w taki sposób.
- Lubisz starsze kobiety, mój drogi?
Próbowałem ukryć obrzydzenie.
- Nie - odparłem krótko.
- W takim razie co tu robisz? - zapytała niezrażona.
- Skoro już cię spotkałem, postanowiłem się przywitać i zobaczyć,
jak sobie radzisz, Iren Fekete.
- Nie używam już tego nazwiska - oznajmiła, przypatrując mi się
spod zmrużonych powiek. - Skąd je znasz?
Jeszcze się nie domyśliła? Żałosne…
Milczałem, jedynie sztyletując ją wzrokiem.
- Jak masz na imię? - spytała.
- Vince - odpowiedziałem.
- A nazwisko?
- Nie mam nazwiska. Porzuciłem je dawno temu. Ale brzmiało jak
twoje.
Patrzyła na mnie, unosząc jedną brew do góry, ale tym razem to
ona się nie odzywała.
Uśmiechnąłem się ponuro pod nosem i wstałem. Nie miałem ochoty
patrzeć na żałosną postać kobiety, która była moją matką. Ruszyłem ku wyjściu z
pokoju.
- To niemożliwe, żebyś to był ty - usłyszałem. Obróciłem się i
pozwoliłem Iren uważniej mi się przyjrzeć. - Niemożliwe - powtórzyła tylko.
- A jednak - odparłem chłodno.
- Jakob?
- Pamiętasz to imię? No proszę.
Otworzyłem już drzwi. Kiedy wychodziłem na korytarz, Iren
rzuciła, bym zaczekał, ale nie zamierzałem wysłuchać jej prośby. Nie
zatrzymując się, przeszedłem przez dom publiczny, by kilka minut później
opuścić ulicę Rozkoszy.
~*~
Dni zlały mi się w irytująco długą szarą linię zdającą się nie
mieć końca. I kiedy już myślałem, że „ta chwila” nigdy nie nadejdzie, wieczorem
pierwszego listopada, który dla niektórych był dniem Wszystkich Świętych,
zostałem przeniesiony do kokpitu robota.
- Już czas - oznajmiła Lollipop.
Skinąłem głową. Nie czułem nic. Ani strachu, ani podniecenia…
- Jesteś gotowy?
- Tak.
Kilka sekund później mogłem już rozejrzeć się po otoczeniu, w
którym przyszło mi zmierzyć się z ostatnim przeciwnikiem. Jak poinformowała
mnie Lollipop, było to Tokio, stolica Japonii. W normalnych okolicznościach
chętnie bym się tam rozejrzał - w końcu było to najnowocześniejsze miasto
współczesnego świata.
- Powodzenia - powiedziała nagle Lollipop.
Patrz na to, Dan, pomyślałem.
Jak przed każdą walką, wziąłem głęboki wdech, a następnie
ruszyłem do bitwy, której wynik miał rozstrzygnąć o losach świata.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.
W imieniu swoim i Kao dziękuję z całego serducha za tak pozytywne komentarze! Naprawdę jest nam niezmiernie miło, czytając takie opinie. Rozdział szesnasty dedykuję Cheysy Young, Suzu, Shiori, Taiyo, Angel, Vicky i Andzikowi, czyli tym z Was, którzy wypowiedzieli się pod piętnastką, a także mamie (choć i tak tego nie zobaczy), jako iż udało nam się ją zaskoczyć osobą ostatniego pilota. :)
Jedziemy na działkę, ale najprawdopodobniej wrócimy przed planowaną premierą epilogu, więc zapraszam do odwiedzenia nas dwudziestego ósmego lipca. Pozdrawiam Was serdecznie!
Dobra Suzu-chan zabiera się za naskrobanie jakiegoś komentarza do jednego rozdziałów który najbardziej mną wstrząsnęły (choć po tym jak zaczęłam czytać od początku TN stwierdzam że chyba każdy rozdział miał coś w sobie i ogólnie cała ta historia jest dołująca ale cudowna…)
OdpowiedzUsuńPamiętam że moim pierwszym wrażeniem po przeczytaniu pierwszej scenki było przerażenie… Naprawdę byłam przerażona sytuacją małego Vincenta a właściwie Jakoba… To takie niesprawiedliwe jak niektóre dzieci są traktowane w domu... Po za tym to takie okropne że sąsiedzi byli tacy obojętni na krzywdę dziecka T.T Ech przeraził mnie też opis uczuć i myśli tego biednego dziecka T^T Chyba po raz setny to napiszę ale cudownie oddajesz stany psychiczne i uczucia danego bohatera Q.Q
No i teraz mamy poznanie Dana Q.Q Ech jak na klasyczną ironie losu przystało chłopak uratował przyszłego zbawcę świata którym w sumie sama się później stanie… Ech w ogóle ta historia ich poznania była taka kurcze sama nie wiem… smutna, wzruszająca… coś w tym stylu
Ech jak już kiedyś tam pisałam i ci mówiłam na zastępstwo za Dianę nie bardzo miałam pomysłu myślałam o bracie Nathana ale cóż wszystkiego dowiedziałam się w sowim czasie… W ogóle wczoraj czytałam rozdział Dana i powiem tak zupełnie inaczej czyta się wiele rozdziałów wiedząc co i jak… Kurcze no to takie wzruszające że Jakob tak przywiązał się do przyjaciela Q.Q Ech i ten opis jego przeżyć wewnętrznych i w ogóle był cudowny Q.Q Ech też mnie wzruszyło to że chłopaka chciał by Loli przeniosła go na cmentarz gdzie pochowano jego „brata”. No i mamy wyjaśnienie imienia tegoż stworzonka… Ech nieco to groteskowe że taki „zwierzaczek” który jest przewodniczką dla dzieciaków umierających jedno po drugim ma tak słodkie imię... W sumie cała jest na swój sposób słodka… No ale dobra nie będę się nad tym rozwodzić bo to większego sensu nie ma…
Ech no to pora rozstania z przyjacielem… Tak mi żal Vinca noo ;( Ech nie były z niego zły dzieciak tylko życie mu się tak a nie inaczej poukładała… Ech no i nie wiem co jeszcze mogę napisać…? Po prostu jest cudowny i tyle !
Ech no to teraz dalsza część wizyty na cmentarzu… Ech zgadzam się z Vincentem. Kiedy ktoś bliski odchodzi a ból po jego śmierci jest świeży dba się o jego miejsce spoczynku ale gdy wszystko się układa zapominamy o nim… Jeżeli mam być szczera to mnie przeraża… Jak pomyśle że za kiedyś nikt nie będzie wiedzieć że ktoś taki jak ja nie żyje przeraża mnie to… Tak samo jak myślę o książkach typu „P.S: Kocham cię”. Wiem że to chore bo powinno się żyć dalej ale jakoś zawszę mi smutno gdy np. osoba której umiera ukochany/ ukochana odnajduje kolejną osobę i jest szczęśliwa… Nie wiem czy ja bym potrafiła tak postąpić…
Tak bardzo żal mi rodziców Daniela… Nie no najpierw stracili syna na piędź lat i zamartwiali się czy jeszcze kiedyś go zobaczą a później gdy go odzyskali znów go stracili i to na zawsze. To takie okrutne. Nie potrafię postawić się w ich sytuacji… Ech można powiedzieć że to kolejna ironia losu… Coś za dużo ich w naszych opowiadania ale dobra mniejsza z tym…
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńEch jakoś zawsze wzrusza mnie scenka gdy bohater siedzi w kawiarni i obserwuję ludzi z za szyby *wzdycha* A gdy jeszcze bohatera jest w podobnej sytuacji to już w ogóle T^T Ech a później te jego rozkminki o śmierci nie no cóż mogę powiedzieć więcej…? chyba tylko tyle że to niesamowicie dobijające T^T
UsuńNo to teraz pora na scenka z przeszłości…
Ta scenka w której główny bohater szuka Dana i ma nadzieje że go odnajdzie jakoś naprawdę mnie poruszyła Q.Q Nie no kocham ten rozdział *beczy jak nienormalna* W ogóle jak czytałam drugi raz rozdział Dana to naprawdę inaczej się to czyta gdy się już wic co nieco…
No to teraz pora by nasz Jakob został gangsterem *głośne westchnienie* Jak dla mnie naprawdę dobrze zostało przedstawione życie w takiej grupie. Naprawdę jak to czytałam to przed oczami miała to jak film. Na dodatek ta dziewczyna Lilla. Nie wiem czemu ale jakoś mi się z moją postacią skojarzyła no i oczywiście z Sonią ze „Zbrodni i Kary”. Szczególnie ta jej sytuacja Jakobem i ta wewnętrzna siła, W ogóle jakoś mi się taki typ postaci kojarzy właśnie z jak by to nazwać „dobrym” gangsterem. Jeszcze ta jej aura… Sama nie wiem jak ją nazwać… Nie trudno się domyśleć że dziewczyna robiła to co robiła z jakiegoś powodu. No i trzeba przyznać była dobrym psychologiem. Od razu rozgryzła chłopka i jak by na to nie patrzeć pomogła mu.
Strasznie mnie wzrusza gdy jakiś bohater gra przed kimś kogo kocha kogoś złego żeby pomóc tej osobie. To takie czy ja wiem poruszając że rezygnuje się chociażby z dobrych wspomnień o sobie byle tylko tego kogoś uszczęśliwić. Dlatego tak bardzo wzruszył mnie postępek Jakoba i naszego Lelouch z Code Gass T.T No i to takie przykre że ostatnie słowa do przyjaciele były takie przykre ;( Na szczęście jak wiemy z rozdziały Dana chłopak nie dał się zwieść (mówiłam że czytając od początku więcej się zauważa i tworzy to logiczną całość…) No to pora na przybycie Loli i skazane się na śmierć *wylewa może łez*
Nie wiem czemu ale ujęło mnie ta scenka gdzie Jakob spotyka tego małego ulicznika.
Ech sama nie wiem co czułam czytając scenkę spotkania Jakoba z rodzicami. W każdym bądź razie naprawdę świetnie zostały opisane uczucia które targały chłopakiem. A jeszcze ta chwila niepięcie gdy celował w ojca no po prostu mistrzostwo świata… No ale cieszę się że w końcu nie zabił ojca… Mimo że na to zasłużył to jednak nie powinno się go zabijać *wzdycha* No to teraz czas na mamusię. Szczerze muszę ci przyznać że mnie obrzydziła. Nie no jak sobie to wyobraziłam to makabra. W sumie nieco mi żal tej kobiety…
No i pora na walkę… Ech jakie to wzruszając że i Dan i Jakob o ile pamiętam powiedzieli przed śmiercią dokładnie to samo Q.Q
Jakoś tak nie mogę uwierzyć że to już ostatni pilot. Naprawdę strasznie zżyłam się z tym opowiadaniem. Te wszystkie historie wywoływały u mnie całą gamę uczuć. Od tych najbardziej pozytywnych jak radość, rozbawienie, współczucie czy zachwyt nad jakimś bohaterem (chociażby Casper) aż po te najbardziej negatywne jak strach, wściekłość… No ale dobra nad tym to się będę rozwodzić w epilogu. Na razie do usłyszenia i następnego rozdziału.
Całuski Suzu-chan :*
P.S
Gomen że tak nie wiele tego kom ale naprawdę nie mam jakoś weny na pisanie kom x_x
Witam. : )
OdpowiedzUsuńRozdział mną wstrząsnął. Już pierwsze słowa chwyciły mnie za serce, wprowadzając w trans. Nie mogłam oderwać wzroku od ekranu, czytając każde słowo, wyobrażając sobie to, co przeżył bohater. Nie potrafię ubrać tego w żadne słowa.. To straszne, okrutne i niesprawiedliwe.. Nie należę do AŻ tak wrażliwych osób, ale ty doskonale oddałaś emocje, cierpienie i nienawiść Vince'a, a na to jestem szczególnie wrażliwa. Tak czy inaczej, wzruszyłaś mnie. Dziewczyno, masz talent! Pewnie już to słyszałaś, ale to absolutna prawda. Cóż.. Kończę, bo nie wiem co mogłabym jeszcze powiedzieć.
Pozdrawiam,
Shiori.
Nadal zadziwia mnie z jaką dokładnością opisujecie uczucia.
OdpowiedzUsuńEh... nie wiem jak wy to robicie, ale oderwać się nie mogłam. Co prawda nie rozpłakałam się tak, jak przy historii Nadii, ale wstrząsnęłyście mną. I to porządnie.
Gratuluję udanego rozdziału- Andzik
Hey!
OdpowiedzUsuńWłaśnie nadrabiam zaległości! Wróciłam z praktyk i sobie czytam xd
Rozdział zaskakujący! Nie tego się spodziewałam i już nie mogę się doczekać Epilogu! :)
Ave!
K.L.