niedziela, 2 października 2011

Terra Nostra - Rozdział siódmy

    Poczułam ukłucie w sercu, kiedy martwe ciało Laodiki osunęło się z krzesła obok mnie. Pierwszy raz doświadczyłam czegoś takiego. Wcześniej tylko siedząca koło mnie Milly umarła, ale wtedy nie wierzyliśmy, że naprawdę odeszła. Patrząc na dziewczynę, zamyślałam się, dlaczego właśnie teraz, w takim dniu? Pozostali również mieli mało przytomne miny. Siedzieliśmy, jakby zapominając o tym, co powinniśmy teraz zrobić. Ciało Macedonki znikło, a my dalej trwaliśmy w bezruchu. Przynajmniej miałam pewność, że tam, gdzie teraz jest, zapewne ma lepiej niż tutaj. Tę nostalgiczną chwilę przerwał Reed, wyraźnie wyprowadzony z równowagi przez nasze niecodzienne zachowanie.
    - Złaźcie! Czas wybrać następnego pilota! - wrzeszczał, bardziej wściekły niż podekscytowany.
    Ocknęliśmy się i obdarzając Reeda nienawistnym spojrzeniem, zeszliśmy z siedzisk, chcąc nie chcąc pozwalając im na kolejne losowanie. Krzesła wdały się w obrót. Zastanawiało mnie, jak to możliwe, że maszyna sama wybiera nowych pilotów i „szczęśliwym trafem” nigdy nie pada dwa razy na to samo miejsce. Moim zdaniem, we wszystkim maczał palce Reed. Mimo to wolałabym, żeby pozostali myśleli, że tak nie jest. Wybuchłyby niepotrzebne kłótnie.
    Wciąż wpatrywałam się w moje wirujące siedzenie. Z jednej strony mogłabym zostać wylosowana, jestem ciekawa, jak to jest po śmierci. Czy będę mogła się spotkać z pozostałymi i opowiedzieć im o tym, co działo się po tym, jak nas opuścili? Z drugiej jednak, jestem bardzo przywiązana do życia… Jest tyle rzeczy, których nigdy nie zrobię, bo nie doczekam nawet dorosłości. Tak czy inaczej, w przeciągu niecałego miesiąca, jeśli walki dalej będą odbywać się co kilka dni, wszyscy umrzemy.
    Kiedy krzesełka zaczęły coraz bardziej zwalniać, krzesło Nadii znalazło się na znaku. Nie życzyłam jej śmierci, ale od kiedy ostatkiem sił przecisnęło się na bezpieczne miejsce, wiedziałam, że to będę ja. Między mną a Nadią było tylko jedno miejsce. Puste. Spojrzałam na Francuzkę, pod której maską obojętności widziałam, że żałuje, że to nie ona została kolejnym pilotem. Spojrzała na mnie i posłała mi smutne spojrzenie, którego zapewne nikt oprócz mnie nie dostrzegł. Podniosłam kąciki ust w delikatnym uśmiechu, żeby pokazać, że nic się nie stało. Wiedziałam, że po śmierci Nathana to ja jestem jej najbliższą osobą. Chyba nikt nie miał świadomości, że często pisałyśmy do siebie na Terrze, że wiedziałam na temat jej życia więcej niż inni. Po chwili, kiedy moje krzesło stało już pewnie na znaku, wzrok większości powędrował ku mnie.
    - Wracajmy, może zdążymy na stypę - rzuciłam spokojnym tonem. - Mamy kolejną osobę do opłakiwania… - Spojrzeliśmy na puste miejsce obok mnie.
    Nastrój wszystkich był ponury, dlatego tylko pojedyncze osoby pokiwały głową, inni powstrzymali się od jakichkolwiek komentarzy, czekając, aż Lolli przeniesie nas do Paryża. Tak też się po chwili stało. Siedzieliśmy wygodnie w limuzynie, która stała pod jakimś kilkupiętrowym budynkiem, wyglądającym na naprawdę ekskluzywny. Przed nim stało dwóch mężczyzn ubranych w czarne garnitury, którzy najprawdopodobniej witali gości.
    Wyszliśmy z samochodu w milczeniu i udaliśmy się za jednym z panów, który zaprowadził nas do sali bankietowej, w której wyprawiana była stypa. Widząc pomieszczenie, na chwilę zapomniałam, że zostałam skazana na śmierć. Wystrój był tak starannie przygotowany, że zaparło mi dech w piersiach. Stoliki nakryte były białymi obrusami, na których leżały czarne, koronkowe serwety. Wszystko utrzymane było w ciemnych, smutnych tonacjach. W kącie orkiestra wygrywała przygnębiające melodie. Serce na moment zwalniało, kiedy się w nie wsłuchiwało.
    Staliśmy przy wejściu kilka dobrych chwil, póki kelner nie zaprowadził nas do pustego stolika nakrytego dla dziewięciu osób. Wstępnie bowiem Nadia miała siedzieć z ojcem. Kiedy tak usiedliśmy, a Francuzka odeszła na bok, wezwana przez swojego tatę, spojrzeliśmy na jedno puste miejsce między Jurgisem i Sebastianem.
    Nasze dość duże spóźnienie i nietęgie miny zauważyli chyba państwo Rameau, którzy po rozmowie z jakimś zapewne wysoko postawionym małżeństwem, podeszli do naszego stolika, ze strachem spoglądając na puste siedzenie. Kiedy potwierdziliśmy ich obawy, przeprosili nas i obiecali swoją pomoc, ze smutkiem spoglądając w moją stronę, odkąd oznajmiłam, że będę kolejnym pilotem.
    Cały czas nie docierało do mnie tak do końca, że teraz przyszedł czas na mnie. Nie zastanawiałam się wcześniej nad tym, kiedy zostanę wybrana, nie łudziłam się, że będę ostatnia. Wiem, że to miejsce jest przeznaczone komuś innemu. Ostatnia walka zapewne będzie trudna, więc prawdopodobnie zostanie na nią wybrana osoba z mocnym charakterem. Mimo że jestem z reguły wieczną optymistką i za właśnie takiego człowieka uchodzę, nie mam mocnych nerwów i łatwo się wzruszam. Na ostatnie miejsce (o ile o losowaniu decyduje Reed) obstawiam Dennisa bądź Nadię. Oni na pierwszy rzut oka są najbardziej pewni siebie i zdecydowani. Co prawda osoba Diany jest owiana tajemnicą, więc nie wiem, jak to do końca będzie. Mimo że znam ją tak długo co pozostałych, chyba najmniej o niej wiem. Strasznie zamknięta dziewczyna, która zachowuje się tak, jakby nie chciała do siebie nikogo dopuścić.
    Kiedy wróciłam myślami do rzeczywistości, rozejrzałam się dookoła. Tam, gdzie trafię po śmierci, zapewne będzie mi brakować obserwacji innych. Uwielbiam bowiem poznawać ludzi po zachowaniu, mowie ciała. Zauważyłam, że Nadia gdzieś znikła, jej ojca również nie miałam w zasięgu wzroku. Miałam nadzieję, że wszystko jest dobrze, ponieważ odkąd z nią piszę, podejrzewam, że w ich domu dzieje się coś złego. Sama jednak do niczego się nie przyznała. Chyba złapałyśmy tak dobry kontakt dlatego, że wielu rzeczy nie musiała mi mówić, ale ja sama się ich domyśliłam.
    Po chwili przyniesiono nam wykwintne dania, tradycyjne dla kuchni francuskiej. Mimo wspaniałego wyglądu i smaku, raczej mozolnie zabraliśmy się za konsumowanie. Kątem oka zerknęłam na Carmen, która siedziała po mojej prawej stronie. Podobnie jak reszta, była raczej przybita, czego nie można było raczej powiedzieć na temat mojego drugiego sąsiada - Dennisa. Bez cienia smutku wpychał w siebie wielki kawał mięsa. Z jego mimiki można było wyczytać jedynie powagę, pewność siebie i lekkie znudzenie. Od razu dało się zauważyć, że uczono go etykiety, tak jak i mnie. Mimo że miał tak dobre warunki do życia, wyrósł na niezwykle specyficznego człowieka. Widocznie miał za dużo i mu się to znudziło bądź od małego wychowywano go twardą ręką, co jest możliwe, skoro jego ojciec jest policjantem.
    Nadia wróciła po dłuższej chwili, ale nie przyszła już do nas. Oznajmiła tylko, że spotkamy się w pensjonacie, a potem ruszyła do domu razem z ojcem. Stypa powoli dobiegała końca, dlatego po zjedzeniu zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Kiedy niebo spowiły ciemne chmury, wsiedliśmy do limuzyny. Dość późno dojechaliśmy do pensjonatu, więc od razu skierowaliśmy się do swoich pokoi, aby się przebrać. Rodzice Nathana mieli do nas dojechać, kiedy załatwią wszystkie sprawy.
    Wzdrygnęłam się, wchodząc sama do pokoju. Szybko zapaliłam światło, upewniając się, że w środku nikogo nie ma. Na łóżku należącym do Laodiki leżał jej laptop, ubrania na zmianę… Zadrżałam, kiedy usłyszałam dźwięk sms-a i świecący ekran telefonu Lao. Na komórce były trzy wiadomości. Pozwoliłam sobie je otworzyć, ale po chwili stwierdziłam, że to bez sensu, skoro nie rozumiem nic z macedońskiego. Jedna z nich była chyba od mamy, inne od jakiegoś (jakiejś?) Sashy i Neveny… Było wiele emotikonek - uśmieszków i buziaków. Pospiesznie odłożyłam komórkę na łóżko i zakryłam ręką oczy, próbując się uspokoić. Właśnie w tym momencie rodzice Laodiki prawdopodobnie opłakiwali jej śmierć.
    Po kilku minutach przebrałam się w codzienne ubrania, jednak postarałam się, by nie były zbytnio kolorowe, zważywszy na okoliczności. Do szarych rybaczek założyłam szerszą czarną bluzkę, na stopy wsunęłam kapcie. Usiadłam na łóżku z lekkim otępieniem, starając się nie patrzeć w stronę łóżka martwej koleżanki.
    Z resztą miałam się spotkać za piętnaście minut, ale nie mogłam tak wysiedzieć, więc wyszłam. Podreptałam do pokoju Agnese i Idalii, który znajdował się obok. Zapukałam i po chwili siedziałam z dziewczynami w pokoju. Od razu zauważyłam, że złapały dobry kontakt. Mimo że nie wydawały się być szczególnie otwarte, w swoim towarzystwie dość dużo mówiły, dzięki czemu nie czułam się jak na skazaniu. Razem przegadałyśmy dobrych kilka minut, praktycznie nie nawiązując do tematu Terry, kiedy przyszła Carmen, która spytała, czy idziemy już do pokoju chłopaków, bo ona i Diana wolą same nie narażać się na wejście do jaskini lwa. Chodziło im zapewne o Dennisa - mającego zawsze jakieś kąśliwe uwagi na każdy temat - i Jurgisa, który praktycznie się nie odzywał. Jedynie Sebastian zdawał się być przy nich stosunkowo normalny.
    Na korytarzu spotkałyśmy koczującą pod drzwiami Nadię. Po minucie byłyśmy już w pokoju chłopców. Jurgis leżał na swoim łóżku, zagłębiony w czytaniu jakiejś rosyjskiej książki. Sebastian siedział na małym balkonie ze słuchawkami na uszach i nawet nie zauważył naszego przyjścia. Dennisa nie było, ale po odgłosach prysznica można było się domyślić, że jest w łazience. Nic nie mówiąc, zajęłyśmy kilka krzeseł i podłogę. Jurgis przerwał lekturę jedynie, żeby rzucić krótkie „cześć”. Kiedy Sebastian odwrócił głowę i nas spostrzegł, wyłączył muzykę i udał się w naszym kierunku. Nim zdążył coś powiedzieć, z łazienki wyszedł Dennis w samych bokserkach, nucąc coś pod nosem. Kiedy nas zauważył, dałabym głowę, że lekko się speszył, ale po sekundzie już przybrał obojętny wyraz twarzy i mimo że Idalia, Diana i Agnese zarumienione szybko odwróciły wzrok, nie przejął się tym. Carmen spoglądała to na mnie, to na niego, nie do końca wiedząc, jak się zachować. Ja delikatnie lustrowałam wzrokiem zarówno jego, jak i otoczenie. Nadia wbiła w niego lodowate spojrzenie, podczas kiedy on wlepił na twarz lekko diabelski uśmieszek.
    - Jesteście trzy minuty przed czasem - rzucił, patrząc na zegarek. - Więc teraz nie marudzić. - Wzruszył ramionami.
    - Po prostu się ubierz - rozkazała chłodnym tonem Nadia.
    Na naszych oczach ubrał luźne spodnie i biały T-shirt. Kiedy wreszcie dziewczyny się uspokoiły, mogliśmy w spokoju porozmawiać.
    - Rodzice Nathana - to imię Nadia wymówiła z lekkim opóźnieniem - powinni być za jakąś godzinę. Nie wiem, czy będę mogła zostać na noc… Skontaktuję się jeszcze z ojcem.
    - Nie będziemy tęsknić. Tylko zostaw nam limuzynę, żebyśmy mieli czym polecieć na lotnisko - rzekł dobitnie Niemiec.
    Dziewczyna rzuciła mu jadowity uśmieszek, ale, pewnie ostatkiem sił, powstrzymała się od odpowiedzi. A może po prostu nie miała już siły na zjadliwy komentarz. Zaczęłam patrzeć na Dennisa, myśląc, czy on udaje, czy naprawdę sprawia mu przyjemność gnębienie innych. Chociaż, jak by na to nie spojrzeć, starał się zmieszać z błotem jedynie Nadię.
    Chyba trochę za bardzo mu się przyglądałam, bo w końcu spojrzał na mnie pytająco.
    - Zastanawiam się, czy naprawdę jesteś taki egocentryczny i nieczuły, czy to tylko maska - rzuciłam w zamyśleniu, odwracając wzrok. Reszta spojrzała na nas, widocznie zdziwiona tym, że ktoś poza Nadią zwrócił mu uwagę.
    - Nikogo nie udaję. Po prostu taki jestem i szczerze mówiąc, dobrze, że większość z was, mimo że jesteście słabi, nie próbuje udawać Bóg wie kogo - mówiąc to, jak zawsze patrzył na tę samą osobę. - Ja mam po prostu mniej problemów, nie zamartwiam się tymi, którzy już nie żyją, bo to nic nie daje - oznajmił, wywracając oczyma, jakby zmęczył się wykładem.
    - Och, jakie szczęście, że cię mamy, herosie - rzuciła sarkastycznie Nadia, opierając się rękoma o krzesło, na którym usiadł chłopak. - Nie mogę się doczekać, kiedy pokażesz, jak mocarny jesteś - westchnęła, przymykając na chwilę zaczerwienione oczy.
    - Muszę cię rozczarować, ale ty prawdopodobnie nie zdążysz zobaczyć mnie w akcji - rzekł ze zjadliwym uśmieszkiem, obracając się na siedzeniu tak, że oparł się torsem o oparcie. Wlepił zuchwały wzrok we Francuzkę. - Znaczek nieustannie kręci się koło twojego krzesełka. Długo nie pociągniesz, wierz mi.
    - Jak widać, jednak nie śpieszy mu się, żeby mnie wybrać. Tak czy inaczej, zaczynam żałować, że nie siedzisz obok mnie - stwierdziła, wzruszając ramionami i patrząc na niego pewnym wzrokiem, jakby pierwszy, który go odwróci, miał przegrać. - Zresztą coś za dużo się wymądrzasz, ostatnio jakoś nie wyszło ci wydobywanie informacji. - Uśmiechnęła się słodko.
    Uczestnicy obozu patrzyli na nich z politowaniem, obawą, zafascynowaniem bądź obojętnością. Moim zdaniem, bez takich osób byłoby nudno. Siedzielibyśmy i nic nie robili, czekając tylko na najgorsze. Dlatego miałam nadzieję, że oboje pociągną jak najdłużej, żeby ożywiać całą grupę. Mimo kłótni, chemia między nimi była tak silna, że widać ją było gołym okiem.
    Nadia nadepnęła na piętę achillesową i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Niemiec wstał i spojrzał na nią z góry, pokazując swoją wyższość. Dziewczyna, nawet w szpilkach, dosięgała mu jedynie do ramion. W dodatku wyglądała na kruchą w porównaniu z jego nieźle zbudowanym ciałem. Uśmiechała się jednak zwycięsko, czując, że udało jej się wyprowadzić go z równowagi.
    - Masz szczęście, że jestem miły w towarzystwie - rzucił zdenerwowany.
    - Bo co? Taki straszny jesteś? - zaśmiała się. - Wybacz, ale nie boję się kapryśnego księcia - stwierdziła, chociaż Dennisa szybciej można by zaszufladkować jako seksownego terrorystę.
    - Wyjdźmy stąd, to się przekonamy - rzekł stanowczo, zmieniając wyraz twarzy na niebezpieczny. - Znam twoje słabe strony, Charpentier.
    - To chodźmy - powiedziała, obracając się na pięcie i ruszając w stronę drzwi. Chłopak lekko się zdziwił, ale po chwili ruszył z miejsca i do niej dołączył.
    Carmen wstała, chyba chcąc iść za nimi. Złapałam ją jednak za ramię.
    - Niech to wyjaśnią, bo nigdy im nie minie. Chyba się nie pozabijają… - stwierdziłam niepewnie. Wątpiłam w to, żeby mógł ją uderzyć. Szybciej ona jego…
    - Widziałaś ich miny? Wszystko jest możliwe - zaniepokoiła się Carmen.
    - Nieistotne. Lepiej się nie wtrącać. Jeśli w ciągu dziesięciu minut nie wrócą, możemy ich sprawdzić - zaproponował trzeźwo Sebastian. Wszyscy na to przystaliśmy.
    Trochę martwiąc się o tamtych dwoje, spróbowałam nawiązać rozmowę, która przygasła po kilku chwilach, kiedy przestałam na siłę ją rozkręcać.
     Po dziesięciu minutach razem z resztą postanowiliśmy wyjść na korytarz, gdzie prawdopodobnie znajdowała się tamta dwójka. Nim zdążyliśmy wstać z miejsc, drzwi uchyliły się. Najpierw do pomieszczenia wszedł Dennis z podbitym okiem i lekko wymiętym T-shirtem, który natychmiast poprawił. Na jego twarzy jednak znajdował się pewny, iście diabelski uśmiech zwycięzcy. Ku naszemu zdziwieniu, za nim szła Nadia - w nie gorszym nastroju. Chociaż wyglądała na przygaszoną i speszoną, to jednak próbowała powstrzymać uśmiech, który cisnął się jej na usta. Może przygadał jej, co ją zasmuciło, ale fakt, że mu przyłożyła, poprawił jej nastrój? Nie miałam w tym momencie pojęcia.
    Podeszli do stolika. Dennis usiadł na swoim miejscu, Nadia stanęła między mną a nim. Zanim padło jakiekolwiek pytanie, zaczęli mówić.
    - Wiemy, jak dowiedzieć się, czy Reed umie ustalać kolejność - rzuciła Nadia z uśmiechem. Spojrzeliśmy się na nią pytająco. - Kolega Dennis wam powie. - Kiwnęła na niego głową.
    - Sprowokuję go, kiedy znajdziemy się w kokpicie. Jeśli będę następny, to… - mówił, ale za niego dokończyło kilka osób naraz.
    - Reed ustala kolejność!
    - Ale tak czysto teoretycznie… - zaczęłam. - Po co nam to wiedzieć? Sami zaczniemy wymyślać kolejność, skazując pozostałych? Będzie tylko gorzej - zauważyłam.
    - Zgadzam się z Lerate - poparł mnie Sebastian. - Wybuchną kłótnie. Zresztą, Dennis, chcesz się poświęcić? - zapytał, jakby niedowierzając.
    Tak właśnie myślałam. Przecież nie cofniemy tego, co się dzieje, chyba lepiej, żeby decydowało losowanie, nawet narzucone przez kogoś, niż żebyśmy sami wybierali osobę na skazanie.
    - Nie o to tu chodzi. Jeśli Reed ustala kolejność, to znaczy, że może mieć władzę nad tą maszyną - zaczął Niemiec.
    - Co za tym idzie, może programować robota według swoich upodobań. Więc wtedy istnieje prawdopodobieństwo zerwania kontraktu! Skoro on za tym stoi, może uda nam się mu zagrozić tak, żeby to skończył. Możliwe przecież, że to on przysyła wrogie roboty, żeby testować swoje maszyny czy coś w tym stylu - skończyła Nadia z uśmiechem.
    - Czyli jest szansa, że przeżyjemy? - ucieszyła się Agnese. Podobny uśmiech zagościł na twarzach pozostałych, z wyjątkiem Diany.
    - To jest logiczne… - zauważyła Idalia. - Ale co jeśli nie będzie mógł zerwać kontraktu bądź po prostu nie będzie tego chciał? Zaczniemy się kłócić o kolejność losowania.
    - Ale chyba warto spróbować. Jeśli się nie uda, umrzemy. Jeśli nic nie zrobimy, czeka nas to samo. A co gdyby się udało? Mamy o co walczyć - oznajmiła bojowym tonem Nadia, siadając na podłodze obok mnie. Widząc nietęgie miny kilku osób, dodała: - Ja też nie chcę, żebyśmy ustalali kolejkę do „rozstrzelania”.
    - Nie dziwię się, teraz znak omija twoje krzesło, a w tym wypadku poszłabyś na pierwszy ogień. - Dennis zacmokał.
    - Jesteś tego taki pewien? - rzuciłam z lekkim uśmiechem. Zmierzył mnie wzrokiem, jakby moje słowa nic nie znaczyły.
    - Nie martw się, pociągnęłabym cię zaraz za sobą. - Nadia uśmiechnęła się lekko. Wydawała się jakaś nieswoja do czasu, kiedy przyszli państwo Rameau razem z synem Nicolasem.
    Opowiedzieliśmy im dokładnie o naszych uczuciach i niesprawiedliwości świata. O dziwo, wszyscy coś mówili, przyznawali się do przerażenia całą sytuacją, bezsilności. Myślę, że każdemu potrzebne było zwierzenie się komuś starszemu. Chyba wszyscy mieliśmy ochotę wygadać się swoim rodzicom czy przyjaciołom, a w tym momencie rodzice Nathana nam ich zastąpili. Do tego byli idealnymi rozmówcami. Najpierw wysłuchali wszystkich naszych obaw, potem pokrzepiali, zapewniali, że oni na naszym miejscu baliby się tak samo. Naprawdę podnieśli nas na duchu, upewnili nas w przekonaniu, że nie jesteśmy sami i nie musimy dźwigać tego ciężaru pojedynczo. Opowiedzieliśmy im o naszym planie z Reedem, którego nie pochwalili i stanowczo zabronili tego robić. Jednak wszyscy znaliśmy Niemca i wiedzieliśmy, że i tak zrobi to, co mu się podoba, niezależnie od woli państwa Rameau, którzy po chwili zaproponowali też przedstawienie sprawy światu - ujawnienie naszych nazwisk, historii i poddanie nas odpowiednim ludziom. Opowiedzieli nam, że w wielu większych państwach przygotowywane są specjalne oddziały, które będą atakować roboty natychmiast, kiedy pojawią się na terenie kraju. Mogło to bardzo utrudnić nam walki.
    Westchnęłam, kiedy dotarło do mnie, że jeśli będę walczyć na terenie Ziemi, w dodatku w jej obronie, wojsko wyśle na mnie jakieś bomby, traktując mnie jak wroga.
    Nie wszyscy jednak chcieli się na to zgodzić. Bali się reakcji bliskich - w końcu cały świat by się o nich dowiedział. Do tego chcieli spędzić „swoje ostatnie dni” w spokoju, tak jakby nic się nie stało.
    Chwilę później rodzice Nathana wyszli do recepcji, żeby zmienić mi pokój. Stwierdzili, że nie powinnam mieszkać dalej w pomieszczeniu, w którym jest tyle rzeczy należących do Lao. Kiedy wyszli, zostaliśmy w dziesiątkę - razem z bratem Nathana.
    - Naprawdę całkiem straciliście nadzieję? - wybuchłam zdenerwowana, kiedy co poniektórzy zaczęli przedstawiać swoje wątpliwości. - Przecież jeszcze mamy szansę. WY macie szansę - przyciszyłam, dokładnie akcentując pierwsze słowo zdania. Zdawałam sobie sprawę, że w moim przypadku nie zdążymy jeszcze nic wymyślić. Wiedziałam to po minach państwa Rameau, kiedy tylko na mnie spojrzeli. Za każdym razem było widać cień smutku w ich oczach.
    - Lerate ma rację. Powinniśmy walczyć. Tylko to nam pozostało - powiedziała stanowczo Nadia.
    - Na waszym miejscu korzystałbym z każdej oferowanej pomocy, nagłośnienie może w końcu pomóc… - zaczął Nicolas siedzący obok Nadii, jednak przerwał mu widocznie rozdrażniony Dennis, który nie pierwszy raz tej nocy dogadał już bratu Nathana, ale ten wcześniej olewał jego uwagi.
    - Ale nie jesteś na naszym miejscu, więc daruj sobie te brednie, kolego - rzucił oskarżycielskim tonem, wstając z miejsca. Nicolas zrobił to samo. Stali tak przed sobą, jakby mieli rzucić się sobie do gardeł. Mimo że Francuz był starszy o trzy lata, mieli podobną posturę. Tak więc dwóch wysokich, przystojnych, świetnie zbudowanych chłopaków, którzy byli zupełnymi przeciwieństwami, patrzyło na siebie morderczym wzrokiem. Zielone oczy Nicolasa, na które opadały czarne kosmyki włosów, pałały wcześniej ukrywaną złością. Dennis wyglądał w tym momencie jak seryjny morderca, który właśnie upolował swą zdobycz.
    - Nie radzę robić sobie ze mnie wroga - powiedział spokojnym tonem Nicolas, chociaż wyglądał na naprawdę zdenerwowanego.
    - Bo co? - prychnął niewzruszony Niemiec, przybliżając się jeszcze bardziej.
    - Bo moi rodzice są jedyną pomocą, jaką macie. Nawet – rzekł głośniej, widząc, że Dennis otwiera usta, żeby coś powiedzieć - jeśli nie chcesz tej pomocy, nie jesteś tutaj sam. Nie chojrakuj.
    - Nawet - zaakcentował z podłym uśmieszkiem, przedrzeźniając Francuza - jeśli będę się tak zachowywał, twoi szanowni rodzice pomogą nam ze względu na Nadię. - Zaśmiał się, co wkurzyło jego rozmówcę, który przysłowiowo złapał go za szmaty. Francuzka zerwała się na równe nogi, ale nie zdążyła nic powiedzieć.
    - Nie igraj z ogniem, bo się poparzysz, kolego. - Tym razem Nicolas przedrzeźnił Niemca. - Zresztą widzę, że Nadia też sobie z tobą dobrze radzi - rzucił, patrząc z rozbawieniem na jego limo po okiem. W momencie, w którym Dennis zmienił swój wyraz twarzy na jeszcze gorszy, wstał do nich Sebastian, odrywając ich od siebie w ostatniej chwili.
    - Starczy. Nic to nie da - rzekł trzeźwo. Wszyscy mu przytaknęli.
    Nicolas zgarnął Nadię i razem wyszli z pokoju. Dennis za to wyniósł się na balkonik i siedząc na jedynym tam krześle, wpatrywał się tępo w czarne niebo.
    Razem z innymi nie ruszaliśmy się z miejsc, nie kryjąc swojej złości. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Wszyscy czuliśmy atmosferę śmierci wokół nas. Chwilę rozmawialiśmy o swoich spostrzeżeniach, do czasu kiedy wrócili państwo Rameau z synem i Nadią. Oznajmili, że będę miała pokój razem z Francuzką, która mogła zostać na noc. Następnie przeprosili nas, ale musieli iść do domu. Mieli pracę od siódmej, a było wpół do trzeciej w nocy. Zapewnili jednak, że będziemy w stałym kontakcie. Wszyscy znajdujący się w pokoju (niekoniecznie na balkonie) podziękowali i pożegnali się. Zza szyby Dennis rzucił tylko w kierunku swojego dzisiejszego wroga nienawistne spojrzenie. Ten wywrócił oczyma i wyszedł za rodzicami.
    Idalia i Agnese dość szybko wróciły do swojego pokoju, mówiąc, że są zmęczone całym dniem. Pożegnały się ze wszystkimi, mając świadomość, że rano prawdopodobnie nie spotkamy się już wszyscy, ponieważ niektóre loty są dość wcześnie. Prawdę powiedziawszy, wszyscy byliśmy padnięci. Lot samolotem, pogrzeb, walka, rozmowy po nocy… Reszta została dłużej. Koło trzeciej rozmawialiśmy na dość błahe tematy, które jakoś ożywiły rozmowę. Przez ten czas czułam się, jakbym z powrotem była na obozie - rozmowy o rodzinie i przyjaciołach, codziennych problemach były teraz zbawienne.
    Kilkanaście minut później Jurgis zasnął na swoim łóżku, dlatego staraliśmy się mówić ciszej. Po kilku minutach wyszłam z Nadią na dwór, by się przejść. Czułam, że coś nie do końca jest dobrze, więc ją wyciągnęłam. Powietrze było chłodne, mimo upałów za dnia. Przechadzałyśmy się po ogrodach, nie rozmawiając na żaden konkretny temat. Starałyśmy się nie mówić o tym, że zostałam kolejnym pilotem.
    - Chodzi o twojego ojca? - odważyłam się spytać. Dziewczyna widocznie zdziwiła się pytaniem. - Zachowujesz się inaczej.
    - Nie… Dziś wieczorem wyjechał na jakieś dodatkowe szkolenie. Załatwiłam z gosposią, że nie powie mu, że wychodziłam. - Zaśmiała się cicho.
    - Więc o co… - zaczęłam.
    - Wyobrażasz sobie, jak temu idiocie musi być teraz zimno? - Uśmiechnęła się, przerywając mi i patrząc na jeden z balkonów w górze. - Siedzi tam od kilku godzin, a jego cholerna duma nie pozwala mu wrócić. Żałosne. Mam tak samo - dorzuciła prawie niedosłyszalnie.
    - Nie przyszedł nawet po bluzę - zauważyłam. - Właściwie co się stało, gdy wyszliście? - spytałam, nagle sobie o tym przypominając. Dziewczyna widocznie się speszyła.
    - Wkurzył mnie, więc go uderzyłam, a potem sprowokowałam, żeby zgodził się na ten plan z Reedem - rzekła krótko.
    - Czym cię wkurzył? Ciebie trudno aż tak wyprowadzić z równowagi - stwierdziłam, jednocześnie przypominając sobie chwilę, w której został wybrany Nathan i oberwał od niej za uśmiech. Ale to była inna sytuacja… - Dogryzł ci?
    - Coś… w tym stylu - bąknęła cicho. Coś mi się nie zgadzało, ale nie mogłam uwierzyć, żeby Dennis zrobił coś…
    - Nie mów, że… - Zatkało mnie, ale widząc jej speszoną minę, jeszcze bardziej niedowierzałam. - To wszystko tłumaczy! Podoba ci się? - dodałam po chwili.
    - Nie! - wybuchła. - To było takie nagłe. Zresztą zrobił to, żeby mnie wkurzyć. Wie, że doskonale umiem reagować na jego słowne dogryzki.
    - Dlatego pocałował cię, żeby wygrać - dokończyłam, widząc, że Nadii nie podoba się zbytnio tak dobitne nazywanie rzeczy po imieniu. - Myślisz, że zrobił to tylko dlatego?
    - Nie wiem. Może dawno nie oberwał od nikogo i się za tym stęsknił. Nie mam pojęcia, o czym on myśli! - zdenerwowała się. - Podczas obozu się dogadywaliśmy… w miarę.
    - Zmieniło się to, kiedy zauważył, że masz uczucia - zauważyłam. - Jego nie rozgryziesz. Nie ma sensu się zastanawiać. Ale nie warto mieć go za wroga. Mimo wszystko jest… oryginalny. - Zaśmiałyśmy się. - Powinniście jeszcze się dogadać - stwierdziłam. - Wracajmy, naprawdę jest zimno… Trzeba kogoś wygnać z balkonu - dodałam i udałyśmy się do pokoju chłopców.
    Carmen poszła spać, Diana rozmawiała o czymś z Sebastianem, ale niestety mówili po polsku, więc nie rozumiałyśmy z Nadią ani słowa. Francuzka stwierdziła, że w takim razie wrócimy już do pokoju. Przypomniałam jej jednak o marznącym chłopaku.
    - To nasze ostatnie spotkanie na normalnym gruncie. Jeśli teraz się nie pogodzicie, to będzie tylko gorzej. Trzymam kciuki.
    Uśmiechnęłam się. Widziałam, że chciała, żebym poszła z nią, ale wiedziała, że lepiej będzie, jeśli pójdzie sama. Kiwnęła głową, podczas kiedy rzuciłam w jej stronę koc i życzyłam powodzenia. Lekko naburmuszona, wzruszyła ramionami i wyszła na balkon. Życzyłam Polakom miłych snów i udałam się do mojego nowego pokoju, gdzie czekały na mnie już moje rzeczy.
    Żywiłam nadzieję, że zdążę zobaczyć rodzinę i przyjaciół przed śmiercią. Byłam z nimi tak zżyta, że nie wyobrażałam sobie zrobić im takie świństwo, jak umrzeć za młodu. Byłam oczkiem w ich głowie, jedynym dzieckiem, kochaną córeczką. Nie umiałabym im powiedzieć, że umieram… Załamaliby się. Wolałabym, żeby wyrzucili mnie z domu, znienawidzili.
    Przy tym wszystkim idiotyczne wydawały się moje wyrzuty sumienia spowodowane złamaniem obietnicy danej rodzicom.
***
    - Mamusiu! Tatusiu! - krzyczała pięcioletnia dziewczynka, ubrana w zwiewną zieloną sukieneczkę, biegająca dookoła rodziców z wielkim pluszowym psem w rączkach. - Chcę mieć dużo zwierzątek! Dużo kotków i piesków! Proszę, proszę, proszę! - Usiadła w miejscu, wlepiając w dorosłych duże, brązowe oczka niczym cocker spaniel. - Będę się nimi opiekować! Nadam im imiona i będziemy się razem bawić!
    - Skarbie - zaczęła matka, sadzając dziewczynkę na swoich kolanach, uprzednio mocno ją przytulając. - Chciałabyś mieć schronisko dla zwierząt? - spytała, uśmiechając się czule do córki.
    - Taaak! Chcę, chcę, chcę! Poproszę! - podniecała się, kręcąc swoje proste włosy.
    - Ale musisz nam obiecać, że będziesz nam pomagać do czasu, aż będziesz dorosła i pójdziesz własną ścieżką.
    - Obiecuję, obiecuję! - ucieszyła się pięciolatka.
    - No to mamy niespodziankę - powiedział ojciec. - Od dziś jesteśmy właścicielami największego schroniska w Fatimie!
    Dziewczynka zaczęła skakać z radości i dziękować rodzicom, jednocześnie tuląc swojego pluszowego psa i inne maskotki rozrzucone po całym pokoju.
***
    Położyłam się na łóżku, ale zasnęłam dopiero przed piątą, kiedy wszystko zaczynało budzić się do życia. Przebierając się, znalazłam tatuaż koloru przygaszonej pomarańczy. Zajmował mi większość brzucha, zawiłe wzory ciągnęły się prawie do ramion. Przed snem nie widziałam już mojej lokatorki. Domyślałam się, że raczej długo nie pośpi, skoro o siódmej musi wyjechać z pierwszym kursem na lotnisko. O ósmej lot miał Dennis. Piętnaście minut później Diana, Sebastian i Jurgis. Reszta mogła pospać kilka godzin dłużej, bo wyjechać musieliśmy przed jedenastą.
    Obudziłam się koło dziesiątej i pierwsze, co poczułam, to straszny ból głowy i oczu. No tak, czego się spodziewałam po kilku godzinach spania? Zaspana usiadłam na łóżku. Zauważyłam obok Nadię słuchającą muzyki na swoim posłaniu.
    - Zaraz miałam cię obudzić. - Uśmiechnęła się na powitanie. - Godzina starczy ci na spakowanie się, co nie?
    To było trochę mało czasu, dlatego szybko odpowiedziałam i zabrałam się do przygotowywania rzeczy na drogę i pakowanie pozostałych. Podczas malowania spytałam dziewczynę o noc. Uśmiechnęła się pod nosem.
    - Myślałam, że poczuję większą ulgę, kiedy odprawię pierwszy lot - zaśmiała się. Po tym, że była taka roześmiana, mogłam domyślać się samych superlatyw. - Zresztą nie ma czasu na opowiadanie, zostało nam dwadzieścia minut do wyjazdu, a jeszcze trzeba znieść torby.
    - Uhm, ale cieszę się, że było dobrze. Tak w ogóle to nie mogę się doczekać spotkania z rodzicami i moimi zwierzakami. A my zgadamy się na Terrze, bo ci tak łatwo nie odpuszczę sprawozdania - rzuciłam rześko.
    Dziewczyna zgodziła się, a następnie pomogła mi dopakować torbę. Potem, spotykając się z pozostałą trójką, ruszyliśmy do limuzyny podstawionej pod pensjonat. Ostatni raz zerknęłam na budynek, podziwiając jego architekturę. Próbowałam zapamiętać każdą pozytywną chwilę w nim spędzoną.
    Na lotnisku, z powodu małych odstępów czasu między lotami, wszystko działo się strasznie szybko. Pożegnałam się z Carmen, Agnese i Idalią i pozwoliłam Nadii odprowadzić się na odprawę.
    - Dzięki, że przyleciałaś. I za wszystko - rzuciła speszona Nadia, która najwyraźniej nie była osobą, która często za coś dziękuje.
    - Nie ma sprawy. To co… Chociaż dziwnie to zabrzmi… do zobaczenia w kokpicie. - Uśmiechnęłam się lekko. - Trzymaj się! - rzekłam na pożegnanie.
    Po odprawie usiadłam wygodnie w fotelu samolotu. Podczas dwugodzinnego lotu do Fatimy czytałam jakieś nudne czasopismo.
    Z lotniska odebrali mnie rodzice, w obecności mojego ukochanego kundelka, Agata. Odłożyłam torbę na ziemię i rzuciłam im się w ramiona. Mimo że nie widzieliśmy się jedynie dobę, przez fakt, iż zostałam mianowana kolejnym pilotem, czułam się, jakbym miała tulić ich ostatni raz w życiu. Ucałowałam ich w policzki, a następnie zajęłam się psiakiem. Skakał po moich nogach, wesoło merdając ogonkiem.
    - Cześć, kochany! - rzuciłam, tuląc go do siebie. - Kto tęsknił za pancią? - mówiłam pieszczotliwym tonem, kiedy Agat zaczął lizać mnie po twarzy. Roześmiałam się i poczułam się cudownie na myśl, że wróciłam do domu. Agat był jedynym psem, który ze mną mieszkał. Obecnie rodzice byli właścicielami kilkunastu schronisk ze zwierzętami na terenie kraju, do tego największego w Portugalii zoo. Na początku po prostu spełnili moją dziecinną zachciankę, kupując jedno schronisko w mieście. Potem tak spodobało im się oddawanie zwierzaków w dobre ręce, a ja w dodatku swój cały wolny czas spędzałam właśnie tam, że zaczęli kupować następne, przez co mama porzuciła swoją starą pracę i zajmowała się tylko tym interesem.
    - Zwierzaki za tobą tęsknią - oznajmiła mama. - Te szczeniaki labradorów piszczą za każdym razem, kiedy wychodzę z nimi na spacer zamiast ciebie. Zresztą Imi już znalazła dom.
    - Naprawdę? - ucieszyłam się. - To świetnie, pewnie niedługo pozostałe też go znajdą. To świetne psiaki.
    Pojechaliśmy prosto do domu, gdzie chcąc nie chcąc musiałam trochę odpocząć. Sama najchętniej od razu pojechałabym do pierwszego schroniska, które zawsze nazywałam swoim. Jedyne, co mnie ucieszyło, kiedy przekroczyłam próg domu, to witająca mnie moja ukochana kotka - miała białe ubarwienie, jednak grzbiet i większość pyszczka była koloru jasnorudego.
    - Umi! - krzyknęłam na wejściu, kiedy kotka zaczęła łasić się do moich stóp. Byłam zdecydowanie większą kociarą i zawsze wybrałabym koty, z jednym wyjątkiem w postaci Agata. Za tego psiaka oddałabym naprawdę wiele.
    Wzięłam kotkę na ręce, tylko mi pozwalała to robić, i zaczęłam głaskać ją po mięciutkim futerku. Ta za to wycierała pyszczek w moją szyję.
    - Dobra, Umi, namówiłaś mnie. Poleżymy troszkę - zaśmiałam się, słysząc mruczenie kotki przed odłożeniem jej na podłogę.
    Weszłam na piętro, gdzie znajdowała się moja sypialnia. Kocica zwinnym ruchem pokonała schody, a Agat biegł za nią, merdając ogonem. Rzuciłam się na moje ogromne wyrko i wgapiałam się w sufit, jeszcze raz analizując cały wyjazd. Umi po krótkiej zabawie z Agatem wskoczyła do mnie i zwinęła się w kłębek koło mojej twarzy. Piesek trochę mniej zgrabnym ruchem wpełzł na łóżko i ułożył się w jego nogach.
    - Jak dobrze być w domu - powiedziałam sama do siebie. Po kilku minutach, słysząc miarowy oddech psiaka i ciche mruczenie kotki, które zawsze było moją kołysanką, zasnęłam.
   
    Kilka następnych dni poświęciłam w całości na pracę w schronisku razem z Pedro i Aną - moimi najlepszymi przyjaciółmi, których poznałam dzięki temu, że zostali wolontariuszami. Opowiedziałam im pokrótce o wyjeździe, oszczędzając szczegółów. Skupiłam się raczej na zabytkach i smutnym pogrzebie.
    Kiedy minął tydzień od wyboru, zaczęła prześladować mnie myśl, że przerwa między walkami jest dość długa. Miałam cichą nadzieję, że będzie mi dane żyć trochę dłużej. Wiedziałam, że muszę coś jeszcze zrobić. Mimo że nie miałam na to siły i nie chciałam tego robić, stwierdziłam, że napisanie listu do rodziców będzie najlepsze. Zdawałam sobie sprawę z tego, że odesłanie mojego ciała do domu nie będzie dobrym rozwiązaniem. Moi rodzice mają tylko mnie… Boję się, że nie dadzą psychicznie rady, kiedy dowiedzą się o mojej śmierci.
    Wieczorem włączyłam przenośny komputer i drugi raz od przylotu weszłam na komunikator. Wcześniej powiadomiłam jedynie o przyjeździe.

Arai: Zdecydowaliście się już na ujawnienie wszystkiego mediom?
Lirio: Jak dla mnie, nie mamy nic do stracenia :)
Paksa007: Poza straceniem względnego spokoju dookoła. Wszyscy będą nas znać. Nasze twarze, na ulicę nie wyjdziemy...
Sebastian: Miło by było zachować jakąś prywatność, ale skoro to może pomóc...?
Chatte: Decyzja należy do Was. Jednak radziłabym zdecydować się w miarę szybko.
Boss: Jak już trzeba, to jestem za. Niech świat zobaczy, kto go ocali XD
Chatte: Tak... nie wątpię, że tak będzie ;P
Canzone: Ja nie wiem... To by było dziwne uczucie. Ale jeśli jest szansa...
Kolympi: Niech będzie. Chociaż nie wiem, co z tego wyjdzie. Mam nadzieję, że nie zaczną nas pytać o nasze historie. I że nie zrobią z tego jakiejś afery, tylko faktycznie będą chcieli pomóc.
Chatte: Nasze nazwiska nie muszą być podane. To zależy od Was. Możecie być anonimowi przed wszystkimi, tak że znać Was będą ci, którzy będą się zajmować sprawą...

    Wyłączyłam grupową rozmowę i przełączyłam się na oddzielny czat z Nadią.

Arai: Zdecydowałaś się już, czy się ujawnisz?
Chatte: Raczej się ujawnię... ;)
Arai: A co z Twoim ojcem...? Chyba nie będzie zadowolony?
Chatte: Są dwa wyjścia. Albo rozwalę mu kampanię na wymarzone stanowisko, albo ta cała afera, szum i współczucie dotyczące straty „kolejnej ukochanej osoby” mu pomoże. Się zobaczy... ;]
Arai: Że też się nie boisz... Ja stwierdziłam, że zataję moją śmierć przed rodzicami. Jeśli zdążę napisać ten cholerny list przed walką :P
Chatte: Może tak będzie lepiej... Na Twoim miejscu też chciałabym im oszczędzić czegoś takiego. Tylko że u mnie to będzie coś w stylu wyzwolenia -.- Będzie mi tylko brakowało Nicolasa i jego rodziców...
Arai: Jakoś to będzie. :) I tak jestem szczęściarą, bo dawno (nigdy?) nie było takiej przerwy między walkami. ;D
Chatte: Ej...
Arai: ?
Chatte: Mój ojciec ma w przyszłym miesiącu jakąś tygodniową konferencję w Berlinie... :/ Myślałam nad zrobieniem małej niespodzianki temu idiocie xD O ile jeszcze będziemy przy życiu... Wiesz, muszę się odegrać za to, że przyjechał wcześniej. Teraz ja go pomęczę.
Arai: Jedź, jedź! ;P Może „coś” z tego będzie xP
Chatte: Coś Ty... To by było dziwne... Już jest. Czuję się okropnie... Po tym, co zrobił. Ech...
Arai: Masz jeszcze czas to i owo przemyśleć ;) Pamiętaj, że powinnaś korzystać z życia na maxa. Nie dożyjesz dorosłości, więc bierz to, co jest teraz. Zamartwianie po śmierci nic nie da :)
Chatte: Masz rację. Ale łatwo powiedzieć ;p
Arai: Spoko :P Ucałuję od Ciebie Nathana tam, gdzie trafię po tej walce ;P
Chatte: Tylko nie całować ;p Sama to zrobię... za jakiś czas xd
Arai: Spadam spać. A Ty ŻYJ <3
Chatte: Uhm... ;) Dobranoc.

    Wyłączyłam komputer i odłożyłam go na półkę. Sama usiadłam na fotelu na kółkach przy biurku i wyjęłam kartkę. W końcu trzeba było spisać ten list, jeśli chciałam, żeby mój plan wypalił. Z każdym zdaniem uczucie smutku było coraz większe. Kończąc, musiałam powstrzymywać łzy, które uparcie cisnęły mi się do oczu. Chciałabym napisać wiele więcej, powiedzieć całą prawdę… jednak nie umiałam. Po prostu nie byłam na tyle silna, żeby zrobić im coś takiego. Nie umiałam ich skazać na przeżycie pogrzebu jedynej córki. Państwo Rameau byli całkiem pogrążeni w smutku, a mieli przecież jeszcze jedno dziecko. Co zrobiliby moi rodzice…?
    Kiedy skończyłam, oddychając głęboko przeczytałam całość jeszcze raz.

Kochani Rodzice,
chciałabym, żebyście nie mieli mi tego za złe, ale wyjeżdżam. Dotarło do mnie, że tym, co pragnę robić, jest pomaganie zwierzętom na całym świecie. Udaję się więc w wielką podróż, aby poznać orientalne zwierzaki i pomóc im.
Podejrzewam, że tam, gdzie się znajdę, nie będę miała łączności ze światem. Zdaję sobie sprawę, że będziecie źli, więc postanowiłam zrobić to bez Waszej zgody…
Przepraszam, że nie dotrzymałam swojej obietnicy, jednak myślę, że to już ten czas, kiedy znalazłam własną ścieżkę, którą muszę kroczyć samotnie. Znalazłam to, czego chcę strzec i wiem, że sama muszę temu sprostać. Dziękuję za wszystko, czego mnie nauczyliście, za każdą chwilę mi przeznaczoną.

To dzięki Wam jestem tym, kim jestem.
Era dzieciństwa się skończyła, jednak zawsze będę Waszą kochaną córeczką.
Rozstania są ciężkie, więc mam nadzieję, że wybaczycie formę. ;)
Rozumiem, że robię źle, ale żywię nadzieję, że kiedyś będziecie ze mnie dumni.
A teraz żegnajcie! Kocham Was straszliwie! Zajmijcie się moimi szkrabami.
                                                                  Lerate
   
    Zdawałam sobie sprawę, że będą podejrzewali najgorsze, ale nie będą mieli stuprocentowej pewności co do mojej śmierci. Zawsze żyć w nich będzie nadzieja - nie ma ciała, więc nie umarłam. Chcę jednak, by dowiedzieli się kiedyś, co zrobiłam dla świata… Nie od razu, po jakimś czasie, kiedy i tak będą się spodziewali, że coś jest nie tak. Dlatego dałam szyfr do Terry, żeby mieli jakieś potwierdzenie, jeśli ktoś im powie, że byłam jednym z pilotów.
    Starałam się wmówić sobie, że będzie tak, jak napisałam. Że naprawdę wyjadę gdzieś daleko, gdzie będę zajmować się potrzebującymi zwierzętami. Może w miejscu, w którym znajdę się po śmierci, nie będzie tak źle? Może naprawdę będzie tak, jak opowiadała mi mama, kiedy byłam dzieckiem. Niebo, w którym będę miała wszystko, czego mi potrzeba. Kiedy będę chciała zjeść loda, pomyślę o nim i pojawi się on w moich dłoniach. Może naprawdę po śmierci wszystkie negatywne emocje zostaną zastąpione tymi dobrymi? Chciałabym już zobaczyć to miejsce, w którym będą moi przyjaciele, piloci, którzy oddali życie za swoich bliskich, za całą Ziemię.
    Po dłuższym zastanowieniu, gdybym przed akceptacją „gry” wiedziała, na czym ona polega, zgodziłabym się. Jeśli nie byłoby kogoś na moje miejsce, zrobiłabym to, żeby ocalić moich bliskich. Chciałabym, żeby kiedyś cały świat dowiedział się o naszych poczynaniach, o wszystkim, co przeżyliśmy, zrobiliśmy.
    Przerwałam rozmyślania, układając list na środku mojego biurka. Rodzice z reguły nie odwiedzali mojego pokoju, więc miałam pewność, że zrobią to dopiero, kiedy zniknę.

    Przez następne półtora tygodnia żyłam, jak gdyby nic się nie stało. Pracowałam w schronisku, jeździłam z rodzicami na zakupy. Cieszyłam się, kiedy oznajmili, że w ferie zimowe polecimy na Wyspy Kanaryjskie. Zrobiłam zakupy do szkoły, do której prawdopodobnie już nigdy nie pójdę. Zaśmiałam się do siebie, kiedy pomyślałam o jedynym plusie tych całych walk (poza ocaleniem bliskich, oczywiście).
    Wracając ze spaceru z Agatem, znalazłam Umi, która przeskoczyła przez ogrodzenie, żeby mnie powitać. Chwilę pobawiłam się z nimi w ogrodzie, potem usiadłam na bujaku, głaszcząc kota na moich kolanach. Nagle Umi zerwała się i udała się w pogoń za motylkiem, który przeleciał koło jej nosa. Zaśmiałam się, ostatni raz w życiu wdychając rześkie powietrze.
    Kilka sekund później rozejrzałam się po zgromadzonych. Pozostała ósemka siedziała już na swoich miejscach.
    - Pierwszy raz była taka długa przerwa… - zauważyła Idalia. Było to prawdą, zważywszy że za tydzień miało się odbyć rozpoczęcie roku szkolnego.
    - No widzicie, ma się to szczęście. - Uśmiechnęłam się. - No, miejmy to już za sobą! Lolli! - zawołałam, czekając aż stworek do nas podleci. - Przenieś moje ciało gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie - poprosiłam.
    Lolli zgodziła się z lekkim wahaniem, widocznie zdziwiona moją decyzją. Reszta nie pytała o nic, tylko wymieniała między sobą smutne spojrzenia.
    - Nie bądźcie tacy spięci. Jesteśmy na półmetku - zaśmiał się chamsko Reed.
    Zmierzyliśmy go spojrzeniami, a Dennis powiedział jakiś dogryzający tekst, który był tak dobry, że wszyscy wybuchliśmy śmiechem.
    - Nie narażaj mi się, gówniarzu! - ostrzegł, kiedy Dennis zszedł z krzesełka i zaczął się do niego zbliżać.
    - Bo co mi zrobisz, słabeuszu? Nie udawaj wszechmocnego, bo możesz się zdziwić. - Niemiec uśmiechnął się półgębkiem.
    Harry szturchnął go. Chyba miał na celu przewrócenie Dennisa, jednak wyszło na to, że chłopak tylko delikatnie się przechylił, by po chwili z wielkim hukiem przyłożyć Reedowi w twarz. Uderzenie było tak mocne, że zwaliło faceta z nóg i przecięło mu wargę. Dennis skinął lekko głową i wytarł w spodnie krew mężczyzny, wracając na swoje miejsce i śmiejąc się pod nosem.
    Odruchowo pozostała ósemka nie mogła opanować uśmiechu. Reed zaczął mu wygrażać, jednak chłopak zdawał się go nie słyszeć. Mimo wszystko miałam nadzieję, że Harry nie wybierze Niemca jako następnego pilota. On musiał zostać dłużej…
    Nagle poczuliśmy ogromny wstrząs i prawie pospadaliśmy z krzeseł. Okazało się, że nie zauważyliśmy, kiedy robot się zmaterializował i już zdążył nas uderzyć z całej siły, co praktycznie zwaliło naszego z nóg. W myślach krzyczałam tylko, żeby się podniósł i robił dobre uniki. Na szczęście to skutkowało. Nie miałam nawet czasu przyjrzeć się przeciwnikowi, który atakował jak najęty. Widziałam tylko kilka długich rąk wychodzących z dziwnego torsu, który wyglądał jak kamień na mikroskopijnych nóżkach.
    Osłaniałam się jak mogłam, pomyślałam, że chcę, żeby ręce naszego robota stały się ostre, aby były w stanie przeciąć ręce przeciwnika. Robot jakby mnie posłuchał i wysunął pod „dłońmi” ostrza. Zaczęłam machać nimi na oślep, co jakiś czas trafiając w robota i tym samym go uszkadzając.
    Pół godziny później, kiedy udało mi się pozbyć wszystkich odnóży przeciwnika, nasz robot nie był w zbyt dobrym stanie. Wcześniej zastanawiałam się, jak to możliwe, że na każdą walkę nasz robot wygląda jak nowy, mimo tylu obrażeń. Kiedy chciałam już otworzyć jego wnętrze i wydobyć serce, poczułam, że coś spada na nas. Podniosłam wzrok i zauważyłam pełno samolotów, zrzucających na mnie jakieś bomby, strzelające do mnie z karabinów…
    Jedną ręką osłaniałam naszego robota, nie wiedząc do końca, co robić. Bezsilny robot zaczął uciekać na swoich nóżkach, więc musiałam biec za nim. Nie chciałam narażać Terry na następne urazy, więc szybko rozbiłam robota i wyjęłam serce. Przed jego zgnieceniem na jego panelu jaśniało sześć lampek, które jednak znikły, kiedy przecięłam serce.
    Straciłam widok na wszystko dookoła. Znów siedzieliśmy w ciemnym kadłubie. Rzuciłam w stronę Nadii uśmiech i pokazałam, że trzymam za nią kciuki. Dziewczyna miała łzy w oczach, ale powstrzymywała się od jakichkolwiek większych emocji. Pozostałe koleżanki były czerwone na twarzy bądź całkiem zapłakane.
    - Liczę na was - rzuciłam. - Róbcie wszystko, żeby nasi bliscy byli z nas dumni - powiedziałam, uśmiechając się. - Teraz trochę odpo… - zaczęłam, ale nie byłam w stanie dokończyć, ponieważ ogarnęła mnie ciemność.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie



<- Poprzedni rozdział                                                                        Kolejny rozdział ->


~*~
     Rozdział dedykujemy Araise.
     Ósmy jest… w trakcie tworzenia, choć w fazie początkowej. ^^’ Nie mam pojęcia, kiedy powstanie. T.T
     Cóż, do następnego ;*
[wpis z dnia 24.08.11]    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz