Z osłupieniem patrzyłam na Francuzkę nieumiejącą powstrzymać się
od płaczu. Trzymała martwe ciało Nathana do czasu, kiedy Lolli teleportowała go
do Paryża. Do Nadii podeszła Lerate i przytuliła ją, uspokajająco głaszcząc po
głowie. Pierwszy raz widziałam tę dziewczynę w takim stanie. Co ta cholerna gra
robi z ludźmi, że nawet najtwardsi obnażają swoje słabości?!
Reed kazał nam zejść z krzeseł, w idiotyczny sposób reagując na
kolejne losowanie. Kiedy siedziska wdały się w obrót, poprosiłam w duchu, żeby
faktycznie stało się tak, jak powiedział Harry - by to Nadia okazała się
następnym pilotem. Niech chociaż raz mnie nie zawiedzie! Jak mogłam się
spodziewać, kiedy krzesła zaczęły zwalniać, fotel Francuzki zgrabnie ominął
znaczek skazujący na śmierć. Jak na złość, zatrzymało się… właśnie na moim
krześle, oczywiście. Spojrzałam na nie z lekkim ukłuciem w sercu. Świetnie.
Doigrałam się. Nie życz drugiemu, co tobie niemiłe, hę?
Poczułam na sobie spojrzenia pozostałej dziewiątki. Jedni
patrzyli na mnie ze współczuciem, inni zupełnie beznamiętnie, chyba bojąc się
okazać radość, że to nie oni zostali wybrani. Westchnęłam głośno i wzruszyłam
ramionami. Przez pozostały mi czas będę musiała korzystać z życia na całego.
Prawdę powiedziawszy, pewnie każdemu z nas należy się śmierć. W większym bądź
mniejszym stopniu wszyscy mamy coś za uszami. Dlatego, skoro wkrótce cała
reszta do mnie dołączy, trzeba wycisnąć z życia tyle, ile tylko się da.
Nim zdążyliśmy porozmawiać, byłam już w jednej z macedońskich
knajp, z której mnie teleportowano. Ku mojemu zdziwieniu, nie zauważono mego
zniknięcia - pewnie przez pobyt w łazience. Wróciłam na salę, gdzie grupka
znajomych wyśmiała mnie z powodu zbyt długiego posiedzenia. Kilkoma słowami
skwitowałam ich uwagi i zmieniliśmy temat. Dopiłam mój koktajl, w zamyśleniu
wpatrując się w okno. Co jakiś czas przytakiwałam, dzięki czemu inni nie
zauważyli mojego niecodziennego zachowania. Po godzinie postanowiliśmy się
przejść. Chociaż moją głowę wciąż nawiedzały dziwne, mroczne myśli, to
najbardziej ciekawiło mnie, kiedy to będzie i ile rzeczy zdążę zrobić do tego
czasu. Znajomi właśnie wymyślali miejsce, do którego zaraz mieliśmy się udać.
Po chwili wspólnie zdecydowaliśmy się na jeden z bardziej znanych salonów gier.
Chodziliśmy tam dość często, od kiedy pojawiła się najnowsza wersja naszej
ulubionej gry. Dzięki unowocześnieniu mogliśmy w nią grać całą paczką.
Z wielkim jak zawsze entuzjazmem przekroczyliśmy próg dość
dużego, stylizowanego na dawne czasy budynku. Niestety, Struga była jednym z
kilkunastu miast Macedonii, które starano się utrzymać w jakichś dawnych
klimatach. Dlatego też od zewnątrz wystrój wyglądał bardzo tradycyjnie, bez
zbędnych nowomodnych dodatków. Nie zmieniało to jednak faktu, że wewnątrz
większości budynków było naprawdę nowocześnie. Mimo tego, wszystko idealnie za
sobą współgrało, choć nikt do końca nie wiedział dlaczego. Od wielu lat Struga
była oblegana przez turystów ze względu na malowniczy krajobraz oraz liczne
festiwale, na które zawsze z chęcią się wybierałam.
Kiedy wchodziliśmy do środka, przywitał nas Pando - robot
właściciela, który przyjmował zamówienia na pokoje. Rozpoznał nas i spytał, czy
idziemy tam, gdzie zawsze. Budynek dzielił się na kilkanaście pokoi z grami. W
niektórych grało się za pieniądze bądź kupony na gry, inne były przeznaczone na
hologramowe gry dla grup. Właśnie do takiego pomieszczenia chcieliśmy się udać.
Podeszłam do Pando i wręczyłam mu kartę członkowską, na której mieliśmy
wystarczającą liczbę punktów na darmową grę, wcześniej wybrawszy na trzymanej
przez niego tablicy interaktywnej rodzaj gry, liczbę osób i długość rozgrywki.
Po zatwierdzeniu transakcji udaliśmy się do wyznaczonej przez robota salki. Nie
była szczególnie duża, ale dla naszej ósemki wystarczająca. Bardzo duży ekran
zajmował całą ścianę, przed nim ustawionych było osiem platform. Każde z nas
weszło na jedną. Jak zwykle to ja wpisałam ustawienia gry. Podzieliliśmy się na
dwie grupy, wybraliśmy teren, tym razem podwodny (powietrzny, bagnisty, lodowy
i kilka innych już nam się znudziły), każdy wybrał ubiór dla swojej postaci,
które tworzyliśmy przy pierwszej wizycie, potem jedynie je dopracowywaliśmy.
Przed każdym z nas znajdowały się specjalne okulary, po których włożeniu
przenieśliśmy się w podwodny świat. Naprawdę zdawało mi się, że jestem i
oddycham pod wodą. Nie mam pojęcia, jak ktoś zbudował coś takiego… Nie zdążyłam
się nawet rozejrzeć po nowym terenie, który swoją drogą był naprawdę
urzekający, a już usłyszałam za sobą strzał. Oczywiście, Luka z przeciwnej
drużyny już bawił się nowymi broniami dostępnymi w podwodnym świecie. Wybuch
był tak silny, że tuż przede mną uciekło wiele przestraszonych ryb. Za pomocą
bransoletki, którą posiadałam w grze, wybrałam panel sterowania broniami, który
pojawił mi się przed oczyma. Szybko wybrałam tarczę, wiedząc, że Luka nie
poprzestanie na jednym ataku. Naturalnie miałam rację, ponieważ strzelił
jeszcze raz. Niestety, moja obrona nie była tak silna, przez co straciłam
kilkanaście punktów życia, które od razu wyświetliły się przede mną. Mimowolnie
pomyślałam o Terrze. Przecież tam akcja rozgrywa się całkiem podobnie. Tyle że
po pokonaniu robota umieramy. Czy przypadkiem dzięki wygranej nie powinniśmy
„przenosić się na poziom wyżej” i pozostać w świecie żywych? Czy nie powinni
ginąć tylko ci, którzy przegrają? Nie… jedna przegrana i już cała Ziemia
zgubiona. Nie mogłam sobie tego wyobrazić: jak cała planeta po jednej
przegranej walce głupich robotów może nagle zniknąć? Nie mogłam się jednak nad
tym zastanawiać, bo usłyszałam kilka wystrzałów w moją stronę. Na szczęście w
ostatnim momencie obroniła mnie Nevena, moja najlepsza przyjaciółka, dziś
będąca w mojej drużynie.
- Lao, co się dzieje? Spinaj się, bo przegramy - zaśmiała się,
mówiąc mi to przez komunikator grup, co oznaczało, że nasi przeciwnicy nie
słyszeli jej słów.
Rozejrzałam się dookoła. Luka się spłoszył, bitwa dwie na jednego
raczej go nie przekonywała.
Cała gra polegała na wyzerowaniu punktów energii życiowej jak
największej liczby przeciwników. Kiedy „zabije” się całą jedną grupę, druga,
nieważne, ile osób w niej zostało, otrzymuje punkty bonusowe na następne
rozgrywki (można za nie na przykład wykupić najnowsze bronie, ubrania,
odblokowywać nowe tereny).
Dzięki mapie terenu, którą kiedyś wygrała moja grupa, sprawdziłam
miejsce pobytu przeciwników, następnie poprzez komunikator ustaliłam z resztą
zasadzkę. Mieliśmy jeszcze tylko piętnaście minut gry, więc musieliśmy się
streścić, by zdobyć bonusy. Zebrałam całą grupę w pewnej zatoce, tam się
rozdzieliliśmy, aby porozstawiać pułapki. Po dziesięciu minutach reszta
przypłynęła, słysząc jeden wybuch, który miał ich zwabić. Tanyę i Annikę
wyzerowaliśmy od razu, z Vassilem był lekki problem, ponieważ udało mu się
zabić naszego Pavla, ale po chwili Sando się zemścił i Vassil opuścił grę.
Został tylko Luka przeciw mnie, Sando i Nevenie. Wiedzieliśmy, że jest
najlepszy, dlatego jeśli nie jest się z nim w grupie, trzeba rzucić się na
niego całym zespołem, inaczej nie ma się szans. W ostatniej minucie gry, po
wyzerowaniu, Luka z uśmieszkiem dał się zabić. Kilka sekund później opuściłam
już podwodny świat, stojąc na podeście obok przyjaciół. Przez chwilę docierało
do mnie, że nie jestem mokra od wody. Zdjęłam okulary, słysząc, jak Nevena
skarży się na Lukę, że specjalnie dał nam fory. Spojrzałam na ekran, na którym
wyświetliły się bonusy dla graczy z mojej grupy. Otrzymaliśmy też punkty na
rozgrywkę. Jeśli uzbiera się ich wystarczająco, zyskuje się darmową grę.
Wiedziałam, że tylko dlatego Luka dał się pokonać - chciał po prostu jak
najszybciej uzbierać kolejną wolną wejściówkę.
Zaakceptowałam na panelu wygrane i całą grupą wyszliśmy z pokoju,
przekomarzając się co do rozgrywki. Chcieli jeszcze raz iść do jakiejś
kawiarenki, ale ja nie miałam szczególnej ochoty na kolejne wyjścia, dlatego
oznajmiłam wszystkim, że idę do domu. Nie zwróciłam większej uwagi na zażalenia
co poniektórych. Pożegnałam się, patrząc na trzymających się już za rękę Lukę i
Nevenę, gruchających ze sobą. Odłączyłam się od grupy. Jeszcze długo słyszałam
za sobą wesołe krzyki przyjaciół. Założyłam na uszy słuchawki i kompletnie się
wyłączyłam. Po piętnastu minutach całkowicie wyluzowana znalazłam się w domu.
Wpisałam krótki kod, dzięki czemu bramka otworzyła się przede mną. Podbiegłam
do drzwi, które na dźwięk mojego głosu same się uchyliły. Po drodze do swojego
pokoju zauważyłam w kuchni mamę. Rzuciłam jej krótkie „cześć” i podkradłam ze
stołu kilka ciasteczek, po czym zamknęłam się u siebie. Uruchomiłam laptopa i
przejrzałam w internecie najnowsze ploteczki oraz relację z walki w Moskwie.
Jakoś nie miałam szczególnej ochoty zastanawiać się, dlaczego dwie ostatnie
bitwy rozgrywały się na normalnym terenie na Ziemi. Chwilkę czytałam informacje
i przypuszczenia redaktorów na temat „co to może być”. Wszystkie okazały się
jednak bzdurą, więc włączyłam Terrę Nostrę. Wyświetliły się dwie nowe
wiadomości. Jedna od Sashy, mojego chłopaka. Zminimalizowałam ją, odkładając na
zaraz, ponieważ druga była konferencja od pilotów Terry. Zaraz, dlaczego ich
tak nazwałam? Przecież powinnam chyba o nich mówić jak o znajomych z obozu… Tak
czy inaczej…
♠
Chatte: Rozmawiałam z rodzicami
Nathana. Pogrzeb będzie pojutrze. Wcześniej razem z Thanem powiedzieliśmy im o
całej sprawie i postarają się pomóc. Wszyscy jesteście zaproszeni na pogrzeb.
Wstępnie Wasze bilety opłacane są przez państwo Rameau. Jeśli któreś z Was nie
chce mieć z tym nic wspólnego i „umrzeć w spokoju”, do niczego nie zmuszam.
♣
Arai: Myślisz, że nagłośnienie
sprawy pomoże? Może uda się przełamać kontrakt…
♠
Lirio: Będę. Zagadam z rodzicami i
przyjadę.
♣
Arai: Też się postaram.
♠
Chatte: Dzięki.
♣
Paksa007: Nie widzę większego sensu
w tym wszystkim. Dam znać jutro.
♠
Chatte: Nikt Cię błagać nie będzie.
To ma być coś w stylu pożegnania wszystkich…
♣
Canzone: Chciałabym przylecieć…
Nadia ma rację, z pozostałymi nie mieliśmy się jak pożegnać, od zakończenia
obozu pierwszy raz spotkamy się w rzeczywistości w tym składzie, chociaż już
niepełnym…
♠
Boss: Się zobaczy. Mam blisko, więc
pewnie się zjawię.
♣
Lilith18: Pogadam z rodzicami. Jeśli
do tego czasu Terra mnie nie zabierze, to będę xD
♠
Sebastian: Raczej będę mógł.
♣
Arai: Fajnie by było się spotkać.
Laodika, u Ciebie wszystko w porządku?
♠
Lilith18: Jak najlepszym, póki co. W
końcu wszystkich nas to czeka, więc nie będzie tak źle ;] Prędzej czy
później... ;]]
♣
Chatte: Oby prędzej :/
♠
Canzone: Nie mów tak, Nadia...
Wyłączyłam konferencję, bo doszło do mnie, że tylko tracę czas na
niepotrzebne zamartwianie się. Atmosfera panująca między pozostałymi nie była
najlepsza… Terra i wszystkie walki zmieniały nas, chociaż pewnie nie wszyscy zdawali
sobie z tego sprawę. Dogadywaliśmy się coraz gorzej, dam głowę, że każdy przy
losowaniu chociaż raz poprosił w duchu, by to ktoś inny został wybrany. Może
nawet błagał, żeby to była jakaś konkretna osoba. Dlatego każde z nas
podświadomie pragnie śmierci pozostałych. Takie jest przynajmniej moje zdanie.
Sama nie miałabym większych skrupułów przed samodzielnym wybraniem kolejności.
Skoro i tak umrzemy, mogłabym przynajmniej zachować bardziej przyjazne osoby na
sam koniec. Wiem, że zachowuję się jak egoistka, ale co mam poradzić, że nią
jestem?
Przełączyłam okno na rozmowę z Sashą. Postanowił zabrać mnie
jutro na piwo. Miałam nadzieję, że to będzie miły wypad we dwoje, ponieważ
niezbyt przepadałam za jego towarzystwem, które było co najmniej podejrzane.
Codzienne wypady na piwo, fajka w ustach i wieczorne popalanie marychy nie było
czymś, co uważałam za normę. Zaakceptowałam jednak fakt, że mój chłopak robi
rzeczy, których nie pochwalam. Z jego całego towarzystwa tylko on odznaczał się
inteligencją. Prawda, często bywa denerwujący, władczy, jednak idealnie
współgra z moimi cechami. Przy nim mogę pozwolić sobie na bycie samolubem czy
kapryśną damą. Cieszę się, że potrafimy akceptować siebie takimi, jakimi
jesteśmy.
Po chwilowym namyśle zaakceptowałam zaproszenie, delikatnie
sugerując, że chciałabym spotkać się z nim sam na sam. Jako iż nie był
dostępny, wyłączyłam komunikator, po czym wyszłam z pokoju i skierowałam się do
kuchni, w której ciągle urzędowała mama.
- Mam sprawę… - zaczęłam, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć.
Rodzicielka
spojrzała na mnie pytająco, odrywając wzrok od warzyw, które właśnie kroiła.
Zabrałam nóż i usiadłam obok niej, pomagając jej w robieniu sałatki.
- Wiesz, bardzo związałam się z ludźmi z obozu Success. Cały czas
utrzymujemy kontakt, naprawdę wspaniale się dogadujemy… I chodzi o to, że jeden
z kolegów wczoraj zmarł…
- O mój Boże - przeraziła się mama, wtrącając mi się w pół
zdania. - Jak to się stało?
- Wypadek samochodowy - rzuciłam bez namysłu pierwsze, co mi
przyszło na myśl. - Taak… - rzuciłam, jakby samej próbując sobie to wbić do
głowy. - A teraz jego dziewczyna, też uczestniczka obozu, oznajmiła, że wszyscy
jesteśmy zaproszeni na pogrzeb. Mogłabym jechać? To dla mnie naprawdę wiele
znaczy.
Trochę przekolorowałam fakty. W sumie mało z rzeczy, które
powiedziałam, było prawdą, jednak bardzo zależało mi na tym wyjeździe. Nie
dość, że to jedyna okazja, by spotkać się z resztą, to jeszcze odwiedzenie
Paryża… No i oczywiście poznanie rodziców Nathana. Szczerze wątpię w możliwość
zerwania kontraktu, a nawet gdyby, ja pewnie nie zdążę się na to załapać.
Dlatego zwiedzę Paryż, postaram się odprężyć, a resztę czasu spędzę z rodzicami
i Sashą.
- Gdzie to… - zaczęła mama, kiedy jej przerwałam.
- Paryż - rzuciłam od razu, czekając na reakcję. Wiem, że
spokojnie stać ich na ten wyjazd, kwestia tego, czy pozwoli mi jechać samej, co
byłoby mi na rękę.
- Oczywiście chciałabym, żebyś pojechała, skoro się
zaprzyjaźniliście, ale najpierw porozmawiam o tym z ojcem, dobrze? -
powiedziała spokojnym tonem, który jak na moje prawie oznaczał zgodę.
Uśmiechnęłam się promiennie, jednak nie za bardzo, przypominając sobie, że mimo
wszystko jadę tam głównie ze względu na pogrzeb.
- Dziękuję! Jutro musiałabym kupić bilet, bo powinnam wylecieć
pojutrze z samego ranka - stwierdziłam, wrzucając pociętą marchewkę do miski.
Pomogłam dokończyć sałatkę, a następnie udałam się do salonu.
Rzuciłam się na skórzaną kanapę, by po chwili nachylić się do małego stolika na
kawę, spod którego wysuwał się tablet, którym zarządzało się urządzeniami w
pokoju. Za pomocą jednej z opcji przyciemniłam światła, aby nie raziły mnie tak
w oczy, włączyłam telewizor i podkręciłam klimatyzację. Rozleniwiłam się na
sofie, oglądając ulubiony serial, kiedy mój wzrok przeniósł się na taras, na który
wchodziło się bezpośrednio z salonu. Koło praktycznie nieużywanego stolika
znajdował się bujak i jedno duże wiklinowe krzesło, moje krzesło z Terry.
Uśmiechnęłam się pod nosem, nawet nie bardzo wiedząc dlaczego, i za pomocą
tabletu spuściłam na okno, z którego miałam widok na taras, roletę, dzięki
której w pomieszczeniu nastał przyjemny mrok.
Obudziłam się rano na kanapie, lekko zdezorientowana. Dochodziło
południe, umówiona byłam na piętnastą, a nawet nie zaczęłam się szykować.
Bardzo mozolnym tempem udałam się do łazienki i wzięłam odprężającą,
półgodzinną kąpiel, studiując moje ciało w poszukiwaniu tajemniczego tatuażu.
Znalazłam go bez większego trudu na prawym udzie. Był koloru ciemnoszarego i
wyglądał jak tatuaż ze studia. Jego pokręcone wzory tak mi się spodobały, że
wpadłam na głupi pomysł, który zapewne ucieszy mojego chłopaka.
Po kąpieli wysuszyłam
lekko pofalowane włosy, które opadały mi na łopatki. Następnie umalowałam się,
podkreślając moje dość duże, ciemne oczy i ubrałam luźne dżinsowe spodnie i
biały top. Na to narzuciłam bluzę i byłam gotowa do wyjścia. Przed opuszczeniem
domu wzięłam jeszcze bułkę, którą zjadłam w drodze do pubu.
Weszłam do dość
obskurnej spelunki, gdzie powietrze przepełnione było dymem od papierosów.
Całkiem przyzwyczajona do tego zapachu, usiadłam przy jednym ze stolików.
Chociaż przyszłam tylko kilka minut przed czasem, musiałam czekać około
dwudziestu minut na sms-a, w którym napisał, że już idzie. Wlepiłam wzrok w
stare podstawki pod kufle, które i tak były praktycznie nieużywane. Po jakimś
czasie usłyszałam kłótnię przed budynkiem. Wyjrzałam przez okno i niezbyt
zdziwiłam się, widząc Sashę, który całkowicie obojętnie patrzył na faceta,
który najwyraźniej się do niego przystawił, chcąc zrobić awanturę. Mój chłopak,
jak to miał w zwyczaju, odpowiedział coś, co zbiło tamtego z tropu i wprawiło w
jeszcze większą furię. Dwie minuty później, kiedy coraz więcej osób przyglądało
się temu sporowi, tamten się na niego rzucił. Chwilę się okładali, jednak Sasha
rozłożył go na łopatki. Dosłownie minutę później stał już przed moim stolikiem,
by z łobuzerskim uśmiechem przeprosić mnie za chwilowe spóźnienie. Z
dezaprobatą pokręciłam głową i wytarłam mu krew z wargi, a następnie
przywitałam się z nim pocałunkiem, który miał niestety metaliczny posmak krwi.
Niejedna dziewczyna zdziwiłaby się, gdybym powiedziała, że nie martwię się o
swojego chłopaka. Ja po prostu zdaję sobie sprawę, że on jest jak zbuntowane
dziecko. Mimo jego dwudziestu dwóch lat, nie da mu się nic wbić do głowy.
Zamówiliśmy po piwie.
Tak po prawdzie nie miałam pojęcia, czy w tej knajpie jest jakikolwiek
asortyment poza trunkiem i fajkami.
- Co powiesz na tatuaż?
- spytałam po wypiciu jednego kufla. - Pomyślałam, że zrobię sobie jakiś.
- Ty? - rzucił
rozbawionym tonem. - Myślałem, że nie bawisz się w takie rzeczy.
- Mam osiemnaście lat.
Kiedy szaleć, jak nie teraz? - spytałam podejrzliwie, widząc, jaki jest tą
sytuacją zachwycony.
- Kiedy i co? -
zapytał, patrząc na mnie przenikliwie, jakby sprawdzając tym samym, czy nie
kłamałam.
- Dziś. Nieważne. Jak
już szaleć, to po całości - stwierdziłam. - Możemy iść nawet teraz -
zaproponowałam, na co od razu przystał.
Sam miał już kilka
tatuaży, wiele razy namawiał na nie i mnie, jednak zawsze moją wymówką byli
rodzice bądź obrzydzenie, jak będę wyglądać na starość. A skoro aktualnie nie
grozi mi nic z tych rzeczy, to czemu by nie zaryzykować?
Po kilkunastu minutach
drogi doszliśmy do wniosku, że najlepszy dla mnie będzie jakiś wyraz. Kiedy
zaszliśmy na miejsce, poprosiłam o arkusz do wypełnienia. Jakieś tam pytania,
bla, bla, bla. Podpis i już mogłam czekać na zrobienie.
- Wiesz, że to
cholernie boli? - Wyszczerzył się. - Nie będziesz mogła spać w nocy - rzucił.
- Och, aż tak źle to
znosiłeś? - powiedziałam z nutką kpiny. - Spokojnie, jestem dużą dziewczynką,
dam sobie radę.
Chwilę później
zostałam wezwana przez tatuażystę. Wspólnie wybraliśmy wzór. Japoński znak oznaczający
„odwagę”. Umieściłam go na karku. Przez dwie godziny przechodziłam męczarnie,
jednak było warto. Wyszło naprawdę ślicznie, chociaż skóra piekła mnie
niemiłosiernie. Tatuaż został czymś zakryty i miałam go zdjąć dopiero za kilka
dni. Zapłaciłam i śmiejąc się z mojego chłopaka, który wciąż nie dowierzał, że
się na to zdobyłam, wyszłam z salonu. Udaliśmy się nad Jezioro Ochrydzkie.
Usiedliśmy na jednej z ławeczek i zagłębiliśmy się w jakiejś płytkiej rozmowie,
która po chwili i tak została przerwana przez pocałunki, jakimi zaczął mnie
obdarzać Sasha. Skończyliśmy dopiero, kiedy jakaś bardzo zbulwersowana starsza
pani przerwała nam i zaczęła wygłaszać referaty na temat bezczelności
dzisiejszej młodzieży w miejscach publicznych. Przytakiwaliśmy jej do czasu,
kiedy łaskawie odeszła na pobliską ławeczkę w celu karmienia kaczek.
Siedzieliśmy tam
przytuleni jeszcze kilka godzin. W tym czasie opowiedziałam mu o moim wyjeździe
do Paryża. Byłam pewna, że rodzice się zgodzą, pewnie już kupili mi bilet i
dadzą mi go w domu, a wtedy ja udam zszokowaną i serdecznie im podziękuję. A
jutro o tej porze będę siedzieć w stolicy miłości, w niesamowicie martwej
atmosferze, jaka będzie panować między ludźmi z obozu.
Po powrocie do domu
stało się zupełnie tak, jak przewidywałam. Bilet do Paryża spoczywał
bezpiecznie w mojej ręce. Pozostało tylko spakować się, nastawić budzik na
piątą rano i iść spać. Tak więc zrobiłam, chociaż pakowanie zajęło mi więcej
czasu niż się spodziewałam, w wyniku czego pozostały mi cztery godziny snu.
Wcześniej oczywiście weszłam na komunikator, by ogłosić, że wszystko zapięte na
ostatni guzik. Byłam umówiona, że Nadia odbierze mnie i resztę z lotniska. Z
tego co wiem, przylatywałam jako jedna z pierwszych, więc pewnie zostanę
skazana na jeżdżenie z Francuzką po resztę osób.
Rano wstałam
napełniona dziwną energią. Rodzice jeszcze spali, więc w spokoju zjadłam lekkie
śniadanie i umyłam się. Kiedy kończyłam się przygotowywać do wyjścia, wstał
ojciec, który miał mnie zawieźć na lotnisko „Ohrid” oddalone od Strugi o kilka
kilometrów.
Ku mojemu zdziwieniu,
odprawę przeprowadzono dość sprawnie, dzięki czemu wylecieliśmy dokładnie o
czasie. Napawałam się prawdopodobnie przedostatnim bądź ostatnim lotem w życiu.
Nie mogłam przecież przewidzieć, czy walka nie odbędzie się jeszcze za czasu
mojego pobytu we Francji. Naprawdę lubiłam latać, praktycznie na każde wakacje
namawiałam rodziców na podróż samolotem, nie samochodem. Wtedy człowiek czuje
się naprawdę wolny, pozbawiony wszystkich trosk.
Wylądowałam na
lotnisku w Paryżu chwilę przed dziewiątą. Pogrzeb miał się zacząć o piętnastej,
więc będziemy mieli wystarczająco dużo czasu na odebranie wszystkich i przeprowadzenie
jakichś rozmów.
Wyszłam przed ogromny
budynek lotniska i zaczęłam lustrować otoczenie w poszukiwaniu koleżanki.
Musiałam przyznać, że poczułam się jak odludek z moimi jasnobrązowymi włosami.
Większość populacji stanowili tutaj bruneci…
Po kilku minutach
oczekiwań zobaczyłam cztery znajome twarze. Odetchnęłam z ulgą i uśmiechnęłam
się na powitanie. Nadia i Dennis oraz Carmen i Lerate z walizkami. No tak, oni
mieli najbliżej do Francji. Dennis wyglądał na lekko niezadowolonego, zdawał
się być tam na siłę. Co chwila wymieniali z Nadią zajadłe spojrzenia. Carmen
stała na uboczu, nie wtrącając się zbytnio w ich sprawy, a Lerate z uśmiechem
próbowała załagodzić spory.
Przywitałam się ze
wszystkimi i popytałam, ile czasu trzeba będzie czekać na innych. Okazało się,
że samolot z Włoch i Grecji z Agnese i Idalią przylatuje za trzy godziny,
piętnaście minut później są loty z Polski i Litwy. Nadia oświadczyła, że
pojedziemy do pensjonatu niedaleko domu Nathana, gdzie jego rodzice załatwili
nam nocleg.
Wpakowaliśmy się w
piątkę do dość sporej limuzyny i udaliśmy się na miejsce. Gdyby nie fakt, że
przybyłam na pogrzeb, pewnie ciągle zachwycałabym się nowoczesnym wystrojem
Paryża i bez ustanku robiła zdjęcia. Póki co zadowalałam się oglądaniem
wszystkiego zza przyciemnionej szyby samochodu.
Po kilkunastu minutach
postoju w korku dojechaliśmy na miejsce. Słysząc „pensjonat”, pomyślałam o
jakimś niewielkim budynku z ogródkiem, w którym będzie kilka małych i
przytulnych pokoi. Ku memu zdziwieniu, pensjonat okazał się być bardzo dużym,
stylowym budynkiem otoczonym różnymi alejkami i fontannami. W środku był
jeszcze wspanialszy. Pokoje okazały sie być tak nowoczesne i ekstrawaganckie,
że z wrażenia o mało nie upuściłam bagażu. Przydzielono mi pokój z Lerate.
Agnese miała dzielić swój z Idalią, a Carmen z Dianą. Trójka chłopców miała
pokój razem. Możliwe też było, że dołączy do nas Nadia. Mimo tego, że mieszkała
kilka ulic dalej, prawdopodobne jest, że będziemy rozmawiać całą noc, dlatego
lepiej, żeby uprzedziła rodziców, czy tam ojca, bo z tego, co słyszałam, to jej
mama nie żyje, że będzie nocować poza domem.
Rozgościłam się w moim
pokoju, a następnie razem z dziewczynami udałyśmy się do pokoju chłopców, który
był największy. Dowiedziałam się, że Dennis przyjechał samochodem dzień wcześniej
i już tu nocował. Nie dziwiłam się Nadii, że dostawała przy nim szału. Nie
dość, że najbardziej narzekał na przyjazd, to jeszcze o cały dzień dłużej od
reszty wyprowadzał ją z równowagi. Prawdę powiedziawszy, to ja z Dennisem się
dogadywałam, miał charakter trochę podobny do mojego. Zresztą lubiłam ludzi,
którzy nie poddawali się nikomu i wbrew wszystkiemu byli tacy, jakimi chcieli
być. Dlatego też żywiłam szacunek do Francuzki. Chociaż kilka dni temu zmarła
jej tak bliska osoba, trzymała się świetnie i nie przeszkadzało jej to w
przekomarzaniu się z Niemcem.
Rozsiedliśmy się na
łóżkach w pokoju chłopców. Przez chwilę trwała niezręczna cisza, ale potem
rozmowa zaczęła się toczyć, o dziwo nawet nie na temat Terry. Zrobiło się
dziwnie dopiero wtedy, gdy Carmen spytała mnie, jak się czuję.
- Wbrew pozorom
dobrze. Staram się korzystać z tego, co mi zostało - przyznałam, zresztą
zgodnie z prawdą. - Zrobiłam sobie nawet tatuaż - rzuciłam, odsłaniając kark z
plastrem. - Jeszcze nie mogę go zdjąć, ale w czasie walki go zobaczycie. Jest
cudny - zaśmiałam się, chociaż Lerate i Carmen patrzyły na mnie z dziwnymi
minami. Coś w stylu „zaraz umrzesz i zachwycasz się głupim tatuażem?”. Nadia
cały czas miała kamienny wyraz twarzy, a Dennis śmiał się pod nosem.
- Dobrze do tego
podchodzisz - stwierdził. - Nienawidzę mazgajów, którzy rozklejają się,
wiedząc, że to i tak nic nie da - mówiąc to, spojrzał kątem oka na Nadię, która
bez słów po prostu piorunowała go wzrokiem. - Szkoda tylko, że ludzie, którzy
wydają się silni, okazują się w rzeczywistości słabeuszami - rzekł dobitnie.
- Wiesz to z własnego
doświadczenia? - wtrąciła się nagle Lerate, stając w obronie Nadii.
- Nie rzucaj się tak,
przecież nic nie powiedziałem - zaśmiał się. - Ja po prostu nie zamierzam się
mazać. Zniosę to jak mężczyzna.
- Już nie mogę się
doczekać - rzuciła Nadia z uśmiechem. - Szkoda, że nie jesteś teraz na miejscu
Lao, mógłbyś się wykazać - stwierdziła, patrząc mu prosto w oczy.
Nie miałam pojęcia, że
mogła powiedzieć mu to prosto w twarz. Ja sama nie odważyłabym się powiedzieć
jej, że pragnęłam, by słowa Reeda o wylosowaniu jej stały się prawdą.
- Słuchajcie, nie
wybierałam tej kolejności. Nie mamy na nią wpływu, więc się tym tak nie
zadręczajmy - zaproponowałam, chcąc, by dyskusja przeszła na inny temat.
- Szkoda, że nie mamy
- powiedział Dennis, wlepiając oczy w Nadię.
- Wiedziałam, że
prędzej czy później to nastąpi - rzuciłam, nie do końca wiedząc, co powiedzieć.
- Daj spokój. Wszyscy
pragnęliście, żeby chociaż ten jeden raz Reed miał rację. Żebym to ja została
wybrana, a wy mogli żyć trochę dłużej. Nie jestem głupia, widziałam wasze miny,
kiedy moje krzesło opuściło znak… - oznajmiła Francuzka.
- Myślę, że jeśli już,
to chcieliśmy się przekonać, czy Reed ma władzę nad losowaniem. Jeśli
zostałabyś wybrana, oznaczałoby to w dziewięćdziesięciu procentach, że ma -
wyjaśniła Lerate.
- Równie dobrze mógł
celowo jej nie wybrać, żebyśmy się nie domyślili - rzuciła Carmen.
- Też prawda -
przyznałam. - Ale nawet gdyby, to po co by mu to było? Nie zna nikogo z nas,
więc nawet jeśli może nad tym panować, zrobił to losowo. Jeśli przyznałby się,
że umie zapanować nad losowaniem, wybuchłyby kłótnie, wszyscy skakalibyśmy
sobie do gardeł.
- I tak to robimy -
zauważyła dobitnie Nadia, wzruszając ramionami.
- Tak czy inaczej, co
nam da to, że teraz się o to pokłócimy? - spytała Carmen cicho, jakby bojąc się
coś powiedzieć, aby nie oberwać.
- Nic - rzekłam w tym
samym momencie co Lerate.
- W ogóle
zauważyliście, jakie do tej pory mieliśmy szczęście? Wygraliśmy każdą walkę bez
większych problemów. A my z góry zakładamy, że dotrwamy tak do końca. - Francuzka
zacmokała z dezaprobatą.
- Przecież nietrudno
wygrać z jakimś bezmyślnym robotem. Tylko idiota by przegrał - stwierdził
Dennis, przybierając taki ton, jakby mówił do niezdających sobie z niczego
sprawy dzieci.
- Nikt nie powiedział,
że ten robot jest bezmyślny - zauważyła Carmen.
- Sugerujesz, że tam…
ktoś jest? - zdziwiłam się.
Fakt, nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Co jeśli w innych
kokpitach znajdowali się ludzie tacy sami jak my? Tylko ktoś zebrał ich w innym
kraju i wpoił w nich podobną historyjkę co nam…
- Jeśli byliby tam
ludzie… to oznacza, że jak przegramy walkę, Ziemia wcale nie zginie -
podsumowałam.
- To zaczyna mieć
sens. Rozumiecie… - zaczęła Lerate, spoglądając na wszystkich z podekscytowaniem.
- Jakaś tajna organizacja stworzyła kilkanaście ogromnych robotów, które
wysysają z ludzi życie, aby działać. Werbują kilkanaście piętnastoosobowych
grup, które myślą, że muszą wygrać, ponieważ inaczej Ziemię czeka zagłada.
Widzą, że ich przyjaciele umierają, więc zaczynają w to wierzyć. Jeśli
przegrają bitwę, pewnie wszystkich zabijają, by to nigdzie nie wyszło… Przecież
zabiliśmy już pięć robotów, a Ziemia nadal jest cała. Nie miałoby to sensu,
skoro innymi maszynami też sterują ludzie! - zakończyła z uśmiechem. - Wychodzi
na to, że po prostu nie musimy walczyć, tylko poczekać, aż rozgniotą nasze
serce, następnie jakimś cudem uciec przed Reedem, który najpewniej będzie
próbował nas zabić… i jesteśmy w domu!
- Równie dobrze mogli stworzyć jednego robota, który do działania
pobiera życiową energię ludzi, a resztę robotów zbudować na zasadzie wszystkich
innych. I wbudować im jakieś funkcje samoobrony - stwierdził Dennis, wzruszając
ramionami. - To wszystko to gdybanie.
- Wątpię, żeby to było
takie proste. Analizując przypadek, w którym w każdym robocie byliby ludzie:
przecież… osoba, która zwerbowała pilotów, nie ma nad nimi kontroli. Mogli
komuś powiedzieć. Sprawa by się nagłośniła. Nas przecież nie zastraszali, sami
zdecydowaliśmy, że nikomu nie powiemy, ani Reed, ani Lolli o tym nie wiedzieli
- rzuciła trzeźwo Nadia. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, kiedy Dennis jej
przytaknął. Mimo wszystko chyba czuł do niej respekt. Poza kilkoma chwilami
słabości przy Nathanie, wciąż była tą pewną siebie, arogancką dziewczyną, która
wbrew pozorom wzbudzała szacunek.
- Nadia ma rację.
Jedynym sposobem jest spytanie Lolli. Idziemy do kokpitu - powiedział
rozkazującym tonem.
- Tylko jak się tam
dostaniemy? Nie mamy przy sobie krzeseł - zauważyła Lerate, która zdążyła już
lekko opaść z entuzjazmu. Dennis spojrzał porozumiewawczo na Nadię.
- Pójdę do domu,
przeniosę się do kokpitu i poproszę Lolli, żeby przyzwała waszą czwórkę. Z
resztą lepiej nie ryzykować, pewnie są w samolocie - odparła Nad z lekkim
uśmiechem.
Wszyscy na to przystaliśmy. Musieliśmy jednak się trochę
streścić, ponieważ do przylotu Agnese i Idalii zostało półtorej godziny, a
musieliśmy wyjechać już za czterdzieści minut, by przedzierając się przez
korki, zdążyć na czas.
Minutę później Nadii
już nie było. Lerate zganiła Dennisa za jego zachowanie wobec Francuzki, jednak
on tylko wzruszył ramionami, powstrzymując się od komentarza. Portugalka
wywróciła oczyma.
Podczas
kilkunastominutowego oczekiwania na wezwanie niewiele rozmawialiśmy. Dłuższą
ciszę przerwał Niemiec.
- Kiedy będziemy na
miejscu… dajcie mi to załatwić samemu - poprosił. Tak, jego głos, ku zdziwieniu
wszystkich, był delikatnie błagalny. Może nie wyglądało to jak proszenie
każdego człowieka, ale w jego przypadku naprawdę dało się usłyszeć proszący
akcent. - Pewnie Nadia i tak się wtrąci… ale wierzę, że będzie wiedziała, o co
mi chodzi.
Uśmiechnął się pod nosem.
Próbowałam ich
rozszyfrować. Zawsze byłam dość dobra w poznawaniu prawdziwych cech ludzkich.
Ale to, co się działo tutaj, było naprawdę skomplikowane. Stwierdziłam, że
chyba Lerate jest w tym lepsza ode mnie, bo uśmiechnęła się delikatnie i
przytaknęła.
W następnej chwili
znaleźliśmy się w kokpicie. Nadia była lekko zdenerwowana, Lolli, o ile to
możliwe, że z jej twarzy dało się cokolwiek odczytać, wyglądała na rozbudzoną.
- O co chodzi? -
spytało stworzonko zaspanym głosem. Wszystkie spojrzałyśmy na Dennisa, który
przyjął pewny wyraz twarzy.
- Słuchaj. Wszystko
wiemy - rzucił w pełni przekonującym tonem.
- Nie rozumiem… -
zaczęła Lolli, widocznie się denerwując.
- W pozostałych
robotach też są ludzie - powiedział i nim zdążył coś dopowiedzieć, Nadia
praktycznie niezauważalnie go kopnęła.
- Banalnie proste. W
każdym jest kokpit, tamci kierują tak samo jak my - dopowiedziała, jakbyśmy
byli tego pewni.
- Dość szybko się
zorientowaliście… - rzuciła ku naszemu zdziwieniu Lolli. Na twarzach Dennisa i
Nadii zagościły cwane uśmieszki.
- Co za tym idzie,
walki wcale nie zgładzą naszej Ziemi. Jeśli tylko nie będziemy walczyć,
przeżyjemy - dodał chłopak.
- Zaraz… wy mnie
sprawdzacie! - zorientowała się Lolli. - Nic wam nie powiem, obiecałam milczeć.
Dennis przeklął dokładnie w tym samym momencie co Nadia.
Przynajmniej tak mi się wydawało, bo mówili po niemiecku i francusku. Jednak
brzmiało to jak typowe przekleństwa, więc byłam praktycznie pewna.
- Co z tego? Mamy
prawo wiedzieć - zdenerwował się chłopak, napinając chyba wszystkie możliwe
mięśnie. Mimo tej sytuacji, musiałam przyznać, że był naprawdę dobrze
zbudowany. Jego przenikliwe szare oczy jarzyły się wyraźnie. Mimo swoich blond
włosów opadających delikatnie na czoło, wyglądał naprawdę groźnie.
- Nie zostałam
upoważniona do przekazywania wam tych informacji. Przykro mi - dorzuciła cichym
głosikiem, ewidentnie obawiając się Niemca.
- Pieprzysz!
Najchętniej byście nas wybili! - rzucał się do czasu, kiedy Nadia szarpnęła go
za ramię, żeby się uspokoił, chociaż sama nie wyglądała na zrelaksowaną.
- Tylko Harry może wam
cokolwiek mówić.
- Reed to tchórz. Nie
odważyłby się powiedzieć niczego, co nie jest mu na rękę. Za bardzo się boi.
Chociaż udaje wszechmocnego, jest nikim. Jedyne, w czym nas przewyższa, to
długość życia - powiedziała z odrazą Nadia, wywołując potakiwania całej naszej
grupy.
- Jeszcze się
policzymy - rzucił z przekąsem chłopak, pokazując szereg białych zębów. -
Odeślij nas.
- Do zobaczenia. Radzę
wam jednak walczyć, jeśli chcecie ocalić bliskie osoby - pisnęła Lolli na
pożegnanie.
Wróciliśmy do
pensjonatu. Dennis wyglądał, jakby miał ochotę kogoś pobić. Podzielałam jego
uczucia, dosłownie we mnie wrzało. To prawda, że pogodziłam się ze śmiercią,
ale nie poradzę, iż na chwilę zaiskrzyła we mnie nadzieja, że jednak mam szansę
przeżyć. Rozejrzałam się po wszystkich. Dziewczyny siedziały jakby wygaszone, z
lekko zwieszonymi głowami. Po chwili jednak Lerate podniosła wzrok i z lekkim
uśmiechem powiedziała, że prawda nam się należy i jeszcze ją poznamy.
- Podziwiam Nadię, tak
dobrze się trzyma - szepnęła Lerate w zamyśleniu.
- No cóż, złego diabli
nie biorą, co nie? - zaśmiał się Dennis. Wszystkie spiorunowałyśmy go
spojrzeniem, Carmen i Lerate zaczęły na niego naskakiwać. On jedynie lekko
rozbawiony wzruszył ramionami. - Chodźmy przed budynek. Pewnie Nadia przyjedzie
już po nas samochodem - wtrącił blondyn, totalnie ignorując wypowiedzi
koleżanek.
Posłuchaliśmy go i
wspólnie wyszliśmy z pokoju w dość marnych nastrojach. Razem z dziewczynami
usiadłyśmy przy fontannie, wdychając przyjemne powietrze. Dennis wybrał
ławeczkę w cieniu, dziesięć metrów od nas. Tak jak myślałam, przyszedł czas na
małe damskie ploteczki.
- Jak on się zachowuje?
- rzuciła Carmen. - Przecież jej na pewno jest ciężko.
- Ona wygląda tak,
jakby nic się nie stało, co pokazuje, że i my mamy się tak zachowywać -
zaobserwowała Lerate, spoglądając lekko w stronę Dennisa.
- Widać tak jest jej
łatwiej - stwierdziłam. - To samo tyczy się jego.
- To jest samoobrona.
Tak sobie z tym radzą. Każdy ma swój sposób… Ja nie wyobrażam sobie, jak teraz
czujesz się ty - zwróciła się do mnie Portugalka. - Ja… nie chcę umierać.
Kocham życie i uważam, że ludzie bądź roboty nie powinni decydować, kiedy je
zakończyć.
- Naprawdę tego nie
czuję. Że mam umrzeć. Widocznie to jest swego rodzaju przeznaczenie. Tak ma być
i już - odparłam znudzona. - Żałuję jedynie, że nie będę widzieć was. Jak sobie
z tym poradzicie…
- Zauważyłyście…
jakimi egoistami my jesteśmy? Gdyby nie ten pogrzeb, w ogóle byśmy nie
pamiętali o pozostałych, którzy umarli. Tak bardzo boimy się naszej chwili, że
nie wracamy do tamtych. Nathan, Barunka, Daniel, Casper… Nawet ta cała Milly.
Nie mieli tyle szczęścia. Byli pierwsi, nawet nie wiedzieli, że walczą z
ludźmi. A chociaż tego się dziś dowiedzieliśmy - powiedziała Carmen.
Zdziwiłam się jej słowami. Miała rację. Przejmowałam się tylko
tym, co jest teraz, plus przyszłą walką. Nie wracałam do przeszłości.
- Strasznie mi głupio
- wypaliła Lerate. - Nie chcę, żebyśmy ich zawiedli… - Zauważyłam, że Carmen
powstrzymuje się od płaczu. - Przecież oni przeżywali to samo. Do tego Casper
mógł mieć jeszcze nadzieję, że przeżyje… Daniel odkrył, że możemy przenosić się
do kokpitu za pomocą krzeseł. Barunka pierwsza walczyła na znanym komukolwiek
terenie, a dzięki Nathanowi wiedzą o nas jego wysoko postawieni rodzice, którzy
w dodatku chcą nam pomóc. Każde z nich zrobiło dla nas wiele. Nie możemy być
gorsi, musimy coś po sobie zostawić - stwierdziła.
- Za mojej „kadencji”
dowiedzieliśmy się o ludziach w robotach - rzuciłam, co wywołało ponury śmiech
u dziewczyn.
Najwidoczniej przeze
mnie zapadła martwa cisza. Na szczęście po dwóch minutach pod bramą stanęła
limuzyna Nadii. W drodze do samochodu Lerate wygadała jeszcze, że Francuzka ma
jakieś poważne problemy z ojcem. Dlatego też nie wiedziała, jakim cudem pozwalał
jej na takie wycieczki. Kiedy dziewczyny były już w środku, spostrzegłam, że
Dennis nie ruszył się z ławki. Postanowiłam, że po niego pójdę. Oznajmił mi, że
przecież nie musimy jechać wszyscy, nie jesteśmy potrzebni w komplecie.
Zgodziłam się, przekazałam to dziewczynom i przy okazji oznajmiłam, że ja też
zostanę. Pokiwały głowami i ruszyły w kierunku lotniska. Powinny wrócić z
resztą koło trzynastej. Kiedy znikły z mojego pola widzenia, podeszłam do
chłopaka i usiadłam obok. Miałam jakieś nieodparte wrażenie, że jest jakiś
nieswój.
- Dlaczego nie
chciałeś jechać? Przecież sam poganiałeś nas do wyjścia - zauważyłam, przez co
zgromił mnie wzrokiem.
- Odechciało mi się -
rzucił. - Po prostu.
- Jesteś zły, że
niczego więcej się nie dowiedzieliśmy. Nie chcesz też, żeby Nadia rzucała
teksty, że mogłeś to inaczej rozegrać, że mieliśmy szansę dowiedzieć się
więcej. Więc jesteś wkurzony na siebie - oznajmiłam mu. Był wyraźnie zdziwiony,
że ktoś go przejrzał. Jak widać, trafiłam w samo sedno.
- Poprawka. Jestem
wściekły - powiedział tylko, opierając się wygodnie o ławkę. - Nie masz innych
zmartwień? Zostałaś wybrana, więc powinnaś się chyba skupić na sobie -
stwierdził, chcąc zejść ze swojego tematu.
- Nie jestem ofiarą
losu. Płakać nie będę. Zresztą niedługo do mnie dołączycie. To mnie pociesza -
rzuciłam, teoretycznie nie chcąc nikogo urazić. - Po prostu chcę pomóc. Ty
jesteś… - zaczęłam.
- Dzięki, ale to jest
MOJE życie - zaakcentował, wdzierając mi się w zdanie. - Byłbym wdzięczny,
gdybyś już poszła, zostałem tu w celu odpoczynku, a nie po to, żeby
uczestniczyć w jakimś przesłuchaniu.
Rozumiałam jego pogląd, ale mógłby być chociaż trochę milszy
dla osoby, która jako jedna z niewielu w ogóle chciała z nim rozmawiać. Wstałam
w ławki i rzuciłam na odchodnym:
- Lubię cię. Masz
mocny charakter, nie to, co większość tutaj zebranych. Trzymaj ich w pionie i
nie pozwól się mazgaić. I postaraj się zostać jak najdłużej. Jak na moje…
ostatnią dwójką pilotów powinieneś być ty z Nadią - rzuciłam z lekkim
uśmiechem, nie wierząc w to, co mówię. Nie czekając na jego reakcję, która
byłaby na pewno sporym zdziwieniem, udałam się do pensjonatu. Aby otworzyć swój
pokój, musiałam przyłożyć kciuk do panelu. Podczas meldowania się pobrali nasze
linie papilarne, by nikt nie dostał się do środka. Było to o wiele wygodniejsze
od kluczy czy kart magnetycznych, które mogłyby się zgubić bądź zostać
skradzione.
Weszłam do pokoju,
wyjęłam z torby laptopa i rzuciłam się z nim na łóżko. Napisałam rodzicom sms-a,
że bezpiecznie dotarłam na miejsce. Potem otworzyłam Terrę Nostrę, aby napisać
do Sashy. W wiadomości oznajmiłam mu, że na miejscu zostanę prawdopodobnie do
jutra. Chwilę z nim popisałam, bo akurat był dostępny. Potem wyjęłam z torby
ubiór na pogrzeb. Czarne, dość obcisłe spodnie i szersza bluzka w tym samym
kolorze. Do tego ciemnobrązowe buty na kilkucentymetrowym obcasie. Włosy zepnę
w kitkę i powinno być dobrze. Nie przebierałam się jeszcze, wolałam poczekać na
resztę. Położyłam się na łóżku i w oczekiwaniu na innych trochę przysnęłam.
Lekko zaspana spojrzałam na zegarek. Dochodziła trzynasta, więc
teoretycznie powinni już być. Wyjrzałam za okno, z którego przy większych
chęciach mogłam dojrzeć bramę wjazdową. Zobaczyłam stojącą limuzynę, z której
wysiadali moi znajomi. Postanowiłam, że poczekam na nich przed pokojem.
Mimowolnie ucieszyłam się, widząc wszystkich na schodach. Był nawet Dennis,
chociaż trzymał się na uboczu, podobnie jak Jurgis. Przywitałam się z nimi i
spostrzegłam, że nie ma Nadii.
- Pojechała do domu się przebrać. Limuzyna podjedzie po nas, żeby
nas zawieźć do katedry - wyjaśniła Lerate.
- Czekaj, czekaj… Chyba nie masz na myśli… Katedry Notre-Dame? -
zaśmiałam się nerwowo z niedowierzania.
- Dokładnie tę - oznajmił Sebastian. - Gdyby nie okoliczności, to
naprawdę cieszyłbym się, że mogę ją zobaczyć.
Nie miałam słów. Najbardziej znana katedra w Paryżu, ba, w całej
Francji… Pomyśleć, że za około godzinę przekroczę jej próg. W głowie mi się to
nie mieściło.
- Musimy się spieszyć. Za pół godziny podstawią limuzynę -
zauważyła Agnese. - Mamy być przed czasem, żeby… no wiecie… pożegnać się.
Zapadła cisza i wszyscy
rozeszliśmy się do pokoi. Kiedy tylko razem z Lerate zamknęłam się w swoim, od
razu zaczęłyśmy się przygotowywać. Najpierw zmazałam aktualny makijaż i
zrobiłam nowy, Portugalka uczyniła to samo. Ciemną kredką podkreśliłam moje
ciemne jak węgielki oczy. Następnie się ubrałam. Lubiłam czarny kolor, więc
niezbyt przeszkadzało mi, że wyglądam jak modny kominiarz. Mimo pogrzebu, byłam
tak bardzo podekscytowana możliwością zwiedzenia Katedry, że aż musiałam to
ukrywać. Po około dwudziestu minutach byłam gotowa do wyjścia. Po kilku
chwilach z łazienki wyszła przygotowana Lerate.
- Jej, wyglądasz ślicznie! - powiedziałam, zachwycając się jej
wyglądem.
Ubrała lekko rozkloszowaną spódniczkę do kolan. Do tego dobrała
top, na który zarzuciła idealnie opięty żakiet. Na nogach miała skórzane botki
na obcasie. Wszystko oczywiście było czarne. Wyglądała naprawdę dojrzale, może
dlatego, że na co dzień nosiła raczej pastelowe ubrania, w których sprawiała
wrażenie bardziej uroczej niż dorosłej.
- Dziękuję. - Zarumieniła się lekko. - Ty również świetnie. Chyba
powinnyśmy już wychodzić. Trzeba jakoś zejść po schodach. - Wskazała ręką na
buty.
Zgodziłam się z nią i obie wyszłyśmy na korytarz, gdzie
spotkałyśmy Agnese i Idalię. Obie były ubrane bardzo skromnie i delikatnie.
Miały dłuższe spódnice i buty na lekkim podwyższeniu. We cztery poczekałyśmy na
resztę przed budynkiem. Po chwili zbiegła Carmen w obecności Diany i
Sebastiana. Idealnie na czas zeszli za to Dennis z Jurgisem. Wszyscy chłopcy
mieli na sobie ciemne garnitury. Mimo że może się wydawać, iż wyglądali
podobnie, to zupełnie tak nie było. Bardzo się różnili. Sebastian miał garnitur
w kolorze niemal identycznym co włosy. Dennis dobrał mniej klasyczny fason,
który idealnie podkreślał walory jego sylwetki. Jurgis wyglądał nieco zabawnie,
jakby niezbyt dobrze czuł się w wersji eleganckiej. Zresztą jego rude włosy i
tak bardziej niż ubiór przyciągały uwagę.
Wsiedliśmy wspólnie do limuzyny, która cudem pomieściła nas
wszystkich. W środku były skórzane fotele, znajdował się również barek, na
wypadek, gdyby ktoś chciał się napić. Przez przypadek odkryliśmy też
kilkunastocalowy telewizorek wysuwany z boku.
Przez prawie godzinną jazdę zamieniliśmy ze sobą tylko kilka
zdań. Sebastian pochwalił stroje dziewczyn, pozostała dwójka nie pisnęła
słówka. Szczerze współczułam mu takich lokatorów w pokoju. Miał szczęście, że
większość nocy będziemy siedzieć razem.
Dojazd na miejsce, chociaż w normalnych okolicznościach wydawałby
się wolnością od udręki siedzenia w tej ciszy, tym razem był jeszcze bardziej
dobijający. Szofer wysadził nas praktycznie przed wejściem do katedry i
pojechał na parking.
Przez chwilę staliśmy jak osłupiali, wpatrując się w monumentalną
gotycką budowlę. Mimo iż Paryż był raczej nowoczesnym miastem, ten stary
budynek idealnie się z nim komponował, chociaż naprawdę sprawiał wrażenie
ciężkiego. Widząc ludzi wchodzących do środka, również się ocknęliśmy i
przekroczyliśmy wrota świątyni. Naszym oczom ukazało się przepiękne wnętrze
katedry. Nie dało się tego opisać słowami. Naprawdę nie byłam wrażliwa na
sztukę kościelną, jednak ten widok po prostu mnie zauroczył. Ciemne witraże nadały
całemu budynkowi tajemniczego mroku. Zafascynowanie minęło mi dopiero wtedy,
gdy spostrzegłam większą grupkę ludzi zebraną przy trumnie przed ołtarzem.
Zobaczyłam, że niektóre dziewczyny stały się spięte. Trochę baliśmy się
podejść. Prawdę powiedziawszy, nie byliśmy nikim bliskim, rodziną. Za to jako
jedni z niewielu znaliśmy prawdziwą przyczynę jego śmierci i byliśmy tam z nim.
Spostrzegłam Nadię, która szeptała na boku z jakimś mężczyzną. Domyśliłam się,
że to jej ojciec. Wyglądał na osobę bardzo wysoko postawioną i zdawał się być
niewzruszony całą sytuacją. Jeśli chodzi o dziewczynę, na pierwszy rzut oka
widać było, że mało jej brakuje do rozklejenia się. Mimo to nie mogłam nie
zwrócić uwagi na jej wygląd. Prawda, zawsze wyglądała stylowo, ale dziś przeszła
samą siebie. Obcisła czarna sukienka przed kolana, na którą ubrane miała tylko
bolerko i jakiś łańcuszek na szyi. Do tego dobrała na oko dwunastocentymetrowe
szpilki. Po chwili, kręcąc z przykrością głową, odeszła od ojca. Zauważyła nas
i uśmiechnęła delikatnie na powitanie. Podeszła i zabrała nas do trumny, wciąż
otwartej. Martwy Nathan zdawał się być całkowicie spokojny, wyglądał, jakby
tylko zasnął i śnił mu się bardzo przyjemny sen. Idalia, Agnese i Carmen
zaczęły cicho łkać, wzajemnie się w siebie wtulając. Diana patrzyła na jego
ciało ze łzami w oczach, Sebastian i Jurgis ze smutkiem. Ja stałam jak wryta,
nadal wbijając sobie do głowy, że może tylko śpi. Lerate podeszła do
rozdygotanej Nadii i delikatnie pogłaskała ją po ramieniu. Minutę później
podeszło do nas troje ludzi. Dorosła kobieta z mężem i jakiś przystojny
młodzieniec. Wyglądali żałośnie, od razu domyśliłam się, że to jego rodzice.
Kobieta, z której policzków płynęły łzy, uśmiechnęła się do nas łagodnie.
- Miło mi, że mogę was poznać - powiedziała cicho.- Liczę, że po
pogrzebie przyjdziecie na poczęstunek. Kiedy wszyscy goście się rozejdą,
odwiedzimy was w pensjonacie. Mam nadzieję, że wam się spodobał - rzuciła
sympatycznym, acz lekko drżącym głosem.
W głowie mi się nie mieściło, jak ciepła musiała być ta kobieta,
skoro w takiej chwili martwiła się, czy spodobało nam się lokum. Nawet nie
skontaktowałam, czy któreś z nas jej odpowiedziało. Niestety, nie udało nam się
z nimi zamienić więcej słów, bo jacyś państwo zaczęli im składać kondolencje,
więc ponownie zostaliśmy przy trumnie sami. Nadia cała drżała, zdawała się być
otępiała, jakby nie wiedziała, co dzieje się dookoła. Chłopak, który wcześniej
stał obok z rodzicami Nathana, podszedł do niej, a ona od razu się w niego
wtuliła, nie zdając sobie sprawy, że gniecie mu garnitur, tak kurczowo
wczepiając się w niego. Zaczął ją głaskać, samemu zwieszając głowę. I tak
praktycznie nikt nie zwrócił na nich uwagi, bo przypatrywali się trumnie.
Pierwszy raz od wejścia do kościoła spojrzałam na Dennisa. Nie patrzył na
Nathana, tylko zimnym wzrokiem lustrował Nadię, jakby nie rozumiał jej stanu
bądź próbował go zapamiętać, aby później to wypomnieć.
Ostatni raz spojrzałam na ciało kolegi, a następnie razem z grupą
zajęliśmy piąty i szósty rząd ławeczek po lewej stronie. Msza zaraz miała się
zacząć. W kościele znajdowało się teraz naprawdę wielu ludzi, spoglądając
uważnie, można było rozpoznać, kto był z rodziny, a kto z wysoko postawionych
sfer, prawdopodobnie z pracy ojca.
Kiedy krótka msza, z której nic nie zrozumiałam, dobiegła końca,
do trumny podeszło czterech mężczyzn, którzy nałożyli na nią wieko. W tym
momencie zacisnęłam zęby, słysząc szlochy matki, jej błagania o oddanie syna.
Nadię wciąż kurczowo trzymał tamten chłopak, jednak podczas nakładania wieka chciała
się wyrwać, chcąc jeszcze raz przytulić ukochanego. Próbowałam na nich nie
patrzeć. Serce mnie cisnęło, wyłączyłam mózg, próbując dojść do siebie.
Po wyjściu z katedry w ciszy jechaliśmy za karawanem, który
zmierzał w kierunku jakiegoś wielkiego cmentarza. Szliśmy za tłumem jak
otępiali, trzymając w ręce wieńce kupione przed cmentarzem. Staliśmy zbyt
daleko i nie widzieliśmy, jak chowają trumnę, ale głośne płacze rodziny
dokładnie pokazały nam, kiedy to było. Śpiewane po francusku pieśni żałobne
tylko dodatkowo dołowały.
Poczekaliśmy, aż wszyscy się rozejdą, żeby na spokojnie zobaczyć
grób. Myślę, że dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę z naszej sytuacji. Każdy
wyobraził sobie rodzinę opłakującą ciało dziecka. Właśnie w tym momencie
dotarło do mnie, że to nie my mamy najciężej, tylko oni. Nie będą nawet
wiedzieli, co się z nami stało. Po prostu pewnego dnia znajdą przed domem
martwe dziecko.
Spojrzałam na krzyż z tabliczką wbity w ziemię.
Nathan Rameau
12.02.2136 - 5.08.2154
Przymknęłam oczy i pomodliłam się chwilkę. Następnie razem z
pozostałą ósemką powlekliśmy się do limuzyny, która miała nas zawieźć na stypę.
- Co za dzień - szepnęłam, opierając głowę o fotel limuzyny,
który okazał się… nim nie być. Siedziałam na moim krześle z tarasu w kokpicie,
razem z pozostałymi. Wszyscy zdziwili się tak samo jak ja. Ile atrakcji można
przeżyć w ciągu jednego dnia? Miałam jednak pewność, że ta będzie ostatnią,
jaka mnie czekała. Korzystając z tego, że jeszcze nie widzieliśmy terenu walki,
rozejrzałam się po przyszłych pilotach. Nadia wycierała w rękę łzy, które
jeszcze miała na policzku. Reszta przyglądała się na przemian jej i mnie.
Dopiero po chwili zauważyliśmy obecność Reeda, który jak zawsze musiał rzucić
na powitanie jakimś idiotycznym tekstem. Nikt mu jednak nie odpowiedział, co
wyraźnie go zdziwiło.
- Dobra, jak już musimy, zaczynajmy tę walkę. Lolli, odeślij mnie
po wszystkim do domu - poprosiłam, zaciskając pięści.
Chwilkę później widziałam już teren. Jedyne, co dostrzegałam, to
drzewa. Znajdowaliśmy się w jakimś naprawdę ogromnym lesie. Początkowo nie
wiedziałam, gdzie jest przeciwnik, dopiero po kilku momentach zauważyłam coś
wijącego się pod moimi nogami. Robot wyglądał jak krewetka. Miał nawet podobny
kolor. Wił się pod stopami Terry, przez co traciłam nad nią panowanie. Starałam
się to podeptać, ale było zbyt szybkie. Do tego bałam się zranić ludzi, którzy
znajdowali się w środku.
Przez dłuższą chwilę się z nim miotałam, ale w końcu udało mu się
mnie przewrócić. Wszyscy złapaliśmy się za krzesła, żeby nie pospadać, ponieważ
tak nami wstrząsnęło. Kilka osób zaczęło krzyczeć, Reed przeklinał mnie.
Krewetka zaczęła mnie obchodzić, zauważyłam też, że miejsca, po
których pełzała, zostały wyżarte kwasem. Nie mogłam pozwolić, żeby dotarła
wyżej. Machałam na oślep rękoma, żałując, że to nie moja ulubiona gra, w której
do rozwalenia przeciwnika mogłabym użyć broni.
Za którymś razem udało mi się ją z siebie strzepnąć. Chociaż
byłam strasznie zdenerwowana, bo co chwila ktoś rzucał mi rady bądź kazał
uważać, podniosłam się i zaczęłam walić wroga ostrymi rękoma Terry. Po
uszkodzeniach, jakie odniósł nasz robot, nie miałam już skrupułów. W końcu
natrafiłam na serce, które bez zastanowienia zniszczyłam.
- Już po wszystkim - odetchnęłam z ulgą. - Przeproście ode mnie
rodziców Nathana - rzuciłam. Nie miałam pojęcia, że tak szybko pójdzie. A
myślałam już, że przegram… Niestety, dłuższe przemyślenia będę snuć już w innym
miejscu. Próbowałam wyprzeć z umysłu obraz rodziny i Sashy, chciałam odejść
sama, nie wyobrażając sobie ich późniejszych cierpień. Poczułam, jak ogarnia
mnie senność. Każdemu życzyłabym tak spokojnej śmierci.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz