niedziela, 2 października 2011

Terra Nostra - Rozdział szósty

    Z osłupieniem patrzyłam na Francuzkę nieumiejącą powstrzymać się od płaczu. Trzymała martwe ciało Nathana do czasu, kiedy Lolli teleportowała go do Paryża. Do Nadii podeszła Lerate i przytuliła ją, uspokajająco głaszcząc po głowie. Pierwszy raz widziałam tę dziewczynę w takim stanie. Co ta cholerna gra robi z ludźmi, że nawet najtwardsi obnażają swoje słabości?!
    Reed kazał nam zejść z krzeseł, w idiotyczny sposób reagując na kolejne losowanie. Kiedy siedziska wdały się w obrót, poprosiłam w duchu, żeby faktycznie stało się tak, jak powiedział Harry - by to Nadia okazała się następnym pilotem. Niech chociaż raz mnie nie zawiedzie! Jak mogłam się spodziewać, kiedy krzesła zaczęły zwalniać, fotel Francuzki zgrabnie ominął znaczek skazujący na śmierć. Jak na złość, zatrzymało się… właśnie na moim krześle, oczywiście. Spojrzałam na nie z lekkim ukłuciem w sercu. Świetnie. Doigrałam się. Nie życz drugiemu, co tobie niemiłe, hę?
    Poczułam na sobie spojrzenia pozostałej dziewiątki. Jedni patrzyli na mnie ze współczuciem, inni zupełnie beznamiętnie, chyba bojąc się okazać radość, że to nie oni zostali wybrani. Westchnęłam głośno i wzruszyłam ramionami. Przez pozostały mi czas będę musiała korzystać z życia na całego. Prawdę powiedziawszy, pewnie każdemu z nas należy się śmierć. W większym bądź mniejszym stopniu wszyscy mamy coś za uszami. Dlatego, skoro wkrótce cała reszta do mnie dołączy, trzeba wycisnąć z życia tyle, ile tylko się da.
    Nim zdążyliśmy porozmawiać, byłam już w jednej z macedońskich knajp, z której mnie teleportowano. Ku mojemu zdziwieniu, nie zauważono mego zniknięcia - pewnie przez pobyt w łazience. Wróciłam na salę, gdzie grupka znajomych wyśmiała mnie z powodu zbyt długiego posiedzenia. Kilkoma słowami skwitowałam ich uwagi i zmieniliśmy temat. Dopiłam mój koktajl, w zamyśleniu wpatrując się w okno. Co jakiś czas przytakiwałam, dzięki czemu inni nie zauważyli mojego niecodziennego zachowania. Po godzinie postanowiliśmy się przejść. Chociaż moją głowę wciąż nawiedzały dziwne, mroczne myśli, to najbardziej ciekawiło mnie, kiedy to będzie i ile rzeczy zdążę zrobić do tego czasu. Znajomi właśnie wymyślali miejsce, do którego zaraz mieliśmy się udać. Po chwili wspólnie zdecydowaliśmy się na jeden z bardziej znanych salonów gier. Chodziliśmy tam dość często, od kiedy pojawiła się najnowsza wersja naszej ulubionej gry. Dzięki unowocześnieniu mogliśmy w nią grać całą paczką.
    Z wielkim jak zawsze entuzjazmem przekroczyliśmy próg dość dużego, stylizowanego na dawne czasy budynku. Niestety, Struga była jednym z kilkunastu miast Macedonii, które starano się utrzymać w jakichś dawnych klimatach. Dlatego też od zewnątrz wystrój wyglądał bardzo tradycyjnie, bez zbędnych nowomodnych dodatków. Nie zmieniało to jednak faktu, że wewnątrz większości budynków było naprawdę nowocześnie. Mimo tego, wszystko idealnie za sobą współgrało, choć nikt do końca nie wiedział dlaczego. Od wielu lat Struga była oblegana przez turystów ze względu na malowniczy krajobraz oraz liczne festiwale, na które zawsze z chęcią się wybierałam.
    Kiedy wchodziliśmy do środka, przywitał nas Pando - robot właściciela, który przyjmował zamówienia na pokoje. Rozpoznał nas i spytał, czy idziemy tam, gdzie zawsze. Budynek dzielił się na kilkanaście pokoi z grami. W niektórych grało się za pieniądze bądź kupony na gry, inne były przeznaczone na hologramowe gry dla grup. Właśnie do takiego pomieszczenia chcieliśmy się udać. Podeszłam do Pando i wręczyłam mu kartę członkowską, na której mieliśmy wystarczającą liczbę punktów na darmową grę, wcześniej wybrawszy na trzymanej przez niego tablicy interaktywnej rodzaj gry, liczbę osób i długość rozgrywki. Po zatwierdzeniu transakcji udaliśmy się do wyznaczonej przez robota salki. Nie była szczególnie duża, ale dla naszej ósemki wystarczająca. Bardzo duży ekran zajmował całą ścianę, przed nim ustawionych było osiem platform. Każde z nas weszło na jedną. Jak zwykle to ja wpisałam ustawienia gry. Podzieliliśmy się na dwie grupy, wybraliśmy teren, tym razem podwodny (powietrzny, bagnisty, lodowy i kilka innych już nam się znudziły), każdy wybrał ubiór dla swojej postaci, które tworzyliśmy przy pierwszej wizycie, potem jedynie je dopracowywaliśmy. Przed każdym z nas znajdowały się specjalne okulary, po których włożeniu przenieśliśmy się w podwodny świat. Naprawdę zdawało mi się, że jestem i oddycham pod wodą. Nie mam pojęcia, jak ktoś zbudował coś takiego… Nie zdążyłam się nawet rozejrzeć po nowym terenie, który swoją drogą był naprawdę urzekający, a już usłyszałam za sobą strzał. Oczywiście, Luka z przeciwnej drużyny już bawił się nowymi broniami dostępnymi w podwodnym świecie. Wybuch był tak silny, że tuż przede mną uciekło wiele przestraszonych ryb. Za pomocą bransoletki, którą posiadałam w grze, wybrałam panel sterowania broniami, który pojawił mi się przed oczyma. Szybko wybrałam tarczę, wiedząc, że Luka nie poprzestanie na jednym ataku. Naturalnie miałam rację, ponieważ strzelił jeszcze raz. Niestety, moja obrona nie była tak silna, przez co straciłam kilkanaście punktów życia, które od razu wyświetliły się przede mną. Mimowolnie pomyślałam o Terrze. Przecież tam akcja rozgrywa się całkiem podobnie. Tyle że po pokonaniu robota umieramy. Czy przypadkiem dzięki wygranej nie powinniśmy „przenosić się na poziom wyżej” i pozostać w świecie żywych? Czy nie powinni ginąć tylko ci, którzy przegrają? Nie… jedna przegrana i już cała Ziemia zgubiona. Nie mogłam sobie tego wyobrazić: jak cała planeta po jednej przegranej walce głupich robotów może nagle zniknąć? Nie mogłam się jednak nad tym zastanawiać, bo usłyszałam kilka wystrzałów w moją stronę. Na szczęście w ostatnim momencie obroniła mnie Nevena, moja najlepsza przyjaciółka, dziś będąca w mojej drużynie.
    - Lao, co się dzieje? Spinaj się, bo przegramy - zaśmiała się, mówiąc mi to przez komunikator grup, co oznaczało, że nasi przeciwnicy nie słyszeli jej słów.
    Rozejrzałam się dookoła. Luka się spłoszył, bitwa dwie na jednego raczej go nie przekonywała.
    Cała gra polegała na wyzerowaniu punktów energii życiowej jak największej liczby przeciwników. Kiedy „zabije” się całą jedną grupę, druga, nieważne, ile osób w niej zostało, otrzymuje punkty bonusowe na następne rozgrywki (można za nie na przykład wykupić najnowsze bronie, ubrania, odblokowywać nowe tereny).
    Dzięki mapie terenu, którą kiedyś wygrała moja grupa, sprawdziłam miejsce pobytu przeciwników, następnie poprzez komunikator ustaliłam z resztą zasadzkę. Mieliśmy jeszcze tylko piętnaście minut gry, więc musieliśmy się streścić, by zdobyć bonusy. Zebrałam całą grupę w pewnej zatoce, tam się rozdzieliliśmy, aby porozstawiać pułapki. Po dziesięciu minutach reszta przypłynęła, słysząc jeden wybuch, który miał ich zwabić. Tanyę i Annikę wyzerowaliśmy od razu, z Vassilem był lekki problem, ponieważ udało mu się zabić naszego Pavla, ale po chwili Sando się zemścił i Vassil opuścił grę. Został tylko Luka przeciw mnie, Sando i Nevenie. Wiedzieliśmy, że jest najlepszy, dlatego jeśli nie jest się z nim w grupie, trzeba rzucić się na niego całym zespołem, inaczej nie ma się szans. W ostatniej minucie gry, po wyzerowaniu, Luka z uśmieszkiem dał się zabić. Kilka sekund później opuściłam już podwodny świat, stojąc na podeście obok przyjaciół. Przez chwilę docierało do mnie, że nie jestem mokra od wody. Zdjęłam okulary, słysząc, jak Nevena skarży się na Lukę, że specjalnie dał nam fory. Spojrzałam na ekran, na którym wyświetliły się bonusy dla graczy z mojej grupy. Otrzymaliśmy też punkty na rozgrywkę. Jeśli uzbiera się ich wystarczająco, zyskuje się darmową grę. Wiedziałam, że tylko dlatego Luka dał się pokonać - chciał po prostu jak najszybciej uzbierać kolejną wolną wejściówkę.
    Zaakceptowałam na panelu wygrane i całą grupą wyszliśmy z pokoju, przekomarzając się co do rozgrywki. Chcieli jeszcze raz iść do jakiejś kawiarenki, ale ja nie miałam szczególnej ochoty na kolejne wyjścia, dlatego oznajmiłam wszystkim, że idę do domu. Nie zwróciłam większej uwagi na zażalenia co poniektórych. Pożegnałam się, patrząc na trzymających się już za rękę Lukę i Nevenę, gruchających ze sobą. Odłączyłam się od grupy. Jeszcze długo słyszałam za sobą wesołe krzyki przyjaciół. Założyłam na uszy słuchawki i kompletnie się wyłączyłam. Po piętnastu minutach całkowicie wyluzowana znalazłam się w domu. Wpisałam krótki kod, dzięki czemu bramka otworzyła się przede mną. Podbiegłam do drzwi, które na dźwięk mojego głosu same się uchyliły. Po drodze do swojego pokoju zauważyłam w kuchni mamę. Rzuciłam jej krótkie „cześć” i podkradłam ze stołu kilka ciasteczek, po czym zamknęłam się u siebie. Uruchomiłam laptopa i przejrzałam w internecie najnowsze ploteczki oraz relację z walki w Moskwie. Jakoś nie miałam szczególnej ochoty zastanawiać się, dlaczego dwie ostatnie bitwy rozgrywały się na normalnym terenie na Ziemi. Chwilkę czytałam informacje i przypuszczenia redaktorów na temat „co to może być”. Wszystkie okazały się jednak bzdurą, więc włączyłam Terrę Nostrę. Wyświetliły się dwie nowe wiadomości. Jedna od Sashy, mojego chłopaka. Zminimalizowałam ją, odkładając na zaraz, ponieważ druga była konferencja od pilotów Terry. Zaraz, dlaczego ich tak nazwałam? Przecież powinnam chyba o nich mówić jak o znajomych z obozu… Tak czy inaczej…

Chatte: Rozmawiałam z rodzicami Nathana. Pogrzeb będzie pojutrze. Wcześniej razem z Thanem powiedzieliśmy im o całej sprawie i postarają się pomóc. Wszyscy jesteście zaproszeni na pogrzeb. Wstępnie Wasze bilety opłacane są przez państwo Rameau. Jeśli któreś z Was nie chce mieć z tym nic wspólnego i „umrzeć w spokoju”, do niczego nie zmuszam.
Arai: Myślisz, że nagłośnienie sprawy pomoże? Może uda się przełamać kontrakt…
Lirio: Będę. Zagadam z rodzicami i przyjadę.
Arai: Też się postaram.
Chatte: Dzięki.
Paksa007: Nie widzę większego sensu w tym wszystkim. Dam znać jutro.
Chatte: Nikt Cię błagać nie będzie. To ma być coś w stylu pożegnania wszystkich…
Canzone: Chciałabym przylecieć… Nadia ma rację, z pozostałymi nie mieliśmy się jak pożegnać, od zakończenia obozu pierwszy raz spotkamy się w rzeczywistości w tym składzie, chociaż już niepełnym…
Boss: Się zobaczy. Mam blisko, więc pewnie się zjawię.
Lilith18: Pogadam z rodzicami. Jeśli do tego czasu Terra mnie nie zabierze, to będę xD
Sebastian: Raczej będę mógł.
Arai: Fajnie by było się spotkać. Laodika, u Ciebie wszystko w porządku?
Lilith18: Jak najlepszym, póki co. W końcu wszystkich nas to czeka, więc nie będzie tak źle ;] Prędzej czy później... ;]]
Chatte: Oby prędzej :/
Canzone: Nie mów tak, Nadia...

    Wyłączyłam konferencję, bo doszło do mnie, że tylko tracę czas na niepotrzebne zamartwianie się. Atmosfera panująca między pozostałymi nie była najlepsza… Terra i wszystkie walki zmieniały nas, chociaż pewnie nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Dogadywaliśmy się coraz gorzej, dam głowę, że każdy przy losowaniu chociaż raz poprosił w duchu, by to ktoś inny został wybrany. Może nawet błagał, żeby to była jakaś konkretna osoba. Dlatego każde z nas podświadomie pragnie śmierci pozostałych. Takie jest przynajmniej moje zdanie. Sama nie miałabym większych skrupułów przed samodzielnym wybraniem kolejności. Skoro i tak umrzemy, mogłabym przynajmniej zachować bardziej przyjazne osoby na sam koniec. Wiem, że zachowuję się jak egoistka, ale co mam poradzić, że nią jestem?
    Przełączyłam okno na rozmowę z Sashą. Postanowił zabrać mnie jutro na piwo. Miałam nadzieję, że to będzie miły wypad we dwoje, ponieważ niezbyt przepadałam za jego towarzystwem, które było co najmniej podejrzane. Codzienne wypady na piwo, fajka w ustach i wieczorne popalanie marychy nie było czymś, co uważałam za normę. Zaakceptowałam jednak fakt, że mój chłopak robi rzeczy, których nie pochwalam. Z jego całego towarzystwa tylko on odznaczał się inteligencją. Prawda, często bywa denerwujący, władczy, jednak idealnie współgra z moimi cechami. Przy nim mogę pozwolić sobie na bycie samolubem czy kapryśną damą. Cieszę się, że potrafimy akceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy.
    Po chwilowym namyśle zaakceptowałam zaproszenie, delikatnie sugerując, że chciałabym spotkać się z nim sam na sam. Jako iż nie był dostępny, wyłączyłam komunikator, po czym wyszłam z pokoju i skierowałam się do kuchni, w której ciągle urzędowała mama.
    - Mam sprawę… - zaczęłam, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć.
Rodzicielka spojrzała na mnie pytająco, odrywając wzrok od warzyw, które właśnie kroiła. Zabrałam nóż i usiadłam obok niej, pomagając jej w robieniu sałatki.
    - Wiesz, bardzo związałam się z ludźmi z obozu Success. Cały czas utrzymujemy kontakt, naprawdę wspaniale się dogadujemy… I chodzi o to, że jeden z kolegów wczoraj zmarł…
    - O mój Boże - przeraziła się mama, wtrącając mi się w pół zdania. - Jak to się stało?
    - Wypadek samochodowy - rzuciłam bez namysłu pierwsze, co mi przyszło na myśl. - Taak… - rzuciłam, jakby samej próbując sobie to wbić do głowy. - A teraz jego dziewczyna, też uczestniczka obozu, oznajmiła, że wszyscy jesteśmy zaproszeni na pogrzeb. Mogłabym jechać? To dla mnie naprawdę wiele znaczy.
    Trochę przekolorowałam fakty. W sumie mało z rzeczy, które powiedziałam, było prawdą, jednak bardzo zależało mi na tym wyjeździe. Nie dość, że to jedyna okazja, by spotkać się z resztą, to jeszcze odwiedzenie Paryża… No i oczywiście poznanie rodziców Nathana. Szczerze wątpię w możliwość zerwania kontraktu, a nawet gdyby, ja pewnie nie zdążę się na to załapać. Dlatego zwiedzę Paryż, postaram się odprężyć, a resztę czasu spędzę z rodzicami i Sashą.
    - Gdzie to… - zaczęła mama, kiedy jej przerwałam.
    - Paryż - rzuciłam od razu, czekając na reakcję. Wiem, że spokojnie stać ich na ten wyjazd, kwestia tego, czy pozwoli mi jechać samej, co byłoby mi na rękę.
    - Oczywiście chciałabym, żebyś pojechała, skoro się zaprzyjaźniliście, ale najpierw porozmawiam o tym z ojcem, dobrze? - powiedziała spokojnym tonem, który jak na moje prawie oznaczał zgodę. Uśmiechnęłam się promiennie, jednak nie za bardzo, przypominając sobie, że mimo wszystko jadę tam głównie ze względu na pogrzeb.
    - Dziękuję! Jutro musiałabym kupić bilet, bo powinnam wylecieć pojutrze z samego ranka - stwierdziłam, wrzucając pociętą marchewkę do miski.
    Pomogłam dokończyć sałatkę, a następnie udałam się do salonu. Rzuciłam się na skórzaną kanapę, by po chwili nachylić się do małego stolika na kawę, spod którego wysuwał się tablet, którym zarządzało się urządzeniami w pokoju. Za pomocą jednej z opcji przyciemniłam światła, aby nie raziły mnie tak w oczy, włączyłam telewizor i podkręciłam klimatyzację. Rozleniwiłam się na sofie, oglądając ulubiony serial, kiedy mój wzrok przeniósł się na taras, na który wchodziło się bezpośrednio z salonu. Koło praktycznie nieużywanego stolika znajdował się bujak i jedno duże wiklinowe krzesło, moje krzesło z Terry. Uśmiechnęłam się pod nosem, nawet nie bardzo wiedząc dlaczego, i za pomocą tabletu spuściłam na okno, z którego miałam widok na taras, roletę, dzięki której w pomieszczeniu nastał przyjemny mrok.

    Obudziłam się rano na kanapie, lekko zdezorientowana. Dochodziło południe, umówiona byłam na piętnastą, a nawet nie zaczęłam się szykować. Bardzo mozolnym tempem udałam się do łazienki i wzięłam odprężającą, półgodzinną kąpiel, studiując moje ciało w poszukiwaniu tajemniczego tatuażu. Znalazłam go bez większego trudu na prawym udzie. Był koloru ciemnoszarego i wyglądał jak tatuaż ze studia. Jego pokręcone wzory tak mi się spodobały, że wpadłam na głupi pomysł, który zapewne ucieszy mojego chłopaka.
    Po kąpieli wysuszyłam lekko pofalowane włosy, które opadały mi na łopatki. Następnie umalowałam się, podkreślając moje dość duże, ciemne oczy i ubrałam luźne dżinsowe spodnie i biały top. Na to narzuciłam bluzę i byłam gotowa do wyjścia. Przed opuszczeniem domu wzięłam jeszcze bułkę, którą zjadłam w drodze do pubu.
    Weszłam do dość obskurnej spelunki, gdzie powietrze przepełnione było dymem od papierosów. Całkiem przyzwyczajona do tego zapachu, usiadłam przy jednym ze stolików. Chociaż przyszłam tylko kilka minut przed czasem, musiałam czekać około dwudziestu minut na sms-a, w którym napisał, że już idzie. Wlepiłam wzrok w stare podstawki pod kufle, które i tak były praktycznie nieużywane. Po jakimś czasie usłyszałam kłótnię przed budynkiem. Wyjrzałam przez okno i niezbyt zdziwiłam się, widząc Sashę, który całkowicie obojętnie patrzył na faceta, który najwyraźniej się do niego przystawił, chcąc zrobić awanturę. Mój chłopak, jak to miał w zwyczaju, odpowiedział coś, co zbiło tamtego z tropu i wprawiło w jeszcze większą furię. Dwie minuty później, kiedy coraz więcej osób przyglądało się temu sporowi, tamten się na niego rzucił. Chwilę się okładali, jednak Sasha rozłożył go na łopatki. Dosłownie minutę później stał już przed moim stolikiem, by z łobuzerskim uśmiechem przeprosić mnie za chwilowe spóźnienie. Z dezaprobatą pokręciłam głową i wytarłam mu krew z wargi, a następnie przywitałam się z nim pocałunkiem, który miał niestety metaliczny posmak krwi. Niejedna dziewczyna zdziwiłaby się, gdybym powiedziała, że nie martwię się o swojego chłopaka. Ja po prostu zdaję sobie sprawę, że on jest jak zbuntowane dziecko. Mimo jego dwudziestu dwóch lat, nie da mu się nic wbić do głowy.
    Zamówiliśmy po piwie. Tak po prawdzie nie miałam pojęcia, czy w tej knajpie jest jakikolwiek asortyment poza trunkiem i fajkami.
    - Co powiesz na tatuaż? - spytałam po wypiciu jednego kufla. - Pomyślałam, że zrobię sobie jakiś.
    - Ty? - rzucił rozbawionym tonem. - Myślałem, że nie bawisz się w takie rzeczy.
    - Mam osiemnaście lat. Kiedy szaleć, jak nie teraz? - spytałam podejrzliwie, widząc, jaki jest tą sytuacją zachwycony.
    - Kiedy i co? - zapytał, patrząc na mnie przenikliwie, jakby sprawdzając tym samym, czy nie kłamałam.
    - Dziś. Nieważne. Jak już szaleć, to po całości - stwierdziłam. - Możemy iść nawet teraz - zaproponowałam, na co od razu przystał.
    Sam miał już kilka tatuaży, wiele razy namawiał na nie i mnie, jednak zawsze moją wymówką byli rodzice bądź obrzydzenie, jak będę wyglądać na starość. A skoro aktualnie nie grozi mi nic z tych rzeczy, to czemu by nie zaryzykować?
    Po kilkunastu minutach drogi doszliśmy do wniosku, że najlepszy dla mnie będzie jakiś wyraz. Kiedy zaszliśmy na miejsce, poprosiłam o arkusz do wypełnienia. Jakieś tam pytania, bla, bla, bla. Podpis i już mogłam czekać na zrobienie.
    - Wiesz, że to cholernie boli? - Wyszczerzył się. - Nie będziesz mogła spać w nocy - rzucił.
    - Och, aż tak źle to znosiłeś? - powiedziałam z nutką kpiny. - Spokojnie, jestem dużą dziewczynką, dam sobie radę.
    Chwilę później zostałam wezwana przez tatuażystę. Wspólnie wybraliśmy wzór. Japoński znak oznaczający „odwagę”. Umieściłam go na karku. Przez dwie godziny przechodziłam męczarnie, jednak było warto. Wyszło naprawdę ślicznie, chociaż skóra piekła mnie niemiłosiernie. Tatuaż został czymś zakryty i miałam go zdjąć dopiero za kilka dni. Zapłaciłam i śmiejąc się z mojego chłopaka, który wciąż nie dowierzał, że się na to zdobyłam, wyszłam z salonu. Udaliśmy się nad Jezioro Ochrydzkie. Usiedliśmy na jednej z ławeczek i zagłębiliśmy się w jakiejś płytkiej rozmowie, która po chwili i tak została przerwana przez pocałunki, jakimi zaczął mnie obdarzać Sasha. Skończyliśmy dopiero, kiedy jakaś bardzo zbulwersowana starsza pani przerwała nam i zaczęła wygłaszać referaty na temat bezczelności dzisiejszej młodzieży w miejscach publicznych. Przytakiwaliśmy jej do czasu, kiedy łaskawie odeszła na pobliską ławeczkę w celu karmienia kaczek.
    Siedzieliśmy tam przytuleni jeszcze kilka godzin. W tym czasie opowiedziałam mu o moim wyjeździe do Paryża. Byłam pewna, że rodzice się zgodzą, pewnie już kupili mi bilet i dadzą mi go w domu, a wtedy ja udam zszokowaną i serdecznie im podziękuję. A jutro o tej porze będę siedzieć w stolicy miłości, w niesamowicie martwej atmosferze, jaka będzie panować między ludźmi z obozu.
    Po powrocie do domu stało się zupełnie tak, jak przewidywałam. Bilet do Paryża spoczywał bezpiecznie w mojej ręce. Pozostało tylko spakować się, nastawić budzik na piątą rano i iść spać. Tak więc zrobiłam, chociaż pakowanie zajęło mi więcej czasu niż się spodziewałam, w wyniku czego pozostały mi cztery godziny snu. Wcześniej oczywiście weszłam na komunikator, by ogłosić, że wszystko zapięte na ostatni guzik. Byłam umówiona, że Nadia odbierze mnie i resztę z lotniska. Z tego co wiem, przylatywałam jako jedna z pierwszych, więc pewnie zostanę skazana na jeżdżenie z Francuzką po resztę osób.

    Rano wstałam napełniona dziwną energią. Rodzice jeszcze spali, więc w spokoju zjadłam lekkie śniadanie i umyłam się. Kiedy kończyłam się przygotowywać do wyjścia, wstał ojciec, który miał mnie zawieźć na lotnisko „Ohrid” oddalone od Strugi o kilka kilometrów.
    Ku mojemu zdziwieniu, odprawę przeprowadzono dość sprawnie, dzięki czemu wylecieliśmy dokładnie o czasie. Napawałam się prawdopodobnie przedostatnim bądź ostatnim lotem w życiu. Nie mogłam przecież przewidzieć, czy walka nie odbędzie się jeszcze za czasu mojego pobytu we Francji. Naprawdę lubiłam latać, praktycznie na każde wakacje namawiałam rodziców na podróż samolotem, nie samochodem. Wtedy człowiek czuje się naprawdę wolny, pozbawiony wszystkich trosk.
    Wylądowałam na lotnisku w Paryżu chwilę przed dziewiątą. Pogrzeb miał się zacząć o piętnastej, więc będziemy mieli wystarczająco dużo czasu na odebranie wszystkich i przeprowadzenie jakichś rozmów.
    Wyszłam przed ogromny budynek lotniska i zaczęłam lustrować otoczenie w poszukiwaniu koleżanki. Musiałam przyznać, że poczułam się jak odludek z moimi jasnobrązowymi włosami. Większość populacji stanowili tutaj bruneci…
    Po kilku minutach oczekiwań zobaczyłam cztery znajome twarze. Odetchnęłam z ulgą i uśmiechnęłam się na powitanie. Nadia i Dennis oraz Carmen i Lerate z walizkami. No tak, oni mieli najbliżej do Francji. Dennis wyglądał na lekko niezadowolonego, zdawał się być tam na siłę. Co chwila wymieniali z Nadią zajadłe spojrzenia. Carmen stała na uboczu, nie wtrącając się zbytnio w ich sprawy, a Lerate z uśmiechem próbowała załagodzić spory.
    Przywitałam się ze wszystkimi i popytałam, ile czasu trzeba będzie czekać na innych. Okazało się, że samolot z Włoch i Grecji z Agnese i Idalią przylatuje za trzy godziny, piętnaście minut później są loty z Polski i Litwy. Nadia oświadczyła, że pojedziemy do pensjonatu niedaleko domu Nathana, gdzie jego rodzice załatwili nam nocleg.
    Wpakowaliśmy się w piątkę do dość sporej limuzyny i udaliśmy się na miejsce. Gdyby nie fakt, że przybyłam na pogrzeb, pewnie ciągle zachwycałabym się nowoczesnym wystrojem Paryża i bez ustanku robiła zdjęcia. Póki co zadowalałam się oglądaniem wszystkiego zza przyciemnionej szyby samochodu.
    Po kilkunastu minutach postoju w korku dojechaliśmy na miejsce. Słysząc „pensjonat”, pomyślałam o jakimś niewielkim budynku z ogródkiem, w którym będzie kilka małych i przytulnych pokoi. Ku memu zdziwieniu, pensjonat okazał się być bardzo dużym, stylowym budynkiem otoczonym różnymi alejkami i fontannami. W środku był jeszcze wspanialszy. Pokoje okazały sie być tak nowoczesne i ekstrawaganckie, że z wrażenia o mało nie upuściłam bagażu. Przydzielono mi pokój z Lerate. Agnese miała dzielić swój z Idalią, a Carmen z Dianą. Trójka chłopców miała pokój razem. Możliwe też było, że dołączy do nas Nadia. Mimo tego, że mieszkała kilka ulic dalej, prawdopodobne jest, że będziemy rozmawiać całą noc, dlatego lepiej, żeby uprzedziła rodziców, czy tam ojca, bo z tego, co słyszałam, to jej mama nie żyje, że będzie nocować poza domem.
    Rozgościłam się w moim pokoju, a następnie razem z dziewczynami udałyśmy się do pokoju chłopców, który był największy. Dowiedziałam się, że Dennis przyjechał samochodem dzień wcześniej i już tu nocował. Nie dziwiłam się Nadii, że dostawała przy nim szału. Nie dość, że najbardziej narzekał na przyjazd, to jeszcze o cały dzień dłużej od reszty wyprowadzał ją z równowagi. Prawdę powiedziawszy, to ja z Dennisem się dogadywałam, miał charakter trochę podobny do mojego. Zresztą lubiłam ludzi, którzy nie poddawali się nikomu i wbrew wszystkiemu byli tacy, jakimi chcieli być. Dlatego też żywiłam szacunek do Francuzki. Chociaż kilka dni temu zmarła jej tak bliska osoba, trzymała się świetnie i nie przeszkadzało jej to w przekomarzaniu się z Niemcem.
    Rozsiedliśmy się na łóżkach w pokoju chłopców. Przez chwilę trwała niezręczna cisza, ale potem rozmowa zaczęła się toczyć, o dziwo nawet nie na temat Terry. Zrobiło się dziwnie dopiero wtedy, gdy Carmen spytała mnie, jak się czuję.
    - Wbrew pozorom dobrze. Staram się korzystać z tego, co mi zostało - przyznałam, zresztą zgodnie z prawdą. - Zrobiłam sobie nawet tatuaż - rzuciłam, odsłaniając kark z plastrem. - Jeszcze nie mogę go zdjąć, ale w czasie walki go zobaczycie. Jest cudny - zaśmiałam się, chociaż Lerate i Carmen patrzyły na mnie z dziwnymi minami. Coś w stylu „zaraz umrzesz i zachwycasz się głupim tatuażem?”. Nadia cały czas miała kamienny wyraz twarzy, a Dennis śmiał się pod nosem.
    - Dobrze do tego podchodzisz - stwierdził. - Nienawidzę mazgajów, którzy rozklejają się, wiedząc, że to i tak nic nie da - mówiąc to, spojrzał kątem oka na Nadię, która bez słów po prostu piorunowała go wzrokiem. - Szkoda tylko, że ludzie, którzy wydają się silni, okazują się w rzeczywistości słabeuszami - rzekł dobitnie.
    - Wiesz to z własnego doświadczenia? - wtrąciła się nagle Lerate, stając w obronie Nadii.
    - Nie rzucaj się tak, przecież nic nie powiedziałem - zaśmiał się. - Ja po prostu nie zamierzam się mazać. Zniosę to jak mężczyzna.
    - Już nie mogę się doczekać - rzuciła Nadia z uśmiechem. - Szkoda, że nie jesteś teraz na miejscu Lao, mógłbyś się wykazać - stwierdziła, patrząc mu prosto w oczy.
    Nie miałam pojęcia, że mogła powiedzieć mu to prosto w twarz. Ja sama nie odważyłabym się powiedzieć jej, że pragnęłam, by słowa Reeda o wylosowaniu jej stały się prawdą.
    - Słuchajcie, nie wybierałam tej kolejności. Nie mamy na nią wpływu, więc się tym tak nie zadręczajmy - zaproponowałam, chcąc, by dyskusja przeszła na inny temat.
    - Szkoda, że nie mamy - powiedział Dennis, wlepiając oczy w Nadię.
    - Wiedziałam, że prędzej czy później to nastąpi - rzuciłam, nie do końca wiedząc, co powiedzieć.
    - Daj spokój. Wszyscy pragnęliście, żeby chociaż ten jeden raz Reed miał rację. Żebym to ja została wybrana, a wy mogli żyć trochę dłużej. Nie jestem głupia, widziałam wasze miny, kiedy moje krzesło opuściło znak… - oznajmiła Francuzka.
    - Myślę, że jeśli już, to chcieliśmy się przekonać, czy Reed ma władzę nad losowaniem. Jeśli zostałabyś wybrana, oznaczałoby to w dziewięćdziesięciu procentach, że ma - wyjaśniła Lerate.
    - Równie dobrze mógł celowo jej nie wybrać, żebyśmy się nie domyślili - rzuciła Carmen.
    - Też prawda - przyznałam. - Ale nawet gdyby, to po co by mu to było? Nie zna nikogo z nas, więc nawet jeśli może nad tym panować, zrobił to losowo. Jeśli przyznałby się, że umie zapanować nad losowaniem, wybuchłyby kłótnie, wszyscy skakalibyśmy sobie do gardeł.
    - I tak to robimy - zauważyła dobitnie Nadia, wzruszając ramionami.
    - Tak czy inaczej, co nam da to, że teraz się o to pokłócimy? - spytała Carmen cicho, jakby bojąc się coś powiedzieć, aby nie oberwać.
    - Nic - rzekłam w tym samym momencie co Lerate.
    - W ogóle zauważyliście, jakie do tej pory mieliśmy szczęście? Wygraliśmy każdą walkę bez większych problemów. A my z góry zakładamy, że dotrwamy tak do końca. - Francuzka zacmokała z dezaprobatą.
    - Przecież nietrudno wygrać z jakimś bezmyślnym robotem. Tylko idiota by przegrał - stwierdził Dennis, przybierając taki ton, jakby mówił do niezdających sobie z niczego sprawy dzieci.
    - Nikt nie powiedział, że ten robot jest bezmyślny - zauważyła Carmen.
    - Sugerujesz, że tam… ktoś jest? - zdziwiłam się.
Fakt, nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Co jeśli w innych kokpitach znajdowali się ludzie tacy sami jak my? Tylko ktoś zebrał ich w innym kraju i wpoił w nich podobną historyjkę co nam…
    - Jeśli byliby tam ludzie… to oznacza, że jak przegramy walkę, Ziemia wcale nie zginie - podsumowałam.
    - To zaczyna mieć sens. Rozumiecie… - zaczęła Lerate, spoglądając na wszystkich z podekscytowaniem. - Jakaś tajna organizacja stworzyła kilkanaście ogromnych robotów, które wysysają z ludzi życie, aby działać. Werbują kilkanaście piętnastoosobowych grup, które myślą, że muszą wygrać, ponieważ inaczej Ziemię czeka zagłada. Widzą, że ich przyjaciele umierają, więc zaczynają w to wierzyć. Jeśli przegrają bitwę, pewnie wszystkich zabijają, by to nigdzie nie wyszło… Przecież zabiliśmy już pięć robotów, a Ziemia nadal jest cała. Nie miałoby to sensu, skoro innymi maszynami też sterują ludzie! - zakończyła z uśmiechem. - Wychodzi na to, że po prostu nie musimy walczyć, tylko poczekać, aż rozgniotą nasze serce, następnie jakimś cudem uciec przed Reedem, który najpewniej będzie próbował nas zabić… i jesteśmy w domu!
    - Równie dobrze mogli stworzyć jednego robota, który do działania pobiera życiową energię ludzi, a resztę robotów zbudować na zasadzie wszystkich innych. I wbudować im jakieś funkcje samoobrony - stwierdził Dennis, wzruszając ramionami. - To wszystko to gdybanie.
    - Wątpię, żeby to było takie proste. Analizując przypadek, w którym w każdym robocie byliby ludzie: przecież… osoba, która zwerbowała pilotów, nie ma nad nimi kontroli. Mogli komuś powiedzieć. Sprawa by się nagłośniła. Nas przecież nie zastraszali, sami zdecydowaliśmy, że nikomu nie powiemy, ani Reed, ani Lolli o tym nie wiedzieli - rzuciła trzeźwo Nadia. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, kiedy Dennis jej przytaknął. Mimo wszystko chyba czuł do niej respekt. Poza kilkoma chwilami słabości przy Nathanie, wciąż była tą pewną siebie, arogancką dziewczyną, która wbrew pozorom wzbudzała szacunek.
    - Nadia ma rację. Jedynym sposobem jest spytanie Lolli. Idziemy do kokpitu - powiedział rozkazującym tonem.
    - Tylko jak się tam dostaniemy? Nie mamy przy sobie krzeseł - zauważyła Lerate, która zdążyła już lekko opaść z entuzjazmu. Dennis spojrzał porozumiewawczo na Nadię.
    - Pójdę do domu, przeniosę się do kokpitu i poproszę Lolli, żeby przyzwała waszą czwórkę. Z resztą lepiej nie ryzykować, pewnie są w samolocie - odparła Nad z lekkim uśmiechem.
Wszyscy na to przystaliśmy. Musieliśmy jednak się trochę streścić, ponieważ do przylotu Agnese i Idalii zostało półtorej godziny, a musieliśmy wyjechać już za czterdzieści minut, by przedzierając się przez korki, zdążyć na czas.
    Minutę później Nadii już nie było. Lerate zganiła Dennisa za jego zachowanie wobec Francuzki, jednak on tylko wzruszył ramionami, powstrzymując się od komentarza. Portugalka wywróciła oczyma.
    Podczas kilkunastominutowego oczekiwania na wezwanie niewiele rozmawialiśmy. Dłuższą ciszę przerwał Niemiec.
    - Kiedy będziemy na miejscu… dajcie mi to załatwić samemu - poprosił. Tak, jego głos, ku zdziwieniu wszystkich, był delikatnie błagalny. Może nie wyglądało to jak proszenie każdego człowieka, ale w jego przypadku naprawdę dało się usłyszeć proszący akcent. - Pewnie Nadia i tak się wtrąci… ale wierzę, że będzie wiedziała, o co mi chodzi.
Uśmiechnął się pod nosem.
    Próbowałam ich rozszyfrować. Zawsze byłam dość dobra w poznawaniu prawdziwych cech ludzkich. Ale to, co się działo tutaj, było naprawdę skomplikowane. Stwierdziłam, że chyba Lerate jest w tym lepsza ode mnie, bo uśmiechnęła się delikatnie i przytaknęła.
    W następnej chwili znaleźliśmy się w kokpicie. Nadia była lekko zdenerwowana, Lolli, o ile to możliwe, że z jej twarzy dało się cokolwiek odczytać, wyglądała na rozbudzoną.
    - O co chodzi? - spytało stworzonko zaspanym głosem. Wszystkie spojrzałyśmy na Dennisa, który przyjął pewny wyraz twarzy.
    - Słuchaj. Wszystko wiemy - rzucił w pełni przekonującym tonem.
    - Nie rozumiem… - zaczęła Lolli, widocznie się denerwując.
    - W pozostałych robotach też są ludzie - powiedział i nim zdążył coś dopowiedzieć, Nadia praktycznie niezauważalnie go kopnęła.
    - Banalnie proste. W każdym jest kokpit, tamci kierują tak samo jak my - dopowiedziała, jakbyśmy byli tego pewni.
    - Dość szybko się zorientowaliście… - rzuciła ku naszemu zdziwieniu Lolli. Na twarzach Dennisa i Nadii zagościły cwane uśmieszki.
    - Co za tym idzie, walki wcale nie zgładzą naszej Ziemi. Jeśli tylko nie będziemy walczyć, przeżyjemy - dodał chłopak.
    - Zaraz… wy mnie sprawdzacie! - zorientowała się Lolli. - Nic wam nie powiem, obiecałam milczeć.
Dennis przeklął dokładnie w tym samym momencie co Nadia. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo mówili po niemiecku i francusku. Jednak brzmiało to jak typowe przekleństwa, więc byłam praktycznie pewna.
    - Co z tego? Mamy prawo wiedzieć - zdenerwował się chłopak, napinając chyba wszystkie możliwe mięśnie. Mimo tej sytuacji, musiałam przyznać, że był naprawdę dobrze zbudowany. Jego przenikliwe szare oczy jarzyły się wyraźnie. Mimo swoich blond włosów opadających delikatnie na czoło, wyglądał naprawdę groźnie.
    - Nie zostałam upoważniona do przekazywania wam tych informacji. Przykro mi - dorzuciła cichym głosikiem, ewidentnie obawiając się Niemca.
    - Pieprzysz! Najchętniej byście nas wybili! - rzucał się do czasu, kiedy Nadia szarpnęła go za ramię, żeby się uspokoił, chociaż sama nie wyglądała na zrelaksowaną.
    - Tylko Harry może wam cokolwiek mówić.
    - Reed to tchórz. Nie odważyłby się powiedzieć niczego, co nie jest mu na rękę. Za bardzo się boi. Chociaż udaje wszechmocnego, jest nikim. Jedyne, w czym nas przewyższa, to długość życia - powiedziała z odrazą Nadia, wywołując potakiwania całej naszej grupy.
    - Jeszcze się policzymy - rzucił z przekąsem chłopak, pokazując szereg białych zębów. - Odeślij nas.
    - Do zobaczenia. Radzę wam jednak walczyć, jeśli chcecie ocalić bliskie osoby - pisnęła Lolli na pożegnanie.
        
    Wróciliśmy do pensjonatu. Dennis wyglądał, jakby miał ochotę kogoś pobić. Podzielałam jego uczucia, dosłownie we mnie wrzało. To prawda, że pogodziłam się ze śmiercią, ale nie poradzę, iż na chwilę zaiskrzyła we mnie nadzieja, że jednak mam szansę przeżyć. Rozejrzałam się po wszystkich. Dziewczyny siedziały jakby wygaszone, z lekko zwieszonymi głowami. Po chwili jednak Lerate podniosła wzrok i z lekkim uśmiechem powiedziała, że prawda nam się należy i jeszcze ją poznamy.
    - Podziwiam Nadię, tak dobrze się trzyma - szepnęła Lerate w zamyśleniu.
    - No cóż, złego diabli nie biorą, co nie? - zaśmiał się Dennis. Wszystkie spiorunowałyśmy go spojrzeniem, Carmen i Lerate zaczęły na niego naskakiwać. On jedynie lekko rozbawiony wzruszył ramionami. - Chodźmy przed budynek. Pewnie Nadia przyjedzie już po nas samochodem - wtrącił blondyn, totalnie ignorując wypowiedzi koleżanek.
    Posłuchaliśmy go i wspólnie wyszliśmy z pokoju w dość marnych nastrojach. Razem z dziewczynami usiadłyśmy przy fontannie, wdychając przyjemne powietrze. Dennis wybrał ławeczkę w cieniu, dziesięć metrów od nas. Tak jak myślałam, przyszedł czas na małe damskie ploteczki.
    - Jak on się zachowuje? - rzuciła Carmen. - Przecież jej na pewno jest ciężko.
    - Ona wygląda tak, jakby nic się nie stało, co pokazuje, że i my mamy się tak zachowywać - zaobserwowała Lerate, spoglądając lekko w stronę Dennisa.
    - Widać tak jest jej łatwiej - stwierdziłam. - To samo tyczy się jego.
    - To jest samoobrona. Tak sobie z tym radzą. Każdy ma swój sposób… Ja nie wyobrażam sobie, jak teraz czujesz się ty - zwróciła się do mnie Portugalka. - Ja… nie chcę umierać. Kocham życie i uważam, że ludzie bądź roboty nie powinni decydować, kiedy je zakończyć.
    - Naprawdę tego nie czuję. Że mam umrzeć. Widocznie to jest swego rodzaju przeznaczenie. Tak ma być i już - odparłam znudzona. - Żałuję jedynie, że nie będę widzieć was. Jak sobie z tym poradzicie…
    - Zauważyłyście… jakimi egoistami my jesteśmy? Gdyby nie ten pogrzeb, w ogóle byśmy nie pamiętali o pozostałych, którzy umarli. Tak bardzo boimy się naszej chwili, że nie wracamy do tamtych. Nathan, Barunka, Daniel, Casper… Nawet ta cała Milly. Nie mieli tyle szczęścia. Byli pierwsi, nawet nie wiedzieli, że walczą z ludźmi. A chociaż tego się dziś dowiedzieliśmy - powiedziała Carmen.
Zdziwiłam się jej słowami. Miała rację. Przejmowałam się tylko tym, co jest teraz, plus przyszłą walką. Nie wracałam do przeszłości.
    - Strasznie mi głupio - wypaliła Lerate. - Nie chcę, żebyśmy ich zawiedli… - Zauważyłam, że Carmen powstrzymuje się od płaczu. - Przecież oni przeżywali to samo. Do tego Casper mógł mieć jeszcze nadzieję, że przeżyje… Daniel odkrył, że możemy przenosić się do kokpitu za pomocą krzeseł. Barunka pierwsza walczyła na znanym komukolwiek terenie, a dzięki Nathanowi wiedzą o nas jego wysoko postawieni rodzice, którzy w dodatku chcą nam pomóc. Każde z nich zrobiło dla nas wiele. Nie możemy być gorsi, musimy coś po sobie zostawić - stwierdziła.
    - Za mojej „kadencji” dowiedzieliśmy się o ludziach w robotach - rzuciłam, co wywołało ponury śmiech u dziewczyn.
    Najwidoczniej przeze mnie zapadła martwa cisza. Na szczęście po dwóch minutach pod bramą stanęła limuzyna Nadii. W drodze do samochodu Lerate wygadała jeszcze, że Francuzka ma jakieś poważne problemy z ojcem. Dlatego też nie wiedziała, jakim cudem pozwalał jej na takie wycieczki. Kiedy dziewczyny były już w środku, spostrzegłam, że Dennis nie ruszył się z ławki. Postanowiłam, że po niego pójdę. Oznajmił mi, że przecież nie musimy jechać wszyscy, nie jesteśmy potrzebni w komplecie. Zgodziłam się, przekazałam to dziewczynom i przy okazji oznajmiłam, że ja też zostanę. Pokiwały głowami i ruszyły w kierunku lotniska. Powinny wrócić z resztą koło trzynastej. Kiedy znikły z mojego pola widzenia, podeszłam do chłopaka i usiadłam obok. Miałam jakieś nieodparte wrażenie, że jest jakiś nieswój.
    - Dlaczego nie chciałeś jechać? Przecież sam poganiałeś nas do wyjścia - zauważyłam, przez co zgromił mnie wzrokiem.
    - Odechciało mi się - rzucił. - Po prostu.
    - Jesteś zły, że niczego więcej się nie dowiedzieliśmy. Nie chcesz też, żeby Nadia rzucała teksty, że mogłeś to inaczej rozegrać, że mieliśmy szansę dowiedzieć się więcej. Więc jesteś wkurzony na siebie - oznajmiłam mu. Był wyraźnie zdziwiony, że ktoś go przejrzał. Jak widać, trafiłam w samo sedno.
    - Poprawka. Jestem wściekły - powiedział tylko, opierając się wygodnie o ławkę. - Nie masz innych zmartwień? Zostałaś wybrana, więc powinnaś się chyba skupić na sobie - stwierdził, chcąc zejść ze swojego tematu.
    - Nie jestem ofiarą losu. Płakać nie będę. Zresztą niedługo do mnie dołączycie. To mnie pociesza - rzuciłam, teoretycznie nie chcąc nikogo urazić. - Po prostu chcę pomóc. Ty jesteś… - zaczęłam.
    - Dzięki, ale to jest MOJE życie - zaakcentował, wdzierając mi się w zdanie. - Byłbym wdzięczny, gdybyś już poszła, zostałem tu w celu odpoczynku, a nie po to, żeby uczestniczyć w jakimś przesłuchaniu.
Rozumiałam jego pogląd, ale mógłby być chociaż trochę milszy dla osoby, która jako jedna z niewielu w ogóle chciała z nim rozmawiać. Wstałam w ławki i rzuciłam na odchodnym:
    - Lubię cię. Masz mocny charakter, nie to, co większość tutaj zebranych. Trzymaj ich w pionie i nie pozwól się mazgaić. I postaraj się zostać jak najdłużej. Jak na moje… ostatnią dwójką pilotów powinieneś być ty z Nadią - rzuciłam z lekkim uśmiechem, nie wierząc w to, co mówię. Nie czekając na jego reakcję, która byłaby na pewno sporym zdziwieniem, udałam się do pensjonatu. Aby otworzyć swój pokój, musiałam przyłożyć kciuk do panelu. Podczas meldowania się pobrali nasze linie papilarne, by nikt nie dostał się do środka. Było to o wiele wygodniejsze od kluczy czy kart magnetycznych, które mogłyby się zgubić bądź zostać skradzione.
    Weszłam do pokoju, wyjęłam z torby laptopa i rzuciłam się z nim na łóżko. Napisałam rodzicom sms-a, że bezpiecznie dotarłam na miejsce. Potem otworzyłam Terrę Nostrę, aby napisać do Sashy. W wiadomości oznajmiłam mu, że na miejscu zostanę prawdopodobnie do jutra. Chwilę z nim popisałam, bo akurat był dostępny. Potem wyjęłam z torby ubiór na pogrzeb. Czarne, dość obcisłe spodnie i szersza bluzka w tym samym kolorze. Do tego ciemnobrązowe buty na kilkucentymetrowym obcasie. Włosy zepnę w kitkę i powinno być dobrze. Nie przebierałam się jeszcze, wolałam poczekać na resztę. Położyłam się na łóżku i w oczekiwaniu na innych trochę przysnęłam.

    Lekko zaspana spojrzałam na zegarek. Dochodziła trzynasta, więc teoretycznie powinni już być. Wyjrzałam za okno, z którego przy większych chęciach mogłam dojrzeć bramę wjazdową. Zobaczyłam stojącą limuzynę, z której wysiadali moi znajomi. Postanowiłam, że poczekam na nich przed pokojem. Mimowolnie ucieszyłam się, widząc wszystkich na schodach. Był nawet Dennis, chociaż trzymał się na uboczu, podobnie jak Jurgis. Przywitałam się z nimi i spostrzegłam, że nie ma Nadii.
    - Pojechała do domu się przebrać. Limuzyna podjedzie po nas, żeby nas zawieźć do katedry - wyjaśniła Lerate.
    - Czekaj, czekaj… Chyba nie masz na myśli… Katedry Notre-Dame? - zaśmiałam się nerwowo z niedowierzania.
    - Dokładnie tę - oznajmił Sebastian. - Gdyby nie okoliczności, to naprawdę cieszyłbym się, że mogę ją zobaczyć.
    Nie miałam słów. Najbardziej znana katedra w Paryżu, ba, w całej Francji… Pomyśleć, że za około godzinę przekroczę jej próg. W głowie mi się to nie mieściło.
    - Musimy się spieszyć. Za pół godziny podstawią limuzynę - zauważyła Agnese. - Mamy być przed czasem, żeby… no wiecie… pożegnać się.
     Zapadła cisza i wszyscy rozeszliśmy się do pokoi. Kiedy tylko razem z Lerate zamknęłam się w swoim, od razu zaczęłyśmy się przygotowywać. Najpierw zmazałam aktualny makijaż i zrobiłam nowy, Portugalka uczyniła to samo. Ciemną kredką podkreśliłam moje ciemne jak węgielki oczy. Następnie się ubrałam. Lubiłam czarny kolor, więc niezbyt przeszkadzało mi, że wyglądam jak modny kominiarz. Mimo pogrzebu, byłam tak bardzo podekscytowana możliwością zwiedzenia Katedry, że aż musiałam to ukrywać. Po około dwudziestu minutach byłam gotowa do wyjścia. Po kilku chwilach z łazienki wyszła przygotowana Lerate.
    - Jej, wyglądasz ślicznie! - powiedziałam, zachwycając się jej wyglądem.
    Ubrała lekko rozkloszowaną spódniczkę do kolan. Do tego dobrała top, na który zarzuciła idealnie opięty żakiet. Na nogach miała skórzane botki na obcasie. Wszystko oczywiście było czarne. Wyglądała naprawdę dojrzale, może dlatego, że na co dzień nosiła raczej pastelowe ubrania, w których sprawiała wrażenie bardziej uroczej niż dorosłej.
    - Dziękuję. - Zarumieniła się lekko. - Ty również świetnie. Chyba powinnyśmy już wychodzić. Trzeba jakoś zejść po schodach. - Wskazała ręką na buty.
    Zgodziłam się z nią i obie wyszłyśmy na korytarz, gdzie spotkałyśmy Agnese i Idalię. Obie były ubrane bardzo skromnie i delikatnie. Miały dłuższe spódnice i buty na lekkim podwyższeniu. We cztery poczekałyśmy na resztę przed budynkiem. Po chwili zbiegła Carmen w obecności Diany i Sebastiana. Idealnie na czas zeszli za to Dennis z Jurgisem. Wszyscy chłopcy mieli na sobie ciemne garnitury. Mimo że może się wydawać, iż wyglądali podobnie, to zupełnie tak nie było. Bardzo się różnili. Sebastian miał garnitur w kolorze niemal identycznym co włosy. Dennis dobrał mniej klasyczny fason, który idealnie podkreślał walory jego sylwetki. Jurgis wyglądał nieco zabawnie, jakby niezbyt dobrze czuł się w wersji eleganckiej. Zresztą jego rude włosy i tak bardziej niż ubiór przyciągały uwagę.
    Wsiedliśmy wspólnie do limuzyny, która cudem pomieściła nas wszystkich. W środku były skórzane fotele, znajdował się również barek, na wypadek, gdyby ktoś chciał się napić. Przez przypadek odkryliśmy też kilkunastocalowy telewizorek wysuwany z boku.
    Przez prawie godzinną jazdę zamieniliśmy ze sobą tylko kilka zdań. Sebastian pochwalił stroje dziewczyn, pozostała dwójka nie pisnęła słówka. Szczerze współczułam mu takich lokatorów w pokoju. Miał szczęście, że większość nocy będziemy siedzieć razem.
    Dojazd na miejsce, chociaż w normalnych okolicznościach wydawałby się wolnością od udręki siedzenia w tej ciszy, tym razem był jeszcze bardziej dobijający. Szofer wysadził nas praktycznie przed wejściem do katedry i pojechał na parking.
    Przez chwilę staliśmy jak osłupiali, wpatrując się w monumentalną gotycką budowlę. Mimo iż Paryż był raczej nowoczesnym miastem, ten stary budynek idealnie się z nim komponował, chociaż naprawdę sprawiał wrażenie ciężkiego. Widząc ludzi wchodzących do środka, również się ocknęliśmy i przekroczyliśmy wrota świątyni. Naszym oczom ukazało się przepiękne wnętrze katedry. Nie dało się tego opisać słowami. Naprawdę nie byłam wrażliwa na sztukę kościelną, jednak ten widok po prostu mnie zauroczył. Ciemne witraże nadały całemu budynkowi tajemniczego mroku. Zafascynowanie minęło mi dopiero wtedy, gdy spostrzegłam większą grupkę ludzi zebraną przy trumnie przed ołtarzem. Zobaczyłam, że niektóre dziewczyny stały się spięte. Trochę baliśmy się podejść. Prawdę powiedziawszy, nie byliśmy nikim bliskim, rodziną. Za to jako jedni z niewielu znaliśmy prawdziwą przyczynę jego śmierci i byliśmy tam z nim. Spostrzegłam Nadię, która szeptała na boku z jakimś mężczyzną. Domyśliłam się, że to jej ojciec. Wyglądał na osobę bardzo wysoko postawioną i zdawał się być niewzruszony całą sytuacją. Jeśli chodzi o dziewczynę, na pierwszy rzut oka widać było, że mało jej brakuje do rozklejenia się. Mimo to nie mogłam nie zwrócić uwagi na jej wygląd. Prawda, zawsze wyglądała stylowo, ale dziś przeszła samą siebie. Obcisła czarna sukienka przed kolana, na którą ubrane miała tylko bolerko i jakiś łańcuszek na szyi. Do tego dobrała na oko dwunastocentymetrowe szpilki. Po chwili, kręcąc z przykrością głową, odeszła od ojca. Zauważyła nas i uśmiechnęła delikatnie na powitanie. Podeszła i zabrała nas do trumny, wciąż otwartej. Martwy Nathan zdawał się być całkowicie spokojny, wyglądał, jakby tylko zasnął i śnił mu się bardzo przyjemny sen. Idalia, Agnese i Carmen zaczęły cicho łkać, wzajemnie się w siebie wtulając. Diana patrzyła na jego ciało ze łzami w oczach, Sebastian i Jurgis ze smutkiem. Ja stałam jak wryta, nadal wbijając sobie do głowy, że może tylko śpi. Lerate podeszła do rozdygotanej Nadii i delikatnie pogłaskała ją po ramieniu. Minutę później podeszło do nas troje ludzi. Dorosła kobieta z mężem i jakiś przystojny młodzieniec. Wyglądali żałośnie, od razu domyśliłam się, że to jego rodzice. Kobieta, z której policzków płynęły łzy, uśmiechnęła się do nas łagodnie.
    - Miło mi, że mogę was poznać - powiedziała cicho.- Liczę, że po pogrzebie przyjdziecie na poczęstunek. Kiedy wszyscy goście się rozejdą, odwiedzimy was w pensjonacie. Mam nadzieję, że wam się spodobał - rzuciła sympatycznym, acz lekko drżącym głosem.
    W głowie mi się nie mieściło, jak ciepła musiała być ta kobieta, skoro w takiej chwili martwiła się, czy spodobało nam się lokum. Nawet nie skontaktowałam, czy któreś z nas jej odpowiedziało. Niestety, nie udało nam się z nimi zamienić więcej słów, bo jacyś państwo zaczęli im składać kondolencje, więc ponownie zostaliśmy przy trumnie sami. Nadia cała drżała, zdawała się być otępiała, jakby nie wiedziała, co dzieje się dookoła. Chłopak, który wcześniej stał obok z rodzicami Nathana, podszedł do niej, a ona od razu się w niego wtuliła, nie zdając sobie sprawy, że gniecie mu garnitur, tak kurczowo wczepiając się w niego. Zaczął ją głaskać, samemu zwieszając głowę. I tak praktycznie nikt nie zwrócił na nich uwagi, bo przypatrywali się trumnie. Pierwszy raz od wejścia do kościoła spojrzałam na Dennisa. Nie patrzył na Nathana, tylko zimnym wzrokiem lustrował Nadię, jakby nie rozumiał jej stanu bądź próbował go zapamiętać, aby później to wypomnieć.
    Ostatni raz spojrzałam na ciało kolegi, a następnie razem z grupą zajęliśmy piąty i szósty rząd ławeczek po lewej stronie. Msza zaraz miała się zacząć. W kościele znajdowało się teraz naprawdę wielu ludzi, spoglądając uważnie, można było rozpoznać, kto był z rodziny, a kto z wysoko postawionych sfer, prawdopodobnie z pracy ojca.
    Kiedy krótka msza, z której nic nie zrozumiałam, dobiegła końca, do trumny podeszło czterech mężczyzn, którzy nałożyli na nią wieko. W tym momencie zacisnęłam zęby, słysząc szlochy matki, jej błagania o oddanie syna. Nadię wciąż kurczowo trzymał tamten chłopak, jednak podczas nakładania wieka chciała się wyrwać, chcąc jeszcze raz przytulić ukochanego. Próbowałam na nich nie patrzeć. Serce mnie cisnęło, wyłączyłam mózg, próbując dojść do siebie.
    Po wyjściu z katedry w ciszy jechaliśmy za karawanem, który zmierzał w kierunku jakiegoś wielkiego cmentarza. Szliśmy za tłumem jak otępiali, trzymając w ręce wieńce kupione przed cmentarzem. Staliśmy zbyt daleko i nie widzieliśmy, jak chowają trumnę, ale głośne płacze rodziny dokładnie pokazały nam, kiedy to było. Śpiewane po francusku pieśni żałobne tylko dodatkowo dołowały.
    Poczekaliśmy, aż wszyscy się rozejdą, żeby na spokojnie zobaczyć grób. Myślę, że dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę z naszej sytuacji. Każdy wyobraził sobie rodzinę opłakującą ciało dziecka. Właśnie w tym momencie dotarło do mnie, że to nie my mamy najciężej, tylko oni. Nie będą nawet wiedzieli, co się z nami stało. Po prostu pewnego dnia znajdą przed domem martwe dziecko.
    Spojrzałam na krzyż z tabliczką wbity w ziemię.
Nathan Rameau
12.02.2136 - 5.08.2154
    Przymknęłam oczy i pomodliłam się chwilkę. Następnie razem z pozostałą ósemką powlekliśmy się do limuzyny, która miała nas zawieźć na stypę.
    - Co za dzień - szepnęłam, opierając głowę o fotel limuzyny, który okazał się… nim nie być. Siedziałam na moim krześle z tarasu w kokpicie, razem z pozostałymi. Wszyscy zdziwili się tak samo jak ja. Ile atrakcji można przeżyć w ciągu jednego dnia? Miałam jednak pewność, że ta będzie ostatnią, jaka mnie czekała. Korzystając z tego, że jeszcze nie widzieliśmy terenu walki, rozejrzałam się po przyszłych pilotach. Nadia wycierała w rękę łzy, które jeszcze miała na policzku. Reszta przyglądała się na przemian jej i mnie. Dopiero po chwili zauważyliśmy obecność Reeda, który jak zawsze musiał rzucić na powitanie jakimś idiotycznym tekstem. Nikt mu jednak nie odpowiedział, co wyraźnie go zdziwiło.
    - Dobra, jak już musimy, zaczynajmy tę walkę. Lolli, odeślij mnie po wszystkim do domu - poprosiłam, zaciskając pięści.
    Chwilkę później widziałam już teren. Jedyne, co dostrzegałam, to drzewa. Znajdowaliśmy się w jakimś naprawdę ogromnym lesie. Początkowo nie wiedziałam, gdzie jest przeciwnik, dopiero po kilku momentach zauważyłam coś wijącego się pod moimi nogami. Robot wyglądał jak krewetka. Miał nawet podobny kolor. Wił się pod stopami Terry, przez co traciłam nad nią panowanie. Starałam się to podeptać, ale było zbyt szybkie. Do tego bałam się zranić ludzi, którzy znajdowali się w środku.
    Przez dłuższą chwilę się z nim miotałam, ale w końcu udało mu się mnie przewrócić. Wszyscy złapaliśmy się za krzesła, żeby nie pospadać, ponieważ tak nami wstrząsnęło. Kilka osób zaczęło krzyczeć, Reed przeklinał mnie.
    Krewetka zaczęła mnie obchodzić, zauważyłam też, że miejsca, po których pełzała, zostały wyżarte kwasem. Nie mogłam pozwolić, żeby dotarła wyżej. Machałam na oślep rękoma, żałując, że to nie moja ulubiona gra, w której do rozwalenia przeciwnika mogłabym użyć broni.
    Za którymś razem udało mi się ją z siebie strzepnąć. Chociaż byłam strasznie zdenerwowana, bo co chwila ktoś rzucał mi rady bądź kazał uważać, podniosłam się i zaczęłam walić wroga ostrymi rękoma Terry. Po uszkodzeniach, jakie odniósł nasz robot, nie miałam już skrupułów. W końcu natrafiłam na serce, które bez zastanowienia zniszczyłam.
    - Już po wszystkim - odetchnęłam z ulgą. - Przeproście ode mnie rodziców Nathana - rzuciłam. Nie miałam pojęcia, że tak szybko pójdzie. A myślałam już, że przegram… Niestety, dłuższe przemyślenia będę snuć już w innym miejscu. Próbowałam wyprzeć z umysłu obraz rodziny i Sashy, chciałam odejść sama, nie wyobrażając sobie ich późniejszych cierpień. Poczułam, jak ogarnia mnie senność. Każdemu życzyłabym tak spokojnej śmierci.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.




<- Poprzedni rozdział                                                                        Kolejny rozdział ->



~*~
     Dedykacja dla Kiran Lilith ;)
[wpis z dnia 3.08.11]   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz