niedziela, 2 października 2011

Terra Nostra - Rozdział czwarty

    Modliłam się w duchu, by to nie moje krzesło zostało wybrane. Kiedy obieg zaczął zwalniać, życzyłam sobie po cichu, by na symbolu zatrzymało się krzesło Carmen, nie moje. Poczułam niesamowity skurcz żołądka w chwili, gdy siedzenie koleżanki ostatkiem sił prześlizgnęło się za teren znaku. Chciało mi się wymiotować, jednak powstrzymałam to uczucie. W jednym momencie wzrok wszystkich tu obecnych spoczął na mnie. Zasłoniłam oczy moją lekko przydługą blond grzywką, chcąc się uspokoić. Czy to możliwe, że teraz… była kolej na mnie? Dosłownie przed minutą umarł kolejny z nas, tym samym jeszcze bardziej utwierdzając nas w przekonaniu, że to nie jest zabawa. Razem z chwilą, w której zostałam wybrana, moja ostatnia iskierka nadziei zgasła. Wcześniej wmawiałam sobie, że przetrwam dłużej, że nie zostanę wybrana tak szybko i zdążę jeszcze zasmakować życia. Teraz nie byłam w stanie nawet stwierdzić, o czym dokładnie myślę, mój mózg przetwarzał tyle informacji naraz, że głowa prawie eksplodowała. Zawzięcie powstrzymywałam łzy cisnące mi się do oczu. Z trudem spojrzałam na resztę przyjaciół. Niestety, mój wzrok na chwilę spoczął na irytująco wesołej twarzy Reeda. Jak zwykle pełen radości oznajmił, że będę kolejnym pilotem, jakbym tego nie wiedziała. Westchnęłam głośno, przymykając oczy.

    - Barunka! - dobiegł mnie krzyk mamy.
    Nadal nie zdążyłam przyzwyczaić się do tej nagłej zmiany miejsc. I już zapewne nie zdążę… Wstałam z łóżka, na którym wylegiwałam się przed rozpoczęciem walki i uchyliłam drzwi mojego pokoju.
    - Tak, mamo? - rzuciłam dostatecznie głośno, by usłyszała.
    - Po powrocie z zajęć skoczysz do sklepu? - spytała.
    - Jasne! - krzyknęłam, wywracając lekko oczyma.
    Wychodziło na to, że tego dnia wrócę do domu naprawdę późno. Spojrzałam na zegarek i przeklęłam pod nosem. Zajęcia zaczynały się za pół godziny, a ja miałam do obejścia pół Pragi. Lekko zestresowana chwyciłam torbę, wrzucając do niej portfel, dokumenty, spódniczkę, top, rajstopy oraz buty i zbiegłam na dół, po czym weszłam do kuchni, w której mama właśnie coś pichciła. Chwyciłam pieniądze i kartkę z listą zakupów, dając rodzicielce buziaka w policzek i wybiegłam z domu. Udałam się na pobliski przystanek autobusowy, ciesząc się na kolejną lekcję tańca.
~*~
    - To nie wypali - rzucił lekko niezadowolony mężczyzna, patrząc wymownie na córkę. - Jeszcze nie zauważyłaś, że wszystko, za co się zabierasz, zostawiasz?
    - Z tym będzie inaczej! - krzyknęła niespełna trzynastoletnia dziewczynka, patrząc przekonująco na rodziców.
    - Tak samo mówiłaś o nauce śpiewania, gry na skrzypcach, pływania, aerobiku i jazdy na nartach - westchnęła kobieta.
    - I gry na gitarze. A to nie były narty, tylko snowboard - poprawiła córka, nieświadomie dokładając sobie problemów. - Ale nauka języków wychodzi mi bardzo dobrze! - powiedziała po chwili szukania w myślach, czy kiedykolwiek robiła coś dłużej niż kilka miesięcy.
    - To dlatego, że posłaliśmy cię do tej szkoły i dajemy pieniądze na dodatkowe zajęcia, na które zresztą nie chcesz chodzić - dokładał ojciec, ale widząc naburmuszoną minę dziewczynki, dał spokój dalszemu wyliczaniu.
    - Ale chodzę na nie! - rzuciła, próbując szukać jakichkolwiek plusów tej sytuacji. - Proszę, proszę, proszę, proszę! Naprawdę chcę się nauczyć tańczyć…
    - Cieszę się, ale zrozum. Wydaliśmy tyle pieniędzy na twoje, co rusz nowe, hobby. Opłacaliśmy cały miesiąc lub kilka, podczas gdy ty nudziłaś się i przestawałaś chodzić na zajęcia po kilku lekcjach - przypomniała kobieta, podpierając łokieć o oparcie sofy, na której siedziała wraz z mężem.
    - Jeśli pierwszy miesiąc opłacisz sama i będziesz miała ochotę chodzić dalej, do każdej wpłaty będziemy dawać połowę - oznajmił mężczyzna, mając już dosyć męczącego marudzenia jedynaczki. Państwo Topolanek byli przekonani, że słomiany zapał ich córki dopadnie ją również podczas tego zajęcia.
    - Dziękuję! - krzyknęła ciut za głośno, gwałtownie wstając z krzesła i wskakując na kanapę, aby porządnie wyściskać rodziców. - Tym razem będzie inaczej - zapewniła dokładnie tak, jak za każdym razem, gdy godzili się na jej nowe zajęcia.
~*~
    - Źle! Kolana do wewnątrz! Wyprostuj ręce w łokciu! - krzyczała po raz setny trenerka, wprawiając mnie we wściekłość.
    Gdy utwór dobiegł końca, wzięłam głęboki oddech i spojrzałam przepraszająco na mojego partnera. Normalnie powiedziałabym, że nie wiem, co się ze mną stało, jednak niestety… byłam doskonale świadoma. Chociaż nie mogłam poddać się w takim momencie, już czułam się jak przegrana. Za trzy dni miały odbyć się coroczne krajowe zawody w tańcu towarzyskim, które pragnęłam wygrać, odkąd pierwszy raz zobaczyłam je w telewizji jakieś pięć lat temu. Nie mogłam uwierzyć, że przez tę głupią „grę”, która okazała się jednak nią nie być, stracę jedyną szansę na pokazanie rodzicom, że taniec to naprawdę coś, co pokochałam. Chociaż widzą, jak się staram, nadal twierdzę, iż jedyne, co ich przekona, to wygranie czegoś większego niż jakieś zwykłe miejskie zawody. Przygotowywałam się na ten dzień przez ostatnie trzy miesiące. Kupiłam nowe, wyższe buty, trochę przerobiłam sukienkę do moich ulubionych, latynoamerykańskich tańców, dobrałam dodatki i wymyśliłam fryzurę. Na treningi zwykle chodzę trzy razy w tygodniu i za każdym razem daję z siebie wszystko… Nie zgadzam się, żeby te cholerne walki zabrały mi moje życie!
    - Ten wyjazd nie wyszedł ci na dobre. Przecież to całe trzy tygodnie bez ćwiczeń - stwierdził Radim, mój partner.
    Bądź co bądź, zgodziłam się z nim w duchu.
    - Dobrze wiesz, że codziennie się rozciągałam, a układy znam na pamięć. Przepraszam, chyba za bardzo się staram…
    - Topolanek, masz dojść do siebie, inaczej wystawimy na konkurs Petra i Milanę - oznajmiła surowym tonem trenerka. Wiedziałam, że tego nie zrobi, chociaż tamta para nie miałaby nic przeciwko. Już od dawna byliśmy faworytami naszego klubu i wicemistrzami Pragi w naszej grupie wiekowej.
    - Rozumiem, przepraszam. Nikogo nie zawiodę - oznajmiłam, prostując się i kiwając głową na znak, że jestem gotowa.
    Co z tego, że niedługo umrę? Jeśli zostanie mi to dane, wygram turniej i udowodnię wszystkim, na co mnie stać! Nie mogę stracić nadziei na spełnienie moich marzeń. A mogę się domyślić, że to jest ostatnie, jakie będę miała okazję spełnić.
    Po kilku sekundach włączono nowy utwór. Słysząc gorącą sambę, uśmiechnęłam się sama do siebie i spojrzałam na partnera. W myślach wyliczyłam, kiedy trzeba wejść w rytm. Z pierwszym krokiem cały taniec zawładnął mną od środka. Zapomniałam o śmierci przyjaciół i moim zejściu z tego świata, które mogło mnie najść w każdym momencie i dałam się oddać latynoskiej sambie, doskonale zdając sobie sprawę, że w tym momencie wszyscy na sali z podziwem pochłaniają nas wzrokiem.

    Czując jedynie wszechogarniające zmęczenie i ból nóg, pożegnałam się ze znajomymi z klubu i ruszyłam w stronę stacji metra. Mimo że było po dwudziestej, a sierpniowe powietrze nie dało mi dojść do siebie, tylko dodatkowo mnie męcząc, szłam przez Pragę uśmiechnięta, będąc zadowolona z wyników zajęć. Moje postanowienie, żeby dać z siebie wszystko tak mnie pochłonęło, że przez trzy godziny ćwiczeń nie wróciłam myślami do tematu „gry” więcej niż kilka razy. Dopiero podróż w ciemnych, podziemnych tunelach przypomniała mi o całej sytuacji. Teraz, będąc tak strasznie zmęczona, zaczęłam trzeźwo myśleć. Reed powiedział, że walczymy o naszą Ziemię, że to nie jest gra… Jednak w telewizji nic nie słyszy się o gigantycznych robotach walczących w jakimkolwiek zakątku naszej planety. W drodze powrotnej do domu cały czas się nad tym zastanawiałam. Po żadnym z moich przyjaciół nie było widać, że poznają miejsca walk.
    Kupując wszystko z listy, dorzuciłam do koszyka jeszcze aktualną gazetę z wydarzeń na całym świecie. Stwierdziłam, że to będzie dobra lektura na wieczór.
    Do domu dotarłam trochę po dwudziestej pierwszej. Najpierw pomogłam mamie w wykładaniu zakupów, chociaż nie bardzo miałam na to siły. Od powrotu z Londynu treningi miałam od poniedziałku do piątku, do tego musiałam w nie wkładać więcej wysiłku. Na szczęście w wakacje miałam przynajmniej spokój od szkoły. Gdy teraz o tym pomyślę, dziwnie czuję się z myślą, że nigdy więcej do niej nie wrócę. Mimo woli zaczęłam myśleć, że będzie mi jej brakować. Chociaż to przez nią wylądowałam w Londynie. Dzięki moim wynikom w nauce i znajomości angielskiego wychowawczyni wysłała moje podanie i jakimś cudem udało mi się tam pojechać. Niby spełnienie marzeń, fakt, bawiłam się świetnie, gdyby nie ten parszywy Harry… Chcąc nie zadręczać się własnymi pytaniami „co by było gdyby”, przywitałam się z tatą oglądającym telewizję i podreptałam po schodach do swojego pokoju. Rzuciłam torbę na podłogę, wyjmując z niej jedynie magazyn zakupiony wcześniej. Za pomocą nogi włączyłam komputer i rozsiadłam się na obrotowym krześle. Zwykle po powrocie z zajęć siadałam na moim ulubionym leżaku, znajdującym się na balkonie, na którym zwykłam się opalać latem. Od powrotu z obozu nie lubiłam na nim siedzieć, bo właśnie on znajdował się w kokpicie. Zawsze leżenie na nim było dla mnie odprężeniem, teraz zaś, zajmując na nim miejsce, czułam tylko narastający niepokój.
    Nim komputer zdążył odpalić, przekartkowałam praktycznie cały magazyn, szukając czegokolwiek na temat walk dwóch robotów. Nic takiego nie znalazłam, więc nieco zrezygnowana rzuciłam gazetkę na podłogę i zalogowałam się do komunikatora. Odruchowo spojrzałam na statusy Caspra i Daniela. Nagle poczułam, że mi niedobrze, zdałam sobie bowiem sprawę, że już niedługo tak samo będzie się czuć kolejna osoba, patrząc na mój nick. Uspokajając się, zaprosiłam do rozmowy przyjaciół.

Brumka12: Czy w Waszych miastach mówiono coś na temat naszych walk? Trochę nie wierzę teorii Reeda. Jak możemy walczyć naprawdę, skoro nikt nas nie widział? Czy nie mówił, że walczymy za naszą Ziemię i to wszystko nie jest grą?
Lirio: Sama nie wiem, nie znam żadnego z miejsc walk. W Barcelonie cisza… :/
Chatte: Podobnie jak w całej Francji, nie mylę się, Than?
Boss: Niemcy nic.
Than: Racja, Nad.
Di: W Polsce też nikt nic nie wie.
Boss: Mimo wszystko, nie zmienia to faktu, że umieramy. Nie wiemy, za co walczymy, czy ten cały Reed, jeśli w ogóle się tak nazywa, mówi prawdę… Tak czy inaczej, jest nas coraz mniej, zaraz umrze kolejna osoba.
Sebastian: Opanuj się, Dennis.
Brumka12: Dzięki, ale zdaję sobie z tego sprawę. Nawet bez Twojego przypomnienia.
Lilith18: Jak się czujesz?
Brumka12: Staram się o tym nie myśleć, przygotowuję się do zawodów. Trzymajcie kciuki! ;)
Lilith18: Powodzenia! :D
Boss:
Brumka12: Dzięki! :) Lecę, może w internecie znajdę jakieś informacje o tym całym cyrku…

    Wylogowałam się z komunikatora i weszłam do internetu. Na najlepszej wyszukiwarce jaką znałam, wpisywałam po kolei różne hasła mogące mieć jakikolwiek związek z naszą „grą”. Po dwóch godzinach bezsensownego szukania byłam w stu procentach pewna, że nikt na Ziemi nie widział walk robotów. Czyli wychodzi na to, że jednak cały świat, w którym walczyliśmy, był nierealny, choć wydawał się tak bardzo rzeczywisty. Byłam coraz bardziej zła na tego całego Reeda. Skoro i tak umrzemy, dlaczego musi nas jeszcze dodatkowo okłamywać?
Zrezygnowana i zmęczona wyłączyłam komputer i rzuciłam się na łóżko. Było strasznie późno, rodzice nieraz krzyczeli już, żebym się wreszcie położyła. Powoli przebrałam się w piżamę, ciuchy rzucając na zielony dywan. Zgasiłam światło i położyłam się, wpatrując się w sufit. Do oczu zaczęły mi napływać łzy, poczułam, że drżę. Szybkim ruchem zapaliłam lampkę nocną, by dodała mi trochę otuchy. Owinęłam się szczelnie kołdrą, próbując wyrzucić z głowy myśl, która uparcie przypominała mi, że wkrótce umrę.

    Po przebudzeniu miałam nieco lepszy humor. Jako iż były urodziny mojego taty, większość dnia spędziliśmy na wyjeździe. Najpierw pojechaliśmy na mecz koszykówki, którym tata strasznie się podniecał od dwóch miesięcy. Mnie raczej nie interesował żaden sport poza tańcem, więc nie próbowałam nawet zapamiętać nazw grających drużyn. Mimo to oczywiście świetnie się bawiłam, zachwycając się razem z tatą każdym koszem. Następnie odwiedziliśmy starówkę. Jak w każde święto w naszej rodzinie, udaliśmy się na zmianę warty pod Pałacem Królewskim. Był to pewnego rodzaju rytuał, który powtarzaliśmy, odkąd skończyłam dwa latka. Uwieczniliśmy to wspólnym zdjęciem na tle wartowników. Później przeszliśmy do naszej ulubionej restauracji, w której podawali dania praktycznie z całego świata. Wesoło gawędząc, próbowałam w pełni nacieszyć się prawdopodobnie ostatnim dłuższym spotkaniem z rodzicami. Przed siedemnastą odwieźli mnie pod budynek mojego klubu tanecznego. Wyskoczyłam z samochodu i ruszyłam w kierunku przebieralni, witając się ze znajomymi. Cieszyłam się, że tego dnia byłam tak zajęta wszystkim dookoła, że praktycznie nie myślałam o tym, co mnie niedługo czekało. Pełna uśmiechu zaczęłam się przebierać.
- Nie wierzę! - krzyknęła jedna z koleżanek. Odwróciłam się, chcąc zobaczyć, do kogo mówi, ale szybko zorientowałam się, że najwidoczniej do mnie.
- O co chodzi? - zaśmiałam się.
- Wiem, że szalejesz na punkcie tego turnieju, ale to już totalny odjazd! - mówiła wyraźnie czymś zauroczona, a inne jej przytakiwały. Zdziwiła się jednak, widząc moją pytającą minę. - Tatuaż na plecach. Jest świetny, nie wierzę, że odważyłaś się go zrobić. W dodatku jest dość dużych rozmiarów.
Westchnęłam niezauważalnie, zupełnie zapominając o głupim znaku. Jako iż nie był widoczny dla moich oczu, nie zdawałam sobie nawet sprawy z jego istnienia. Będąc w staniku, odwróciłam się w kierunku lustra, pragnąc zobaczyć to cacko. Duży znak okalał większość moich pleców. Musiałam przyznać, że wyglądał nawet ładnie. Tym, co mnie zaskoczyło, był z pewnością jego kolor. Malinowy.
    - Taak. Jak widać, zrobiłam go jeszcze pod kolor mojej sukienki - zaśmiałam się. Rzeczywiście, pasował kolorystycznie. Dodatkowo będzie go całego widać, zważywszy na to, że moja sukienka praktycznie całkowicie odsłaniała plecy.
    - Będziesz błyszczeć na parkiecie, mówię ci! - zachwyciła się inna.
Wszystkie dziewczyny rozgadały się na temat zawodów, mówiąc, że przyjdą mi kibicować. Po chwili jednak do szatni weszła lekko podenerwowana naszymi dobrymi humorami trenerka, nakazując natychmiastowe wejście na salę.
    Jak zwykle po treningu byłam wycieńczona. Gdy wyszłam poza gmach budynku, ze zdziwieniem zauważyłam samochód rodziców. Podbiegłam do niego i wsiadłam do środka.
    - Nie musieliście przyjeżdżać! - rzuciłam radośnie, ciesząc się z ich gestu.
    - Oj tam, odebranie naszej gwiazdy raz na rok nikomu nie zaszkodzi - zaśmiała się mama, czochrając mnie po głowie.
Tak bardzo się ucieszyłam, że doszła wreszcie do mnie myśl, jak strasznie będzie mi ich brakować. Nie wytrzymałam i popłakałam się. Tata spojrzał na mnie z lusterka kierowcy, mama momentalnie się odwróciła i spytała, czy coś się stało.
    - Jak byście zareagowali, gdybym wam powiedziała, że jakiś idiota wkręcił mnie i czternaścioro innych osób z mojego obozu do jakiejś „gry”, która wysysa z nas energię życiową, przez którą byśmy umierali? - Przerwałam na chwilę, łapiąc oddech. - Co, jakbym powiedziała, że trójka z nich już nie żyje, a ja zostałam wybrana jako kolejna? - skończyłam, patrząc wyczekująco na rodzicielkę.
Zielone oczy, które po niej odziedziczyłam, wpatrywały się we mnie z małą nutką kpiny.
    - Kochanie, nie mów, że płaczesz przez jakieś wymyślone bzdury? - zaśmiała się lekko.
    - To nie są bzdury! Zostaliśmy wybrani, teraz moja kolej na śmierć… - szlochałam. - Jak możesz uważać, że kłamię?! Jakaś nieznana mi dziewczyna, Casper i Daniel już umarli - na oczach moich i reszty! Nie chcieli umierać, ja też nie chcę… - powiedziałam, chowając twarz w dłoniach i opierając głowę o siedzenie mamy.
    - Kotku, wiesz, że takie rzeczy nie dzieją się naprawdę. Na tym obozie wymyśliliście chyba naprawdę dziwną grę. Dodatkowo stresujesz się zawodami, to pewnie dlatego - stwierdziła czułym głosem mama, głaszcząc mnie po głowie.
    - Masz rację… - odparłam, wiedząc, że i tak mi nie uwierzą, tylko uznają mnie za chorą psychicznie. Dla dzisiejszego świata, choć tak bardzo nowoczesnego, przygoda, jaką przeżywam wraz z przyjaciółmi, była irracjonalna. Nie uwierzą, póki nie zobaczą, pomyślałam, przywołując sobie słowa z Biblii.
    Dalszą drogę przebyliśmy w ciszy. Ja głównie wyglądałam przez okno i patrząc na zapalanie neonów w całym mieście, próbowałam się wyciszyć.
Kiedy dotarliśmy do domu, od razu poszłam do swojego pokoju i włączyłam komputer. Dziwnie się czułam, zrywając umowę o niemówieniu nikomu o naszej sytuacji, jednak, jak by na to nie patrzeć, i tak mi nie uwierzyli… Terra Nostra została odpalona, szybko więc napisałam innym, co leży mi na sercu.

Brumka12: Nie wytrzymałam, powiedziałam rodzicom…
Boss: Umawialiśmy się inaczej! >.<
Kolympi: Jak zareagowali…?
Chatte: Niech zgadnę - „bzdury”?
Brumka12: Nadia - coś w tym stylu… Stwierdzili, że jestem przemęczona. W końcu przyznałam im rację, bo co to da. Tak czy inaczej, nic nie mogliby zrobić.
Chatte: Ja bym się bała powiedzieć tacie, nie wiem, czy by uwierzył, ale na pewno by mi to na dobre nie wyszło.
Than: Nawet nie próbuj, Nad… :/
Sebastian: Moim i tak by to różnicy nie zrobiło…
Canzone: Nie chcę umierać…
Chatte: Znasz tutaj kogoś, kto chce?
Brumka12: Ja na pewno do takich nie należę… :/ No, ale niech dzieje się co chce, byle bym mogła zatańczyć na tych zawodach! *o* Niech to małe stworzonko i Reed dadzą mi więcej czasu =.=
Canzone: Na pewno Ci się uda, Barunka! :)
Brumka12: Tylko na to liczę. Idę się wyspać, jutro ciężkie treningi. W ogóle tatuaż pojawił się na moich plecach, idealnie współgrając z moją sukienką na zawody xD To chyba znaczy, że dadzą mi zatańczyć. ^ ^’
Canzone: Podziwiam Cię! ^ ^'

Zdziwiłam się, widząc, że w rozmowie obecna była również Diana. Ciekawe, dlaczego nie odezwała się ani słowem…
Tego wieczora poszłam spać ciut wcześniej, zdając sobie sprawę z tego, że jutro czeka mnie ciężki dzień. Zajęcia przełożyli na dwunastą, żebyśmy przed dniem turnieju mogli wystarczająco odpocząć. Nie myśląc o tym wszystkim za wiele, położyłam się, zasypiając po niespełna dziesięciu minutach.
    Następny dzień spędziłam głównie na ćwiczeniach. Cieszyłam się, widząc, że razem z partnerem idzie nam doskonale, idealnie wpasowywaliśmy się w rytm. Po piętnastej wróciłam do domu i spędziłam trochę czasu z rodzicami, rozmawiając zarówno o błahych sprawach, jak i na temat jutrzejszego turnieju. Z każdą minutą coraz bardziej wierzyłam w to, że dotrwam do zawodów. Pod wieczór włączyłam na chwilę komputer. Napisałam do moich przyjaciółek, że strasznie je kocham i mają mnie jutro oglądać na zawodach oraz wysłałam wiadomość do pozostałej jedenastki. Było to pożegnanie i notka, że usuwam konto z komunikatora, żeby sami nie musieli targać się z tym, czy usunąć mnie z listy znajomych, bowiem w chwili usunięcia konta mój numer usunie się u wszystkich go posiadających. Po raz ostatni przejrzałam archiwum rozmów. Były tam cztery lata mojego życia. Ze łzami w oczach czytałam rozmowy, w których udało mi się przekonać Radima, by został moim partnerem. Wszystkie sprzeczki z przyjaciółkami, obgadywanie dziewczyn z naszej klasy, narzekanie na szkołę i pierwsze próby zdobywania chłopaków. Wszystkie były radosne, były takie, jak u każdej zwyczajnej nastolatki, oprócz tych ostatnich. Dopiero wtedy zaczęłam zastanawiać się, czym tak naprawdę jest śmierć i czy będzie coś po niej…
Westchnęłam głęboko, zdając sobie sprawę, że tym, czego najbardziej potrzebuję w tym momencie, jest odprężenie się na moim leżaku. Nie robiłam tego od powrotu, bałam się. Prawda była taka, że przed każdym turniejem, sprawdzianem, czy po prostu gdy miałam zły humor, siadałam na nim i stres znikał. Stwierdziłam, że fakt, iż zostało ono wybrane do kokpitu, nie przekreśla tego, że jest moim ulubionym siedziskiem. Złapałam koc i wyszłam boso na balkon. Poczułam delikatny sierpniowy wiatr. Rozłożyłam się na leżaku i przykryłam. Uśmiechnęłam się do siebie. Nic się nie zmieniło. Było tak, jak dawniej. Otuliłam się kocem i odpłynęłam. Sama nie wiem, jak długo tam leżałam, myśląc tylko o tym, jakie życie jest bądź było piękne.

    Kiedy się obudziłam, uchyliłam lekko oczy. Było ciemno. Przeklęłam. Przecież nie tak miało być! Zdenerwowana podniosłam się z leżaka, o mało nie wpadając na balustradę. Zdziwiłam się i rozejrzałam dookoła. Cały czas stałam na balkonie, po prostu okazał się być środek nocy. Odetchnęłam z ulgą, waląc się w czoło. Złożyłam leżak i oparłam go o ścianę. Już nigdy nie będzie mi potrzebny… Weszłam do pokoju i usiadłam przed biurkiem. Napisałam krótki list do rodziców, w którym powiedziałam im, że to wszystko to prawda, że będę walczyć o Ziemię i o to, by mogli żyć w spokoju. Dopisałam, że nie gniewam się za ich niewiarę, bo przecież nikt by w coś takiego nie uwierzył. To nie była ich wina. Ani mój wyjazd, ani udział w „grze”, ani moja przedwczesna śmierć. Na końcu przekonałam ich, że adopcja byłaby dobrym wyjściem, by mieli kogoś, komu podarują miłość. W post scriptum napisałam: „I patrzcie w telewizji, jak Wasza córka wygrywa turniej, z jakim poświęceniem tańczy, byście wiedzieli, że taniec to naprawdę coś, co pokochała! Tym razem było inaczej. Kocham Was!”. Pisząc ostatnie zdania, ryczałam jak głupia, przez co kilka łez spadło na papier. Miałam to jednak gdzieś. Położyłam list na biurku, mając pewność, że go przeczytają. Po tym wszystkim położyłam się spać. W końcu za cztery godziny pobudka!

    Budząc się, sprawdziłam, czy nadal znajduję się w swoim pokoju. Serce zabiło mi mocniej, gdy tylko zobaczyłam tak dobrze mi znane, zabałaganione pomieszczenie. Pełna energii wstałam i poszłam się wykąpać. Samodzielnie ścięłam grzywkę na prosto (musiałam przyznać, że wyszło mi całkiem dobrze!), wysuszyłam włosy i wyprostowałam je najlepiej jak umiałam. Boki mocno zaczesałam do tyłu i za pomocą wsuwek, żelu oraz lakieru sprawiłam, że nawet burza z piorunami by ich nie tknęła. Następnie zabrałam się za makijaż. Dość duża ilość podkładu raz na ruski rok chyba jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Zresztą nie robiło mi to, ważne, żeby moja cera się nie świeciła. Oczy potraktowałam czarną kredką i szarymi cieniami. Całość sprawiała drapieżne wrażenie, idealnie kontrastowała z moimi zielonymi tęczówkami. Kiedy mocno wytuszowałam rzęsy, byłam praktycznie nie do poznania. Będąc pełna podziwu dla własnej pracy, zbiegłam pokazać się rodzicom. Wyśmiali mnie, widząc mnie tak wypindrzoną, ale w dresach i luźnej bluzce. Wytknęłam na nich język i ubrałam się po ludzku. Wszystko, co było mi potrzebne, schowałam do torby. Karta magnetyczna, dokumenty, sukienki do standardu i tańców latynoskich. W sumie zależało mi tylko na tym drugim, ale startowałam w obu. Cała w skowronkach zbiegłam na dół, krzycząc, że jestem gotowa. Rodzice obejrzeli mnie dokładnie i powiedzieli, że są ze mnie dumni. Całe szczęście, że tak mocno się pomalowałam, w innym wypadku nie powstrzymałabym łez. Przytuliłam się do mamy jak najmocniej umiałam i wraz z tatą, który mnie odwoził, wyszłam z domu.
    Na miejsce przyjechałam przed czasem. Pożegnałam się z tatą, który musiał szybko wrócić do domu, żeby zobaczyć transmisję. Wyszukałam w tłumie tancerzy mojego partnera i uściskałam się z nim. Z twarzy nie schodził mi wielki uśmiech, wierzyłam bowiem, że wszystko będzie dobrze.
Pierwsze były kolejno walc wiedeński (otwierający turniej) i walc angielski. Dałam z siebie wszystko, chociaż nie były to moje ulubione style. Mimo to przeszliśmy jednak do dalszej części zawodów, co nieco mnie zdziwiło. Jednak w quickstepie nie poszło nam tak świetnie jak innym, przez co odpadliśmy. Nie przejęłam się zbytnio, oczekując tylko moich wymarzonych latynoskich tańców. Migiem przebrałam się w krótką, jasnomalinową sukienkę, od części nieco poniżej pasa pokrytą frędzelkami, które dawały świetny efekt przy kręceniu biodrami. Gdy tylko wywołali pary z naszej grupy wiekowej do tańczenia latynoskich rytmów, szeroko się uśmiechnęłam. Na pierwszy rzut poszła cza-cza. Starałam się dokładnie wykańczać każdy krok, idealnie zgrałam się z Radimem. Przeszliśmy dalej. Następne były jive i rumba - taniec miłości. Zawsze je lubiłam, bo w pierwszym można było się wyszaleć, skacząc jak jakiś niedorozwinięty, w drugim królowała namiętność, którą świetnie oddaliśmy. Ku naszej radości, razem z pięcioma innymi parami dostaliśmy się do końcowego etapu. Finałowa samba to był największy prezent od losu. Mój ulubiony taniec, w którym czułam się jak ryba w wodzie. Zarzuciłam włosy na jeden bok, w całości eksponując mój „tatuaż”. Pewnym jest, że przyciągał wzrok jak nic innego. Gdy tylko usłyszałam muzykę, wyłączyłam myśli i dałam z siebie sto pięćdziesiąt procent. Z uśmiechami na ustach tańczyliśmy w rytm piosenki. Nawet nie zauważyłam, kiedy się skończyła. Z wielką gracją się ukłoniłam i powoli zeszliśmy z parkietu. Do ogłoszenia wyników zostało nam pół godziny. Chcąc odsapnąć, udałam się do pustej akurat szatni. Usiadłam na ławeczce, w pełni usatysfakcjonowana, i zamknęłam oczy.
    - Barunka? Wyglądasz świetnie - usłyszałam głos Laodiki i wolno uniosłam powieki, przyglądając się ludziom w kokpicie. Wzruszyłam ramionami.
    - Przynajmniej zatańczyłam. - Wyszczerzyłam się. - Chociaż nie zdążyłam poznać wyników! - krzyknęłam ze złością, patrząc w stronę głupio śmiejącego się Reeda.
    - Tak wyglądając, jak nic masz pierwsze miejsce - rzucił Nathan, przez co Nadia lekko go kopnęła.
    - Dzięki. Miejmy taką nadzieję. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy - odparłam, uśmiechając się lekko.
    - Dopiero teraz masz to zrobić - rzucił Harry, na co większość z nas spiorunowała go wzrokiem.
    - Zanim zacznie się walka, powiedz: jak to możliwe, że walczymy o NASZĄ Ziemię, a nikt na świecie nic nie słyszał o żadnych walkach wielkich robotów?
    - Tym razem będą wiedzieć. - Uśmiechnął się szyderczo. - Jednak tę i jeszcze jedną tajemnicę zachowam dla siebie. Sami będziecie musieli się skapnąć, o co chodzi.
Rozejrzałam się dookoła, ponieważ wszystkie „ściany” znów stały się przejrzyste. O mało nie zemdlałam, widząc, że nasz robot stoi na obrzeżach Pragi!
    - Co to ma być?! Poznaję tu wszystko… - zaczęłam skonsternowana. Wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni. - Praga…
Przed nami zaczął się właśnie materializować robot. Świetnie, będę musiała uważać, żeby nie zdemolował mi mojego miasta! Sama przez przypadek mogłam kogoś zabić! Spróbowałam przywrócić sobie spokojny oddech. Zlustrowałam spojrzeniem robota. Jak można było się domyślić, wyglądał inaczej niż pozostałe. Był raczej… dziwny. Miał wysokie, cienkie nóżki, na których opierało się coś, co wyglądało jak płaski talerz o średnicy co najmniej dziesięciu metrów. Spojrzałam na światełka na panelu przeciwnika. Nadal nie miałam pojęcia, co oznaczają, ale ten miał ich osiem. Zanim zaczęłam atakować, jak najdelikatniej wycofałam się z terenów Pragi. Drugi robot poszedł za mną, jednocześnie demolując niektóre dzielnice miasta.
Kiedy dotarłam do mało zamieszkanych terenów, postanowiłam zacząć walkę. Nie miałam pojęcia, jak to się robi, ale wierzyłam, że wszystko wyjdzie w praniu. Nim zdążyłam cokolwiek zrobić, mały robot zaczął kręcić tym czymś, co wyglądało jak talerz. Nieubłagalnie się do mnie zbliżał i niezbyt wiedziałam, co mam robić. Usłyszałam krzyki kolegów proszących, bym się poruszyła. Tak też zrobiłam, tanecznym krokiem odsunęłam się od robota. On jednak złączył swoje nóżki w jedno, tworząc coś na kształt bączka dla dzieci. Zaczął wirować, kierując się ku nam. Nie wiedząc, czy ma to jakiś sens, wskoczyłam na kręcący się talerz, celując nogami w jego środek, przez co o mało nie pospadaliśmy ze swych krzeseł. Tylko trochę chybiłam, jednak to wystarczyło, by wróg się zatrzymał. Rękę naszego robota wbiłam w środek talerza, idealnie go przecinając. Wiedziałam, że jest to jedyne możliwe miejsce przetrzymywania serca, bowiem wszystkie inne części robota były za cienkie. Złapałam serce i podniosłam je. Nagle zobaczyłam przed sobą coś w rodzaju filmiku wyświetlającego się w kokpicie. Widziałam Radima, rozglądającego się za mną. W ręku trzymał złoty medal. Dziwna transmisja się skończyła. Spojrzałam na serce.
    - Nasz robot nie ma nazwy - rzuciłam. - Co powiecie na Terra Nostra? - spytałam, patrząc z lekkim rozbawieniem na zdziwionych przyjaciół.
    - Zamknij się i niszcz serce! - krzyczał Reed.
    - Stul pysk, idioto - rzucił Dennis. - Działasz mi na nerwy.
    - Jestem za. To Terra Nostra daje nam kontakt ze sobą, dodatkowo oznacza Ziemię, której bronimy - powiedziała niepewnie Agnese. Inni jej przytaknęli.
    - W takim razie postanowione - powiedziałam. - Żegnajcie… - Spojrzałam na Harry’ego. - A tobie życzę jeszcze szybszej śmierci, kretynie - rzuciłam, patrząc na jego odrażającą twarz, po czym zgniotłam serce przeciwnika.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.


<- Poprzedni rozdział                                                                        Kolejny rozdział ->




~*~
     Hej, tu Aya. Przepraszam, że dodaję rozdział dopiero teraz, ale cóż… Tak wyszło. Chciałabym zadedykować go Shayen - za te cudowne komentarze i tak przemiłe słowa. :)
     W dalszym ciągu nie mamy następnego rozdziału, dlatego wielce prawdopodobne jest, że tym razem na nowość będziecie zmuszeni czekać dłużej. Wszelkie obiekcje możecie zgłaszać do Kao. x_x
     Kochani, życzę Wam miłych i bezpiecznych wakacji! ;*


[wpis z dnia 22.06.11]  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz