niedziela, 2 października 2011

Terra Nostra - Rozdział trzeci


    Mroczne o tej porze ulice Budapesztu przeszył na wskroś mrożący krew w żyłach dziecięcy wrzask. Dwóch chłopców z przerażeniem w oczach spojrzało na siebie, po czym ile sił w nogach rzuciło się w wybranym na chybił trafił kierunku. Gdyby nie to, że znali tę część miasta jak własną kieszeń i dzięki temu mogli zgubić prześladowców pomiędzy krętymi uliczkami, podzieliliby los innych bezdomnych dzieciaków. Większość z nich nie była w stanie przeżyć pierwszych lat na ulicy; niektórym to się udało, ale spośród nich tylko nieliczni szczęściarze nie dali złapać się Im. Oni byli największymi wrogami uliczników. Nikt ich nigdy nie widział, bo ci, którzy trafiali w ich ręce, już nie wracali. Opowieści o nich znał każdy bezdomny dzieciak w mieście. Starsi, doświadczeni ulicznicy, którzy mieli już po kilkanaście lat, przekazywali młodszym straszne historie o przeznaczeniu, któremu nie można było umknąć. Choćby uciekało się przez wiele lat, nie można go zgubić. Przeznaczenie zawsze dopada swoje ofiary.
~*~
    Uśmiechnąłem się ponuro pod nosem, patrząc jak w transie na mój taboret kuchenny. Został wyznaczony. JA zostałem wyznaczony. Moja kolej. To moje przeznaczenie miało się niebawem wypełnić. Zabawne - myślałem, że z powodu tego, iż zostałem odebrany ulicy, wymigam się także od przeznaczonego mi wcześniej marnego końca. Jak bardzo się myliłem!
    Teraz nie mieliśmy już wątpliwości. Ani ja, ani żadna inna osoba spośród pozostałej dwunastki. Kiedy po skończonej walce Casper zmarł, przekonaliśmy się, że Harry i Lollipop nie kłamali. To nie był żart, ta zabawka naprawdę wysysała z graczy życie. Tymczasem ja zostałem wskazany na następnego, trzeciego już pilota.
    Nie wiem, co w tej chwili czułem. Nie byłem pewny, czy powinienem się śmiać, czy płakać. Cała nasza sytuacja wydawała mi się absurdalna. A to, że zostałem wybrany, zdawało mi się jeszcze bardziej nierzeczywiste.
    Oderwałem wreszcie wzrok od taboretu i powiodłem go na tych, którym przeznaczone było zginąć niedługi czas po mnie. Wszyscy roztrzęsieni byli śmiercią Johansena. W ich oczach malowało się przerażenie. Panika. Beznadzieja.
    Tylko na twarzy Diany Sojki widniał spokój. Miała łzy w oczach, ale widać było, że to tylko współczucie, nie strach przed śmiercią. Od samego początku zastanawiałem się, skąd się wzięło to odcinające ją od pozostałych nastawienie. Domyślałem się, że poznanie odpowiedzi na to pytanie nie będzie mi dane.
    Dennis Schneider wyglądał przede wszystkim na bezgranicznie wściekłego. Również Nadia Charpentier kipiała gniewem, podszytym - jak chyba wszystkie jej emocje - nutą arogancji.
    - Nareszcie uwierzyliście, co? - rzucił Reed, szczerząc zęby w szyderczym uśmiechu, który, jestem tego pewien, zdążyli znienawidzić już wszyscy.
    Niektórzy z nas zgromili go spojrzeniem. Kilka dziewczyn ponownie zaszlochało i nie miało zamiaru choćby zerknąć w kierunku mężczyzny, który nas w to wszystko wpakował.
    - Z pełną premedytacją wysłałeś nas na śmierć - wycedził przez zaciśnięte zęby Dennis.
    - W rzeczy samej - potwierdził miedzianowłosy, mając nasze uczucia gdzieś. To był potwór, nie człowiek. - Dostarczacie mi niezłej rozrywki, bachory - stwierdził, znowu się uśmiechając.
    Schneider już chciał się na niego rzucić, ale w ostatniej chwili przenieśliśmy się do swoich krajów.

    Leżałem na łóżku w swoim pokoju. Przez moment zastanawiałem się, co ze sobą zrobić. Nie miałem pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Nie chciałem umierać, ale musiałem walczyć.
    Zaraz. Musiałem?
    To przecież w dalszym ciągu tylko gra! Nawet jeśli podpisaliśmy swego rodzaju kontrakt, nikt nie mógł nas zmusić do walki. Skoro robot czerpie siły z energii życiowej pilota, jeśli gracz nie wykona żadnego ruchu, tej energii przecież nie straci. Co z tego, że przeciwnik wygra? Przecież to tylko gra! A my czuliśmy się, jakbyśmy naprawdę walczyli w obronie Ziemi! Jakie to niedorzeczne!
    Pełen optymizmu i energii chwyciłem laptopa i szybko wyłączyłem go ze stanu uśpienia. Zalogowałem się do komunikatora Terra Nostra i z zadowoleniem zauważyłem, że prawie wszyscy są dostępni. Rzuciłem okiem na jeden z kontaktów. Caspian. Już chciałem go usunąć, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że jeszcze nie potrafię tego zrobić. Odetchnąłem głęboko i włączyłem okno zbiorowej rozmowy, do której zaprosiłem dostępnych graczy.

BuDan123: Wiecie co? Zastanawiam się, czym my się tak przejmujemy. Przecież, jakby na to nie patrzeć, to w dalszym ciągu tylko gra. Realistyczna, bo realistyczna, ale jednak gra. Nie musimy wykonywać żadnych ruchów, wtedy robot nie wyssie z nas energii i przeżyjemy. Przecież tylko ta wymyślona Ziemia zostanie zniszczona. Prawdopodobnie po prostu przegramy grę. Co nam to szkodzi?
Than: Szczerze mówiąc, właśnie myślałem o tym samym.
Lirio: Ja także.
Arai: Może naprawdę niepotrzebnie się denerwujemy.
Lilith18: Właśnie!
Chatte: Mam nadzieję, że macie rację.
Lilith18: Na pewno mamy! ;)
Kolympi: To nie zmienia faktu, że dwie osoby zdążyły już stracić życie…
Chatte: Owszem, ale my przeżyjemy.
Paksa007: Czyli co, nie będziesz walczył, Daniel?
BuDan123: Na to wygląda. Nie zamierzam stracić życia, bo tak się podoba Harry’emu.
Chatte: Nienawidzę go.
Arai: Ja także. Nie wiem, jak można być tak wrednym...
Than: Więc ustalone. Muszę iść.
Chatte: Do zobaczenia, Nathan.
Than: Mhm, pa wszystkim.
Arai: Od razu jakoś mi lżej. ^^’
Paksa007: Nie tylko Tobie, Lerate. xD

    Rozmawialiśmy sobie przez jakiś czas o błahostkach. Potem pożegnałem się z przyjaciółmi i zajrzałem do salonu, w którym przebywali rodzice. Siedzieli na kanapie i wpatrywali się z nietęgimi minami w ekran sześćdziesięciocalowego telewizora.
    - Co jest? - spytałem, siadając w fotelu obok.
    - Kolejne morderstwo - westchnął tata.
    - Tu, w Budapeszcie? - chciałem się upewnić.
    - Niestety - potwierdziła mama. - Aż strach wychodzić z domu… - stwierdziła cicho.
    Ilość przestępstw w obrębie miasta ostatnimi czasy szczególnie wzrosła. Niepokoiło to władze i cywili. Spokojna niegdyś stolica Węgier teraz stawała się rajem dla rzezimieszków.
    Odpłynąłem w świat wspomnień, przypominając sobie chwile, które spędziłem na ulicy. Nie pamiętam pierwszych kilku lat mojego życia. Odkąd sięgam pamięcią, byłem bezdomnym dzieciakiem jakich wiele. Ludzie wokół mnie bezustannie się zmieniali, jedni zastępowani byli przez innych. Tylko jedna osoba zawsze była przy mnie.
~*~
    - Vince, uważaj! - krzyknął z obawą w głosie Daniel.
    - Nic mi nie będzie! - zapewnił tamten, po czym uchylił się przed ciosem przeciwnika i zręcznie uderzył go pięścią w twarz, łamiąc mu nos. Chłopak zaklął siarczyście, po czym, mamrocząc coś do siebie, począł uciekać.
    Vince rozciągnął usta w triumfalnym uśmiechu i odwrócił się do młodszego o dwa lata przyjaciela.
    - No i co, Dan? Ja zawsze wygrywam - rzucił, wycierając rękawem krew z ust.
    - Jesteś ranny. - Chłopiec o szaroniebieskich oczach zmarszczył czoło i podszedł do kolegi. - Dlaczego zawsze musisz wdawać się w bójki?
    - Trzeba było mnie nie podjudzać - stwierdził dziarskim tonem, zupełnie nie zwracając uwagi na ból. - Poza tym, kiedy wygrywam, czuję, że jestem coś wart… - dodał ciszej, wpadając w ten swój stan zadumy, tak doskonale znany Danielowi.
    Po kilku minutach ruszyli razem w stronę najbiedniejszej dzielnicy miasta, by tam, w opuszczonej ruinie spalonego wiele lat temu domu, spędzić kolejną chłodną noc. Obaj byli bezdomni. Sieroty, których matką była ulica, a ojcem cały Budapeszt. Przez nikogo niewychowani, żyli według własnych zasad i zasad innych im podobnych. O ile jednak żaden z „innych” nigdy nie był im bliski, o tyle oni nie potrafili bez siebie żyć. Daniel nie pamiętał nawet życia sprzed poznania Vince’a. Z kolei ów chłopak prawdopodobnie chował jakieś wspomnienia, nigdy nie chciał jednak o nich choćby napomknąć. Zawsze powtarzał, że liczy się tylko tu i teraz. Nie warto zadręczać się przeszłością ani tym, co przyniesie daleka przyszłość. Liczyła się ciągła walka o przetrwanie, zdobycie czegoś do jedzenia i ubrania, utrzymanie swojego terytorium… oraz wolności i życia, które mogli odebrać im nie tyle inni ulicznicy, ile Oni.
~*~
    Choć było bardzo ciepło, narzuciłem na siebie lekką kurtkę, by dziwny symbol podobny do tatuażu widniejący na moim lewym ramieniu nie był widoczny. Niedawno byłem już spokojny, uznałem w końcu, że nie umrę, bo nie będę walczył. Ale jakim cudem na skórze wybranych pilotów pojawiały się te niecodzienne znaczki w różnych kolorach? Już nawet pobieranie przez robota energii gracza łatwiej było wyjaśnić.
    Ta myśl zasiała we mnie zwątpienie, które potęgowało się z każdą minutą. Dlatego postanowiłem się przewietrzyć i pospacerować po tak dobrze mi znanych ulicach stolicy mojej ojczyzny.
    Nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że moje życie dzieliło się na dwa zupełnie od siebie różne etapy. Jakby ktoś przedzielił moje dzieciństwo od okresu dojrzewania żelazną kurtyną. Te dwa światy tak bardzo się od siebie różniły, że do dziś nie mam pojęcia, jakim cudem mogłem kiedyś żyć jako ulicznik… Albo jakim cudem mogę prowadzić teraz życie normalnego chłopaka z dobrej rodziny.
    Byłoby to łatwe, gdybym zapomniał o przeszłości. Nie mogłem jednak - i nie chciałem - zerwać więzi z tym, co było.
    Przede wszystkim nie chciałem zapomnieć Vince’a.
~*~
    - Głodny jestem - poskarżył się Daniel, patrząc smutnymi oczyma na Vince’a. Ten zaś uśmiechnął się lekko i poczochrał go po głowie.
    - Zaraz coś znajdziemy - zapewnił.
    Ruszyli w kierunku rynku. Brudne dzieciaki w obdartych ubraniach nie budziły jednak zaufania w oczach przechodniów. Bezdomnych prowadziły podejrzliwe spojrzenia i srogie miny, a czasem nawet bez skrępowania zatykane nosy.
    - Gardzą nami - szepnął z nienawiścią w oczach Vince. - Ale kiedyś im pokażemy.
    Daniel, wpatrzony w przyjaciela niemalże jak w obrazek, z zapałem pokiwał twierdząco głową. Jako iż dochodzili już do celu, starszy zwolnił.
    - Na co masz ochotę, Dan?
    - Wszystko mi jedno - przyznał. - Po prostu chcę coś zjeść.
    Vince namyślał się przez chwilę, patrząc na młodszego kolegę, którego traktował jak brata. Właściwie wielu ludzi brało ich za rodzeństwo, zbieg okoliczności sprawił bowiem, że byli bardzo podobni. Obaj mieli brązowe włosy i dość jasne oczy. Daniel szaroniebieskie, Vince raczej szare z ledwie widoczną domieszką zieleni. Gdyby byli w tym samym wieku, nawet postawy i sylwetki mieliby niemalże identyczne.
    - Zaraz wrócę - powiedział Vince. - Poczekaj tu, zgoda?
    - Uhm.
    Daniel obserwował przyjaciela, dopóki ten nie zniknął mu z oczu, zatapiając się w gąszczu kramów. Burczało mu w brzuchu, od poprzedniego dnia nic nie jadł. Takie sytuacje zdarzały się dość często, więc był do tego przyzwyczajony, ale to nie zmieniało faktu, że odczuwał z tego powodu niemały dyskomfort.
    Chłopiec usłyszał krzyki i groźby, po czym, dosłownie kilka sekund później, spostrzegł wybiegającego na ulicę Vince’a. Kolega szybko dobiegł do młodszego i rozkazał mu uciekać. Goniło ich kilkoro dorosłych, którzy jednak po kilkudziesięciu metrach dali za wygraną.
     Śmiejąc się, chłopcy trafili do parku i tam znaleźli spokojne miejsce skryte pośród drzew. Usiedli na zimnej ziemi, po czym Vince podzielił się z „bratem” swoim łupem. Zabierając się do pałaszowania swoich porcji, oczy ich obu błyszczały w świetle późnojesiennego dnia.
~*~
    Nie mogąc przestać myśleć o „tatuażach”, postanowiłem wrócić do domu. Włączyłem Terra Nostra, ale żadnego z graczy akurat nie było.
    Gdybym mógł porozmawiać z Lolli, spytałbym ją o to i owo, pomyślałem. Niestety, nie miałem pojęcia, jak się z nią spotkać, ona chyba cały czas przebywała w kokpicie. Harry Reed z kolei pewnie dalej siedział w Wielkiej Brytanii i rozmyślał nad tym, jak łatwo było nas oszukać.
    Postanowiłem spróbować coś zrobić. W myślach wykrzyczałem „Lollipop!”, ale nic się nie stało. Nie byłem zaskoczony. Następna próba polegała na wypowiedzeniu wezwania na głos. To też na nic.
    Główkowałem przez jakiś czas, po czym wpadłem na coś, co wydawało mi się jedynym możliwym do spełnienia wyjściem. Wyszedłem ze swojego pokoju i skierowałem się do kuchni. Tam odetchnąłem głęboko i usiadłem na taborecie, identycznym jak to z kokpitu.
    Nic się nie stało.
    Kiedy jednak mocno zacisnąłem powieki i zęby oraz posłałem myśli ku robotowi, wreszcie coś się zdarzyło. Choć początkowo o tym nie wiedziałem. Dopiero kiedy otworzyłem oczy, zauważyłem, że przeniosłem się do kokpitu.
    Otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, zawołałem Lolli, która pojawiła się natychmiast.
    - W jaki sposób - zacząłem, nawet się nie przywitawszy - na skórze pilota pojawia się dziwny symbol? Miała taki Milly, potem Casper, teraz ja. Jak to możliwe? Przecież to tylko gra!
    Na „twarzy” stworzonka pojawił się cień smutku. Lollipop patrzyła na mnie przez chwilę z czymś w rodzaju współczucia widocznym w jej oczach.
    - To nie jest gra, Danielu Orbanie - odparła z powagą.
    Przez kilka sekund nie odzywałem się, próbując zebrać myśli.
    - Nie żartuj tak - poprosiłem. - Pytam serio.
    - Nie żartuję. Nie zostaliście wplątani w grę. To prawdziwe życie. Jeśli któreś z was zawiedzie, Ziemia naprawdę zostanie zgładzona. Prawdziwa Ziemia. Wasza Ziemia - powiedziała dobitnie.
    - Jeśli, czysto teoretycznie, to prawda, dlaczego nie wyjawiliście nam jej wcześniej? - spytałem wolno.
    - Harry robi, co mu się podoba - rzekła Lolli, podlatując do mnie bliżej. - To zły człowiek, Danielu. Egoista. Nie obchodzi go wasze dobro. Podstępem zmusił was do sterowania tym oto robotem. - Zatoczyła w powietrzu niewielkie koło. - Pod pozorem testowania gry kryje się walka o przetrwanie ludzkości.
    - Nie wierzę - oświadczyłem. To nie do końca była prawda. Ja NIE CHCIAŁEM wierzyć.
    - Przykro mi - szepnęła. - Nie okłamuję cię. Możliwe, że jeśli spytasz o to Harry’ego, on znów was oszuka. Ja jednak nie chcę tego robić. Wkrótce pewnie i tak się przekonacie, na czym to wszystko polega. To nie zabawa. To walka o przetrwanie - powtórzyła.
    Walka o przetrwanie…
~*~
    Daniel po raz kolejny wylądował na ziemi. Uparcie powstrzymywał cisnące mu się do oczu łzy, by zminimalizować okazywanie swojej słabości. Zacisnął zęby i wstał, ocierając lekko obolałe miejsca.
    - Ciągle zapominasz o pracy stóp - powiedział Vince, patrząc z założonymi rękoma na młodszego przyjaciela. - Poza tym, nigdy nie atakuj ot tak sobie, niczego nie przemyślawszy, bo…
    - Ty nigdy niczego nie przemyślasz - odparł z naburmuszoną miną Daniel. - Twoje walki są chaotyczne. Zresztą podczas bójek nie ma czasu na myślenie!
    - Mylisz się, Dan. Pozornie to rzeczywiście może tak wyglądać, ale w istocie jest całkiem inaczej. Z reguły przeciwnicy są na tyle tępi, że nie myślą o tym, co robią i po prostu się na ciebie rzucają. My jesteśmy od nich lepsi i mądrzejsi. Nie możemy robić tego co oni, bo wtedy to im przypadnie zwycięstwo. Trzeba obrać jakąś taktykę, pamiętaj. I wypracować swój styl walki - pouczył, nie dając Danielowi czasu do namysłu i dorzucając szybko: - Przygotuj się!
    Ruszył w kierunku kolegi, by chwilę później znów powalić go na ziemię.
    - W ten sposób nigdy niczego nie wskórasz - westchnął Vince, wyciągając ku przyjacielowi rękę, by pomóc mu wstać.
    - Nie muszę - szepnął Daniel, wstając i spuszczając wzrok. - Zawsze jesteś przy mnie i mnie bronisz. To się nie zmieni, prawda? Nigdy, przenigdy, prawda?
    Wlepił w starszego przejęty wzrok.
    - Oczywiście - zapewnił tamten, wpadając w stan zadumy. - Zawsze będziemy razem. Tylko w ten sposób przetrwamy…
~*~
BuDan123: Rozmawiałem z Lollipop. Twierdzi, że to nie jest gra. Że naprawdę walczymy o przetrwanie. O przyszłość naszej Ziemi.
Sebastian: Jak to możliwe?
Than: Właśnie? Po pierwsze, jakim cudem porozumiałeś się z Lollipop? Po drugie, jak to możliwe, że to wszystko jest prawdziwe? To musi być gra.
BuDan123: Jeśli usiądziecie na swoim krześle - wiecie, tym, na którym siedzicie w kokpicie - i pomyślicie o tym, że chcecie przenieść się do wnętrza robota, tak się stanie. Odkryłem to dzisiaj… I rozmawiałem z Lolli. Zapytałem, jakim cudem na skórze pilotów pojawiają się te tatuaże. Nie umie tego wyjaśnić, ale twierdzi, że to wszystko nie jest grą. Że Reed nas oszukał.
Brumka12: W tym, że nas oszukał, nie ma nic dziwnego. Ale to niemożliwe, żeby cała ta sprawa okazała się czymś rzeczywistym!
Than: Właśnie… To niemożliwe.
Sebastian: Wierzysz jej?
BuDan123: Obawiam się, że tak…

    Podświadomie czułem, że ona nie kłamała. O ile to możliwe, w jej oczach i tonie głosu znać było współczucie i smutek. Ale jeśli prawda była tak okrutna, oznaczało to, że nie mogę nie walczyć. Muszę wygrać, nie ma innej opcji. Czy zaryzykuję życie wszystkich istot Ziemi, by przekonać się tylko, kto jest kłamcą?
    Oczywiście, że nie. Przetrwanie jest zbyt ważne, by ryzykować.
~*~
    Kolejne dni spędziłem w domu. Rozmawiałem z rodzicami, pomagałem im, żartowałem, jakby wszystko wyglądało tak jak zwykle. W środku jednak nie mogłem się uspokoić. Nie chciałem umierać. Tak bardzo tego nie chciałem… Wiedziałem jednak, że nie zaryzykuję. Nie zaryzykuję, bo jeśli Lollipop ma rację, wszyscy zginą. Pozostali „gracze”, koledzy i koleżanki ze szkoły, rodzice… I on.
    Czułem, że koniec się już zbliża. Nie byłem jednak gotów na śmierć. Czy gotowość do odejścia jest w ogóle możliwa? Czy można nie bać się śmierci?
    Większą część dnia spędziłem z rodziną. Potem, kiedy słońce powoli zaczęło dążyć ku horyzontowi, wyszedłem z domu. Mimo wieczornej pory, wciąż było niezwykle gorąco. Tym razem nie ubrałem jednak niczego z długim rękawem.
    Wsiadłem do autobusu, który miał zawieźć mnie w kierunku mojej przeszłości. Obserwowałem uważnie miasto, które mnie wychowało. Czym dalej domu byłem, tym więcej wspomnień napływało. W końcu znalazłem się w otoczeniu, które znałem lepiej niż własną kieszeń. Jako jedyny wysiadłem na przystanku w obleganej przez bezdomnych dzielnicy. Miałem wrażenie, że po tych ulicach mógłbym poruszać się z zamkniętymi oczami.

    Omiotłem uważnym spojrzeniem ruiny domu spalonego wiele lat temu. Do dziś go nie odbudowano ani nie wzniesiono na jego miejscu nic nowego. Ucieszyło mnie to, nie wyobrażałem sobie bowiem, że mógłbym tam ujrzeć coś innego niż moje niegdysiejsze schronienie.
    Powoli wszedłem na teren zgliszczy, obierając dokładnie taką samą trasę jak przed laty. Obszedłem ruiny i zatrzymałem się w miejscu, w którym zwykłem spać. Ze zdumieniem zauważyłem, że w tym „domu” zupełnie nic się nie zmieniło. Czułem się, jakbym odbył podróż w czasie.
    - Co takiego sprawiło, że nagle zebrało ci się na wspomnienia, co, Dan?
    Zamarłem. Wiedziałem, do kogo należał ów głos, choć ten, który zapamiętałem, nosił jeszcze ślady głosu dziecka. Teraz był to ton mężczyzny.
    Powoli się odwróciłem.
    Stał na lekkim wzniesieniu stworzonym przez resztki schodów i gruzu. Jako dzieciak tak często tam wchodził…
    Wyglądał inaczej niż sobie wyobrażałem. Nie był już biednym obdartusem, miał na sobie jasną, nie do końca zapiętą koszulę i ciemną, rozpiętą marynarkę. Jedną z dłoni trzymał w kieszeni spodni tego samego koloru co marynarka. Brązowe włosy sięgające ramion nie były brudne ani poplątane jak kiedyś, a szarozielone oczy zupełnie bez wyrazu przeszywały mnie wzrokiem. Przyszło mi na myśl, że dowolna dziewczyna, gdyby znalazła się na moim miejscu, zapewne by się w nim zakochała. Wyrósł na naprawdę przystojnego młodzieńca, a stanie na tle zachodzącego słońca i nieba upstrzonego tysiącem barw sprawiło, że zdawał się podobny do swego rodzaju księcia. Ja jednak widziałem w nim tylko mojego dawnego przyjaciela. Chłopaka, który uratował mi życie.
    Nadszedł czas, bym mu się odwdzięczył.
    - Co jest? - zapytał, posyłając mi kpiący uśmieszek. Znałem go jednak na tyle dobrze, by dostrzec w nim ukryty smutek i żal. - Nie udawaj, że myślałeś, że nie żyję.
    Przez jakiś czas rzeczywiście przekonany byłem, że go zabito. Ale potem…
    - Mowę ci odebrało? - zapytał. - No już, nie wstydź się! - rzucił, po czym zeskoczył ze wzniesienia. - Przecież jesteśmy przyjaciółmi, co nie? „To się nie zmieni, prawda? Nigdy, przenigdy, prawda?” - zacytował moje słowa sprzed lat. Nie spuszczał ze mnie wzroku. - Pewnie wiedziesz świetne życie, co? Założę się, że już nie pamiętasz, jak to jest… - Na chwilę wpadł w ten swój stan zadumy, tak doskonale mi znany. Potem zmarszczył czoło, a jego oczy przybrały wyraz takiego bólu, że miałem ochotę zapaść się pod ziemię, zdając sobie sprawę, że to ja jestem przyczyną jego cierpienia. - Traktowałem cię jak brata. Ocaliłem twoje życie, zdobywałem rzeczy niezbędne do przeżycia, walczyłem w twojej obronie. A potem ty…
    - Vince… - wyszeptałem.
    - Zwyczajnie odszedłeś ku nowemu życiu - dokończył.
    - Nie chciałem, żeby… - zacząłem, ale mi przerwał.
    - Ale to wszystko nie ma już znaczenia - oświadczył, ponownie przybierając beznamiętny wyraz twarzy. - Jak wiesz, nic mnie nie złamie. Zawsze wygrywam. Zdolność do przetrwania mnie nie opuściła, Dan. I, jak widzisz, wiedzie mi się teraz całkiem nieźle.
    Uśmiechnął się sztucznie.
    Zmienił nieco pozycję, a ja zamarłem. Do paska przytroczony miał pistolet. Nagle wszystko stało się przerażająco jasne.
    - Vince… - wydukałem cicho. - To chyba nie ty… Te wszystkie morderstwa…
    - Każda z tych osób dostała to, na co zasłużyła - odparł wyzutym z jakichkolwiek emocji tonem. - Niesprawiedliwość, nieczystość, wykorzystywanie innych, gnębienie niewinnych, okradanie najbiedniejszych… Wszystko to zostało w należyty sposób ukarane.
    - Nie wierzę…
    On nie mógł tego zrobić. Wiem, że kradł, wiem, że wciąż wdawał się w bójki, wiem, że miał cięty język, był okropnie dumny i pewny siebie, ale nie zabiłby przecież człowieka…
    - Więc uwierz, Dan.
~*~
    - Vince! - wrzasnął Daniel, czując, jak od tyłu łapią go silne ręce jednego z Nich. Przerażony, wierzgał się jak mógł, ale nic to nie dało. Stracił już nadzieję na to, że wyjdzie z tego cało. Jedyna szansa w jego przyjacielu…
    - Już po ciebie idę, Dan! - odkrzyknął chłopak, torując sobie drogę przez dużo starszych od niego mężczyzn. Zadziwiające, z jaką łatwością pokonywał drogę dzielącą go od dziecka, które traktował jak brata i któremu tyle już razy uratował życie. Daniel stał się jego oczkiem w głowie, gdy tylko Vince znalazł go nieprzytomnego na ulicy kilka lat temu. Od tamtego czasu zawsze byli razem. Nie mógł pozwolić, by Oni ich rozdzielili.
    Ale Ich było zbyt wielu. Nawet on w końcu przegrał, choć walczył jak mógł najlepiej.
    Czarne niebo nocy przeszyła błyskawica.

    Daniel patrzył bezradnym wzrokiem, jak nieznajomi otaczają Vince’a. Wydawało mu się, że słyszy jego krzyk, a między nogami wrogów wraz z deszczową wodą wypływa krew jego najdroższego przyjaciela.
    Jeden z Nich zabrał Daniela do samochodu. Mówił coś do niego, ale on nie słuchał. Urządził niemałą histerię, pragnąc wrócić do Vince’a, który, jak przypuszczał, mógł już nie żyć. W końcu dopadli go Oni…

    „Oni” okazali się jednak stróżami prawa, którzy niejednokrotnie zabierali ze sobą bezdomne sieroty, by umieścić je w domach dziecka. Wielu z nich udało się potem znaleźć nową rodzinę. Sprawa z Danielem wyglądała inaczej. Od pięciu lat uważany był za zaginionego i był poszukiwany. Policja nie mogła się nadziwić, jakim cudem wcześniej go nie odnaleziono, skoro nie opuścił nawet granic Budapesztu. Dan znał odpowiedź - kluczem do sekretu był Vince, któremu zawsze udało się ukryć „brata” przed potencjalnym wrogiem.
    Kiedy jako siedmioletni chłopiec ocknął się w towarzystwie dziewięcioletniego Vince’a, nie pamiętał nic poza swoim imieniem i wiekiem. Pięć lat spędził ze swym przyjacielem. Byli ze sobą na dobre i na złe. Gdyby nie Vince, Daniel na pewno już dawno by nie żył.
    Państwo Orban ze łzami w oczach odebrali swego jedynaka z komisariatu policji. Przez pierwszy rok Daniel przyzwyczajał się do nowego życia i do rodziców, których przecież nawet nie pamiętał. Na nowo poznawał swój rodzinny dom, codzienne życie normalnego chłopca…
    Ale jego myśli wciąż krążyły wokół Vince’a. Przekonany, że ten nie żyje, nie powiedział o nim mamie ani tacie.
    Któregoś dnia, podczas pobytu w mieście, w oddali ujrzał chłopaka niesamowicie podobnego do Vince’a. Od tego czasu nie wierzył w jego śmierć. Choć nie miał pewności, czy to był on, czuł, że jego przyjaciel żyje.
~*~
    - To byłeś ty, prawda? Wtedy, w centrum, rok po moim odejściu - spytałem cicho.
    - Nie wiem, o czym mówisz - odparł, ale wiedziałem, że kłamie. Jego obojętność sprawiała, że krajało mi się serce.
    - Nie byłem pewny, czy ujrzałem ciebie - przyznałem. - Ale powiedziałem o tobie rodzicom. Szukali cię, gotowi przyłączyć cię do rodziny. Zaadoptowaliby cię, gdyby tylko udało się ciebie znaleźć. Bylibyśmy braćmi.
    - BYLIŚMY braćmi - wysyczał. - Od początku do samego końca traktowałem cię jak brata. Troszczyłem się o ciebie jak o brata. Kochałem cię jak brata. Ale wtedy nas rozdzielono.
    Gdyby nie to, że miałem siedemnaście lat, rozpłakałbym się chyba. Zapragnąłem znów być dzieckiem, które mogłoby bez skrępowania podbiec do przyjaciela i się do niego przytulić. Wiem, że odsunąłby mnie od siebie mówiąc, że nie mam okazywać słabości i zachowywać się jak dziewczyna, ale po chwili poczochrałby mnie po głowie i uśmiechnąłby się z rozrzewnieniem. Zawsze tak robił.
    - Wiedziałem - odezwał się nagle Vince. Spojrzałem na niego pytająco. - Od samego początku wiedziałem, kim jesteś. Trzymałem cię z dala od twojego rodzinnego domu, by cię nie odnaleziono. Chroniłem cię przed policją, by mi ciebie nie zabrała. Jestem egoistą, Dan. Parszywym egoistą. Zawsze nim byłem - oznajmił. Jego beznamiętny wzrok przeszywał mnie na wskroś. Miałem wrażenie, że dłużej go nie wytrzymam.
    Nie mogłem mu uwierzyć. Ani w to, że kogokolwiek zabił, ani w to, że wiedział o mnie niemalże wszystko, ale, wiedziony samolubnymi pobudkami, odciągał mnie od przeszłości i dostatniego życia, zmuszając do walki o przetrwanie na ulicy.
    - Powiesz mi wreszcie, co tu robisz? - zapytał lodowatym tonem dziewiętnastolatek, jakby wyznania, które uczynił przed chwilą, w ogóle nie miały miejsca. Pytaniem tym wyrwał mnie z zamyślenia.
    Przez minutę wpatrywałem się w niego w milczeniu. I kiedy tak na niego patrzyłem, czułem, że to nadal mój przyjaciel. Bez względu na jego słowa, bez względu na jego czyny, był moim „bratem”. Nikt i nic nie mogło tego zmienić.
    - Przyszedłem się pożegnać, Vince - odparłem, wymuszając na twarzy uśmiech. Jak mniemam, efekt był raczej dość mizerny.
    Uniósł brwi.
    - Nadszedł czas, bym ci się odwdzięczył - rzekłem, przenosząc wzrok z przyjaciela na ciemniejące niebo. - Zawsze ratowałeś mi skórę. Już czas, byśmy zamienili się rolami.
    Jego mina wyrażała lekką dezorientację. Nie spodziewał się widocznie podobnych słów.
    - Nie zmarnuj swojego życia, Vince - poprosiłem, powoli zbliżając się do przyjaciela. - Nie pozwól, by smutek, żal i nienawiść zapanowały nad twoim sercem. Jesteś dobrym człowiekiem, bez względu na to, co sam o sobie myślisz.
    Zauważyłem, że jego zdumiony wzrok padł nagle na brązowy symbol na moim lewym ramieniu.
    - Nie wolno ci tego zaprzepaścić, rozumiesz? Jesteś silny, więc dasz radę - zapewniłem, tym razem uśmiechając się już szczerze, choć nieco ponuro. - Dziękuję ci za wszystko. Żegnaj, bracie.

    Przed oczyma wciąż miałem niecodzienny wyraz twarzy najdroższego przyjaciela, ale otoczenie wokół mnie zdążyło się już zmienić. Otrząsnąłem się i popatrzyłem na kolegów i koleżanki siedzących na swoich miejscach w kokpicie.
    Dennis poderwał się ze swojego krzesła i oskarżycielsko wskazał na Reeda.
    - Ty! - krzyknął. - Co to wszystko ma znaczyć?!
    - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - stwierdził znudzonym tonem Harry, przybierając przy tym minę niewiniątka.
    - Przestań wreszcie kłamać! Cały czas tylko łżesz jak pies, każąc nam otaczać się swoimi wymysłami! Powiedz wreszcie prawdę! - rozkazał rozwścieczony, szarymi oczyma ciskając wokół gromy. - Czy to wszystko to gra? - zapytał o ton ciszej. - Czy to „tylko” testowanie gry polegającej na sterowaniu robotem, który wysysa z pilota energię?
    Mężczyzna przeszywał Schneidera lodowatym spojrzeniem. Przez chwilę jakby się namyślał.
    - Jak myślisz, Lolli, czas pozbyć ich złudzeń? - zapytał, dalej wpatrując się tylko i wyłącznie w osiemnastoletniego Niemca.
    Nie odpowiedziała. Milczenie jest zgodą.
    - Dobrze więc - rzucił, odwracając wzrok od Dennisa i spoglądając po kolei na każdego z nas. - To nie jest gra. Walczycie o przyszłość waszej prawdziwej Ziemi, waszego świata, waszych rodzin, waszych przyjaciół i waszych wrogów. Robot wysysa z was życie. Na skórze wybranego w niewyjaśniony sposób pojawia się tajemniczy symbol. I nie, nie wiem, co te symbole oznaczają. Być może zupełnie nic.
    Rozległo się kilkuminutowe milczenie. Nikt nie był w stanie wykrztusić ani słowa, wciąż nie do końca dowierzając wyznaniom Reeda.
    Jako iż być może jako jedyny uwierzyłem już Lollipop, zamiast zastanawiać się nad tym co reszta, zabrałem się za lustrowanie otoczenia. Był późny wieczór, czyli pora zgadzała się z tą, w której opuściłem Budapeszt. Byłem też przekonany, że nie znajdowaliśmy się w stolicy Węgier. Ani w żadnym innym znanym mi miejscu.
    Mój przeciwnik prawie się już zmaterializował. Na świetlistym symbolu znajdującym się na samym środku jego głowy paliła się zaledwie jedna lampka. Robot był podobny do naszego, to znaczy w pewnej mierze przypominał sylwetkę ludzką. Był czarny jak smoła i tylko wcześniej wspomniany symbol na głowie odcinał się od reszty.
    Nie miałem pojęcia, jak zabrać się do walki. Wtedy jednak przypomniałem sobie liczne porady i nauki Vince’a.
    Pozornie chaotyczna bitwa, będąca w istocie sprytnie przemyślaną taktyką. Przewidywanie ruchów przeciwnika. Skołowanie wroga. Siła. Moc. Wiara w zwycięstwo.
    Problem w tym, że nigdy w życiu nie wygrałem ani jednej walki.
    Pomóż mi, Vince, poprosiłem w myślach.
    Jak na zawołanie poczułem przypływ nieznanej mi dotąd energii i niezwykłą pewność siebie. Byłem przekonany, że to właśnie tak czuł się Vince podczas każdej ulicznej walki.
    W ekspresowym tempie wszystko przemyślałem i rzuciłem się na wroga. Pozostali gracze, a także Harry i Lolli spojrzeli na mnie jak na szaleńca. Niektórzy zaczęli krzyczeć.
    Wymierzyłem starannie zaplanowany cios i z rosnącą satysfakcją zauważyłem, że trafiłem bezbłędnie. Jednak przeciwnik nie był aż tak głupi jak większość bezdomnych czy innych osób, z którymi najczęściej mierzył się Vince. Zreflektował się i również precyzyjnie zaatakował.
    Gdzieś w dalszych zakamarkach umysłu, tych niezajętych bitwą, pojawiła się myśl, że to musiała być spektakularna walka. Poruszałem robotem z gracją nieznaną Milly czy Casprowi. Vince byłby ze mnie dumny. Robiłem dokładnie to, czego mnie uczył. To, co tak bardzo chciał we mnie wpoić.
    Bitwa była na tyle wyrównana, że trwała jakieś dwie godziny. Choć odczuwałem coraz większe zmęczenie, nie zamierzałem się poddać.
    Udało mi się unieruchomić przeciwnika. To, że był w pewnym sensie podobny do człowieka, popchnęło mnie do dźgnięcia go w miejsce, w którym u człowieka znajdowałoby się serce. Wrogi robot też je tam miał. Chwyciłem je i na chwilę znieruchomiałem.
    - To dla ciebie, Vince. Spłacam swój dług - szepnąłem po węgiersku, po czym jednym płynnym ruchem zniszczyłem punkt witalny przeciwnika.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.



<- Poprzedni rozdział                                                                        Kolejny rozdział ->



~*~
     Witam ^.^ Tu Aya.
     Na wstępie znów muszę Wam z całego serca podziękować za wszelkie opinie. I czuję wewnętrzną potrzebę, by zadedykować ten rozdział Budyniowi - arigato za tak piękne słowa.
     Cóż, z dniem dzisiejszym poznaliście nasz ulubiony (jak dotychczas) rozdział. Czwarty z kolei to ostatni, który mamy na składzie. Piąty, będący dziełem Kao, wciąż czeka na to, aż dziewczyna się za niego weźmie. Więc poganiajcie ją i zażalenia kierujcie do niej. xD A wracając do czwartego - serdecznie zapraszamy!


[wpis z dnia 11.06.11] 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz