Mroczne o tej porze ulice
Budapesztu przeszył na wskroś mrożący krew w żyłach dziecięcy wrzask. Dwóch
chłopców z przerażeniem w oczach spojrzało na siebie, po czym ile sił w nogach
rzuciło się w wybranym na chybił trafił kierunku. Gdyby nie to, że znali tę
część miasta jak własną kieszeń i dzięki temu mogli zgubić prześladowców
pomiędzy krętymi uliczkami, podzieliliby los innych bezdomnych dzieciaków.
Większość z nich nie była w stanie przeżyć pierwszych lat na ulicy; niektórym
to się udało, ale spośród nich tylko nieliczni szczęściarze nie dali złapać się
Im. Oni byli największymi wrogami uliczników. Nikt ich nigdy nie widział, bo ci,
którzy trafiali w ich ręce, już nie wracali. Opowieści o nich znał każdy
bezdomny dzieciak w mieście. Starsi, doświadczeni ulicznicy, którzy mieli już
po kilkanaście lat, przekazywali młodszym straszne historie o przeznaczeniu,
któremu nie można było umknąć. Choćby uciekało się przez wiele lat, nie można
go zgubić. Przeznaczenie zawsze dopada swoje ofiary.
~*~
Uśmiechnąłem się ponuro pod nosem, patrząc jak w transie na mój
taboret kuchenny. Został wyznaczony. JA zostałem wyznaczony. Moja kolej. To
moje przeznaczenie miało się niebawem wypełnić. Zabawne - myślałem, że z powodu
tego, iż zostałem odebrany ulicy, wymigam się także od przeznaczonego mi
wcześniej marnego końca. Jak bardzo się myliłem!
Teraz nie mieliśmy już wątpliwości. Ani ja, ani żadna inna osoba
spośród pozostałej dwunastki. Kiedy po skończonej walce Casper zmarł,
przekonaliśmy się, że Harry i Lollipop nie kłamali. To nie był żart, ta zabawka
naprawdę wysysała z graczy życie. Tymczasem ja zostałem wskazany na następnego,
trzeciego już pilota.
Nie wiem, co w tej chwili czułem. Nie byłem pewny, czy powinienem
się śmiać, czy płakać. Cała nasza sytuacja wydawała mi się absurdalna. A to, że
zostałem wybrany, zdawało mi się jeszcze bardziej nierzeczywiste.
Oderwałem wreszcie wzrok od taboretu i powiodłem go na tych,
którym przeznaczone było zginąć niedługi czas po mnie. Wszyscy roztrzęsieni
byli śmiercią Johansena. W ich oczach malowało się przerażenie. Panika.
Beznadzieja.
Tylko na twarzy Diany Sojki widniał spokój. Miała łzy w oczach,
ale widać było, że to tylko współczucie, nie strach przed śmiercią. Od samego
początku zastanawiałem się, skąd się wzięło to odcinające ją od pozostałych
nastawienie. Domyślałem się, że poznanie odpowiedzi na to pytanie nie będzie mi
dane.
Dennis Schneider wyglądał przede wszystkim na bezgranicznie
wściekłego. Również Nadia Charpentier kipiała gniewem, podszytym - jak chyba
wszystkie jej emocje - nutą arogancji.
- Nareszcie uwierzyliście, co? - rzucił Reed, szczerząc zęby w
szyderczym uśmiechu, który, jestem tego pewien, zdążyli znienawidzić już
wszyscy.
Niektórzy z nas zgromili go spojrzeniem. Kilka dziewczyn ponownie
zaszlochało i nie miało zamiaru choćby zerknąć w kierunku mężczyzny, który nas
w to wszystko wpakował.
- Z pełną premedytacją wysłałeś nas na śmierć - wycedził przez
zaciśnięte zęby Dennis.
- W rzeczy samej - potwierdził miedzianowłosy, mając nasze
uczucia gdzieś. To był potwór, nie człowiek. - Dostarczacie mi niezłej
rozrywki, bachory - stwierdził, znowu się uśmiechając.
Schneider już chciał się na niego rzucić, ale w ostatniej chwili
przenieśliśmy się do swoich krajów.
Leżałem na łóżku w swoim pokoju. Przez moment zastanawiałem się,
co ze sobą zrobić. Nie miałem pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Nie chciałem
umierać, ale musiałem walczyć.
Zaraz. Musiałem?
To przecież w dalszym ciągu tylko gra! Nawet jeśli podpisaliśmy
swego rodzaju kontrakt, nikt nie mógł nas zmusić do walki. Skoro robot czerpie
siły z energii życiowej pilota, jeśli gracz nie wykona żadnego ruchu, tej
energii przecież nie straci. Co z tego, że przeciwnik wygra? Przecież to tylko
gra! A my czuliśmy się, jakbyśmy naprawdę walczyli w obronie Ziemi! Jakie to
niedorzeczne!
Pełen optymizmu i energii chwyciłem laptopa i szybko wyłączyłem
go ze stanu uśpienia. Zalogowałem się do komunikatora Terra Nostra i z
zadowoleniem zauważyłem, że prawie wszyscy są dostępni. Rzuciłem okiem na jeden
z kontaktów. Caspian. Już chciałem go usunąć, gdy zdałem sobie sprawę z tego,
że jeszcze nie potrafię tego zrobić. Odetchnąłem głęboko i włączyłem okno
zbiorowej rozmowy, do której zaprosiłem dostępnych graczy.
♠
BuDan123: Wiecie co? Zastanawiam
się, czym my się tak przejmujemy. Przecież, jakby na to nie patrzeć, to w
dalszym ciągu tylko gra. Realistyczna, bo realistyczna, ale jednak gra. Nie
musimy wykonywać żadnych ruchów, wtedy robot nie wyssie z nas energii i
przeżyjemy. Przecież tylko ta wymyślona Ziemia zostanie zniszczona.
Prawdopodobnie po prostu przegramy grę. Co nam to szkodzi?
♣
Than: Szczerze mówiąc, właśnie
myślałem o tym samym.
♠
Lirio: Ja także.
♣
Arai: Może naprawdę niepotrzebnie
się denerwujemy.
♠
Lilith18: Właśnie!
♣
Chatte: Mam nadzieję, że macie
rację.
♠
Lilith18: Na pewno mamy! ;)
♣ Kolympi: To nie zmienia faktu, że dwie
osoby zdążyły już stracić życie…
♠
Chatte: Owszem, ale my przeżyjemy.
♣
Paksa007: Czyli co, nie będziesz
walczył, Daniel?
♠
BuDan123: Na to wygląda. Nie
zamierzam stracić życia, bo tak się podoba Harry’emu.
♣
Chatte: Nienawidzę go.
♠
Arai: Ja także. Nie wiem, jak można
być tak wrednym...
♣
Than: Więc ustalone. Muszę iść.
♠
Chatte: Do zobaczenia, Nathan.
♣
Than: Mhm, pa wszystkim.
♠
Arai: Od razu jakoś mi lżej. ^^’
♣
Paksa007: Nie tylko Tobie, Lerate.
xD
Rozmawialiśmy sobie przez
jakiś czas o błahostkach. Potem pożegnałem się z przyjaciółmi i zajrzałem do
salonu, w którym przebywali rodzice. Siedzieli na kanapie i wpatrywali się z nietęgimi
minami w ekran sześćdziesięciocalowego telewizora.
- Co jest? - spytałem, siadając w fotelu obok.
- Kolejne morderstwo - westchnął tata.
- Tu, w Budapeszcie? - chciałem się upewnić.
- Niestety - potwierdziła mama. - Aż strach wychodzić z domu… -
stwierdziła cicho.
Ilość przestępstw w obrębie miasta ostatnimi czasy szczególnie
wzrosła. Niepokoiło to władze i cywili. Spokojna niegdyś stolica Węgier teraz
stawała się rajem dla rzezimieszków.
Odpłynąłem w świat wspomnień, przypominając sobie chwile, które
spędziłem na ulicy. Nie pamiętam pierwszych kilku lat mojego życia. Odkąd
sięgam pamięcią, byłem bezdomnym dzieciakiem jakich wiele. Ludzie wokół mnie
bezustannie się zmieniali, jedni zastępowani byli przez innych. Tylko jedna
osoba zawsze była przy mnie.
~*~
- Vince, uważaj! - krzyknął z obawą w głosie
Daniel.
- Nic mi nie będzie! - zapewnił tamten, po
czym uchylił się przed ciosem przeciwnika i zręcznie uderzył go pięścią w
twarz, łamiąc mu nos. Chłopak zaklął siarczyście, po czym, mamrocząc coś do
siebie, począł uciekać.
Vince rozciągnął usta w triumfalnym uśmiechu
i odwrócił się do młodszego o dwa lata przyjaciela.
- No i co, Dan? Ja zawsze wygrywam - rzucił,
wycierając rękawem krew z ust.
- Jesteś ranny. - Chłopiec o
szaroniebieskich oczach zmarszczył czoło i podszedł do kolegi. - Dlaczego
zawsze musisz wdawać się w bójki?
- Trzeba było mnie nie podjudzać -
stwierdził dziarskim tonem, zupełnie nie zwracając uwagi na ból. - Poza tym,
kiedy wygrywam, czuję, że jestem coś wart… - dodał ciszej, wpadając w ten swój
stan zadumy, tak doskonale znany Danielowi.
Po kilku minutach ruszyli razem w stronę
najbiedniejszej dzielnicy miasta, by tam, w opuszczonej ruinie spalonego wiele
lat temu domu, spędzić kolejną chłodną noc. Obaj byli bezdomni. Sieroty,
których matką była ulica, a ojcem cały Budapeszt. Przez nikogo niewychowani,
żyli według własnych zasad i zasad innych im podobnych. O ile jednak żaden z
„innych” nigdy nie był im bliski, o tyle oni nie potrafili bez siebie żyć.
Daniel nie pamiętał nawet życia sprzed poznania Vince’a. Z kolei ów chłopak
prawdopodobnie chował jakieś wspomnienia, nigdy nie chciał jednak o nich choćby
napomknąć. Zawsze powtarzał, że liczy się tylko tu i teraz. Nie warto zadręczać
się przeszłością ani tym, co przyniesie daleka przyszłość. Liczyła się ciągła
walka o przetrwanie, zdobycie czegoś do jedzenia i ubrania, utrzymanie swojego
terytorium… oraz wolności i życia, które mogli odebrać im nie tyle inni
ulicznicy, ile Oni.
~*~
Choć było bardzo ciepło, narzuciłem na siebie lekką kurtkę, by
dziwny symbol podobny do tatuażu widniejący na moim lewym ramieniu nie był
widoczny. Niedawno byłem już spokojny, uznałem w końcu, że nie umrę, bo nie
będę walczył. Ale jakim cudem na skórze wybranych pilotów pojawiały się te
niecodzienne znaczki w różnych kolorach? Już nawet pobieranie przez robota energii
gracza łatwiej było wyjaśnić.
Ta myśl zasiała we mnie zwątpienie, które potęgowało się z każdą
minutą. Dlatego postanowiłem się przewietrzyć i pospacerować po tak dobrze mi
znanych ulicach stolicy mojej ojczyzny.
Nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że moje życie dzieliło się na
dwa zupełnie od siebie różne etapy. Jakby ktoś przedzielił moje dzieciństwo od
okresu dojrzewania żelazną kurtyną. Te dwa światy tak bardzo się od siebie
różniły, że do dziś nie mam pojęcia, jakim cudem mogłem kiedyś żyć jako ulicznik…
Albo jakim cudem mogę prowadzić teraz życie normalnego chłopaka z dobrej
rodziny.
Byłoby to łatwe, gdybym zapomniał o przeszłości. Nie mogłem
jednak - i nie chciałem - zerwać więzi z tym, co było.
Przede wszystkim nie chciałem zapomnieć Vince’a.
~*~
- Głodny jestem - poskarżył
się Daniel, patrząc smutnymi oczyma na Vince’a. Ten zaś uśmiechnął się lekko i
poczochrał go po głowie.
- Zaraz coś znajdziemy - zapewnił.
Ruszyli w kierunku rynku. Brudne dzieciaki w
obdartych ubraniach nie budziły jednak zaufania w oczach przechodniów.
Bezdomnych prowadziły podejrzliwe spojrzenia i srogie miny, a czasem nawet bez
skrępowania zatykane nosy.
- Gardzą nami - szepnął z nienawiścią w
oczach Vince. - Ale kiedyś im pokażemy.
Daniel, wpatrzony w przyjaciela niemalże jak
w obrazek, z zapałem pokiwał twierdząco głową. Jako iż dochodzili już do celu,
starszy zwolnił.
- Na co masz ochotę, Dan?
- Wszystko mi jedno - przyznał. - Po prostu
chcę coś zjeść.
Vince namyślał się przez chwilę, patrząc na
młodszego kolegę, którego traktował jak brata. Właściwie wielu ludzi brało ich
za rodzeństwo, zbieg okoliczności sprawił bowiem, że byli bardzo podobni. Obaj
mieli brązowe włosy i dość jasne oczy. Daniel szaroniebieskie, Vince raczej
szare z ledwie widoczną domieszką zieleni. Gdyby byli w tym samym wieku, nawet
postawy i sylwetki mieliby niemalże identyczne.
- Zaraz wrócę - powiedział Vince. - Poczekaj
tu, zgoda?
- Uhm.
Daniel obserwował przyjaciela, dopóki ten
nie zniknął mu z oczu, zatapiając się w gąszczu kramów. Burczało mu w brzuchu,
od poprzedniego dnia nic nie jadł. Takie sytuacje zdarzały się dość często,
więc był do tego przyzwyczajony, ale to nie zmieniało faktu, że odczuwał z tego
powodu niemały dyskomfort.
Chłopiec usłyszał krzyki i groźby, po czym,
dosłownie kilka sekund później, spostrzegł wybiegającego na ulicę Vince’a.
Kolega szybko dobiegł do młodszego i rozkazał mu uciekać. Goniło ich kilkoro
dorosłych, którzy jednak po kilkudziesięciu metrach dali za wygraną.
Śmiejąc się, chłopcy trafili do parku i tam
znaleźli spokojne miejsce skryte pośród drzew. Usiedli na zimnej ziemi, po czym
Vince podzielił się z „bratem” swoim łupem. Zabierając się do pałaszowania
swoich porcji, oczy ich obu błyszczały w świetle późnojesiennego dnia.
~*~
Nie mogąc przestać myśleć o „tatuażach”, postanowiłem wrócić do
domu. Włączyłem Terra Nostra, ale żadnego z graczy akurat nie było.
Gdybym mógł porozmawiać z Lolli, spytałbym ją o to i owo,
pomyślałem. Niestety, nie miałem pojęcia, jak się z nią spotkać, ona chyba cały
czas przebywała w kokpicie. Harry Reed z kolei pewnie dalej siedział w Wielkiej
Brytanii i rozmyślał nad tym, jak łatwo było nas oszukać.
Postanowiłem spróbować coś zrobić. W myślach wykrzyczałem
„Lollipop!”, ale nic się nie stało. Nie byłem zaskoczony. Następna próba
polegała na wypowiedzeniu wezwania na głos. To też na nic.
Główkowałem przez jakiś czas, po czym wpadłem na coś, co wydawało
mi się jedynym możliwym do spełnienia wyjściem. Wyszedłem ze swojego pokoju i
skierowałem się do kuchni. Tam odetchnąłem głęboko i usiadłem na taborecie,
identycznym jak to z kokpitu.
Nic się nie stało.
Kiedy jednak mocno zacisnąłem powieki i zęby oraz posłałem myśli
ku robotowi, wreszcie coś się zdarzyło. Choć początkowo o tym nie wiedziałem.
Dopiero kiedy otworzyłem oczy, zauważyłem, że przeniosłem się do kokpitu.
Otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, zawołałem Lolli, która
pojawiła się natychmiast.
- W jaki sposób - zacząłem, nawet się nie przywitawszy - na
skórze pilota pojawia się dziwny symbol? Miała taki Milly, potem Casper, teraz
ja. Jak to możliwe? Przecież to tylko gra!
Na „twarzy” stworzonka pojawił się cień smutku. Lollipop patrzyła
na mnie przez chwilę z czymś w rodzaju współczucia widocznym w jej oczach.
- To nie jest gra, Danielu Orbanie - odparła z powagą.
Przez kilka sekund nie odzywałem się, próbując zebrać myśli.
- Nie żartuj tak - poprosiłem. - Pytam serio.
- Nie żartuję. Nie zostaliście wplątani w grę. To prawdziwe
życie. Jeśli któreś z was zawiedzie, Ziemia naprawdę zostanie zgładzona. Prawdziwa
Ziemia. Wasza Ziemia - powiedziała dobitnie.
- Jeśli, czysto teoretycznie, to prawda, dlaczego nie
wyjawiliście nam jej wcześniej? - spytałem wolno.
- Harry robi, co mu się podoba - rzekła Lolli, podlatując do mnie
bliżej. - To zły człowiek, Danielu. Egoista. Nie obchodzi go wasze dobro.
Podstępem zmusił was do sterowania tym oto robotem. - Zatoczyła w powietrzu
niewielkie koło. - Pod pozorem testowania gry kryje się walka o przetrwanie
ludzkości.
- Nie wierzę - oświadczyłem. To nie do końca była prawda. Ja NIE
CHCIAŁEM wierzyć.
- Przykro mi - szepnęła. - Nie okłamuję cię. Możliwe, że jeśli
spytasz o to Harry’ego, on znów was oszuka. Ja jednak nie chcę tego robić.
Wkrótce pewnie i tak się przekonacie, na czym to wszystko polega. To nie
zabawa. To walka o przetrwanie - powtórzyła.
Walka o przetrwanie…
~*~
Daniel po raz kolejny
wylądował na ziemi. Uparcie powstrzymywał cisnące mu się do oczu łzy, by
zminimalizować okazywanie swojej słabości. Zacisnął zęby i wstał, ocierając
lekko obolałe miejsca.
- Ciągle zapominasz o pracy stóp -
powiedział Vince, patrząc z założonymi rękoma na młodszego przyjaciela. - Poza
tym, nigdy nie atakuj ot tak sobie, niczego nie przemyślawszy, bo…
- Ty nigdy niczego nie przemyślasz - odparł
z naburmuszoną miną Daniel. - Twoje walki są chaotyczne. Zresztą podczas bójek
nie ma czasu na myślenie!
- Mylisz się, Dan. Pozornie to rzeczywiście
może tak wyglądać, ale w istocie jest całkiem inaczej. Z reguły przeciwnicy są
na tyle tępi, że nie myślą o tym, co robią i po prostu się na ciebie rzucają.
My jesteśmy od nich lepsi i mądrzejsi. Nie możemy robić tego co oni, bo wtedy
to im przypadnie zwycięstwo. Trzeba obrać jakąś taktykę, pamiętaj. I wypracować
swój styl walki - pouczył, nie dając Danielowi czasu do namysłu i dorzucając szybko:
- Przygotuj się!
Ruszył w kierunku kolegi, by chwilę później
znów powalić go na ziemię.
- W ten sposób nigdy niczego nie wskórasz -
westchnął Vince, wyciągając ku przyjacielowi rękę, by pomóc mu wstać.
- Nie muszę - szepnął Daniel, wstając i spuszczając
wzrok. - Zawsze jesteś przy mnie i mnie bronisz. To się nie zmieni, prawda?
Nigdy, przenigdy, prawda?
Wlepił w starszego przejęty wzrok.
- Oczywiście - zapewnił tamten, wpadając w
stan zadumy. - Zawsze będziemy razem. Tylko w ten sposób przetrwamy…
~*~
♠
BuDan123: Rozmawiałem z Lollipop.
Twierdzi, że to nie jest gra. Że naprawdę walczymy o przetrwanie. O przyszłość
naszej Ziemi.
♣
Sebastian: Jak to możliwe?
♠
Than: Właśnie? Po pierwsze, jakim
cudem porozumiałeś się z Lollipop? Po drugie, jak to możliwe, że to wszystko
jest prawdziwe? To musi być gra.
♣
BuDan123: Jeśli usiądziecie na swoim
krześle - wiecie, tym, na którym siedzicie w kokpicie - i pomyślicie o tym, że
chcecie przenieść się do wnętrza robota, tak się stanie. Odkryłem to dzisiaj… I
rozmawiałem z Lolli. Zapytałem, jakim cudem na skórze pilotów pojawiają się te
tatuaże. Nie umie tego wyjaśnić, ale twierdzi, że to wszystko nie jest grą. Że
Reed nas oszukał.
♠
Brumka12: W tym, że nas oszukał, nie
ma nic dziwnego. Ale to niemożliwe, żeby cała ta sprawa okazała się czymś
rzeczywistym!
♣
Than: Właśnie… To niemożliwe.
♠
Sebastian: Wierzysz jej?
♣ BuDan123: Obawiam się, że tak…
Podświadomie czułem, że ona nie kłamała. O ile to możliwe, w jej
oczach i tonie głosu znać było współczucie i smutek. Ale jeśli prawda była tak
okrutna, oznaczało to, że nie mogę nie walczyć. Muszę wygrać, nie ma innej
opcji. Czy zaryzykuję życie wszystkich istot Ziemi, by przekonać się tylko, kto
jest kłamcą?
Oczywiście, że nie. Przetrwanie jest zbyt ważne, by ryzykować.
~*~
Kolejne dni spędziłem w domu. Rozmawiałem z rodzicami, pomagałem
im, żartowałem, jakby wszystko wyglądało tak jak zwykle. W środku jednak nie
mogłem się uspokoić. Nie chciałem umierać. Tak bardzo tego nie chciałem…
Wiedziałem jednak, że nie zaryzykuję. Nie zaryzykuję, bo jeśli Lollipop ma
rację, wszyscy zginą. Pozostali „gracze”, koledzy i koleżanki ze szkoły,
rodzice… I on.
Czułem, że koniec się już zbliża. Nie byłem jednak gotów na
śmierć. Czy gotowość do odejścia jest w ogóle możliwa? Czy można nie bać się
śmierci?
Większą część dnia spędziłem z rodziną. Potem, kiedy słońce
powoli zaczęło dążyć ku horyzontowi, wyszedłem z domu. Mimo wieczornej pory,
wciąż było niezwykle gorąco. Tym razem nie ubrałem jednak niczego z długim
rękawem.
Wsiadłem do autobusu, który miał zawieźć mnie w kierunku mojej
przeszłości. Obserwowałem uważnie miasto, które mnie wychowało. Czym dalej domu
byłem, tym więcej wspomnień napływało. W końcu znalazłem się w otoczeniu, które
znałem lepiej niż własną kieszeń. Jako jedyny wysiadłem na przystanku w
obleganej przez bezdomnych dzielnicy. Miałem wrażenie, że po tych ulicach
mógłbym poruszać się z zamkniętymi oczami.
Omiotłem uważnym spojrzeniem ruiny domu spalonego wiele lat temu.
Do dziś go nie odbudowano ani nie wzniesiono na jego miejscu nic nowego.
Ucieszyło mnie to, nie wyobrażałem sobie bowiem, że mógłbym tam ujrzeć coś
innego niż moje niegdysiejsze schronienie.
Powoli wszedłem na teren zgliszczy, obierając dokładnie taką samą
trasę jak przed laty. Obszedłem ruiny i zatrzymałem się w miejscu, w którym
zwykłem spać. Ze zdumieniem zauważyłem, że w tym „domu” zupełnie nic się nie
zmieniło. Czułem się, jakbym odbył podróż w czasie.
- Co takiego sprawiło, że nagle zebrało ci się na wspomnienia,
co, Dan?
Zamarłem. Wiedziałem, do kogo należał ów głos, choć ten, który
zapamiętałem, nosił jeszcze ślady głosu dziecka. Teraz był to ton mężczyzny.
Powoli się odwróciłem.
Stał na lekkim wzniesieniu stworzonym przez resztki schodów i
gruzu. Jako dzieciak tak często tam wchodził…
Wyglądał inaczej niż sobie wyobrażałem. Nie był już biednym
obdartusem, miał na sobie jasną, nie do końca zapiętą koszulę i ciemną,
rozpiętą marynarkę. Jedną z dłoni trzymał w kieszeni spodni tego samego koloru
co marynarka. Brązowe włosy sięgające ramion nie były brudne ani poplątane jak
kiedyś, a szarozielone oczy zupełnie bez wyrazu przeszywały mnie wzrokiem.
Przyszło mi na myśl, że dowolna dziewczyna, gdyby znalazła się na moim miejscu,
zapewne by się w nim zakochała. Wyrósł na naprawdę przystojnego młodzieńca, a
stanie na tle zachodzącego słońca i nieba upstrzonego tysiącem barw sprawiło,
że zdawał się podobny do swego rodzaju księcia. Ja jednak widziałem w nim tylko
mojego dawnego przyjaciela. Chłopaka, który uratował mi życie.
Nadszedł czas, bym mu się odwdzięczył.
- Co jest? - zapytał, posyłając mi kpiący uśmieszek. Znałem go
jednak na tyle dobrze, by dostrzec w nim ukryty smutek i żal. - Nie udawaj, że
myślałeś, że nie żyję.
Przez jakiś czas rzeczywiście przekonany byłem, że go zabito. Ale
potem…
- Mowę ci odebrało? - zapytał. - No już, nie wstydź się! -
rzucił, po czym zeskoczył ze wzniesienia. - Przecież jesteśmy przyjaciółmi, co
nie? „To się nie zmieni, prawda? Nigdy, przenigdy, prawda?” - zacytował moje
słowa sprzed lat. Nie spuszczał ze mnie wzroku. - Pewnie wiedziesz świetne
życie, co? Założę się, że już nie pamiętasz, jak to jest… - Na chwilę wpadł w ten
swój stan zadumy, tak doskonale mi znany. Potem zmarszczył czoło, a jego oczy
przybrały wyraz takiego bólu, że miałem ochotę zapaść się pod ziemię, zdając
sobie sprawę, że to ja jestem przyczyną jego cierpienia. - Traktowałem cię jak
brata. Ocaliłem twoje życie, zdobywałem rzeczy niezbędne do przeżycia,
walczyłem w twojej obronie. A potem ty…
- Vince… - wyszeptałem.
- Zwyczajnie odszedłeś ku nowemu życiu - dokończył.
- Nie chciałem, żeby… - zacząłem, ale mi przerwał.
- Ale to wszystko nie ma już znaczenia - oświadczył, ponownie
przybierając beznamiętny wyraz twarzy. - Jak wiesz, nic mnie nie złamie. Zawsze
wygrywam. Zdolność do przetrwania mnie nie opuściła, Dan. I, jak widzisz,
wiedzie mi się teraz całkiem nieźle.
Uśmiechnął się sztucznie.
Zmienił nieco pozycję, a ja zamarłem. Do paska przytroczony miał
pistolet. Nagle wszystko stało się przerażająco jasne.
- Vince… - wydukałem cicho. - To chyba nie ty… Te wszystkie
morderstwa…
- Każda z tych osób dostała to, na co zasłużyła - odparł wyzutym
z jakichkolwiek emocji tonem. - Niesprawiedliwość, nieczystość, wykorzystywanie
innych, gnębienie niewinnych, okradanie najbiedniejszych… Wszystko to zostało w
należyty sposób ukarane.
- Nie wierzę…
On nie mógł tego zrobić. Wiem, że kradł, wiem, że wciąż wdawał
się w bójki, wiem, że miał cięty język, był okropnie dumny i pewny siebie, ale
nie zabiłby przecież człowieka…
- Więc uwierz, Dan.
~*~
- Vince! - wrzasnął Daniel,
czując, jak od tyłu łapią go silne ręce jednego z Nich. Przerażony, wierzgał
się jak mógł, ale nic to nie dało. Stracił już nadzieję na to, że wyjdzie z
tego cało. Jedyna szansa w jego przyjacielu…
- Już po ciebie idę, Dan! - odkrzyknął
chłopak, torując sobie drogę przez dużo starszych od niego mężczyzn.
Zadziwiające, z jaką łatwością pokonywał drogę dzielącą go od dziecka, które
traktował jak brata i któremu tyle już razy uratował życie. Daniel stał się
jego oczkiem w głowie, gdy tylko Vince znalazł go nieprzytomnego na ulicy kilka
lat temu. Od tamtego czasu zawsze byli razem. Nie mógł pozwolić, by Oni ich
rozdzielili.
Ale Ich było zbyt wielu. Nawet on w końcu
przegrał, choć walczył jak mógł najlepiej.
Czarne niebo nocy przeszyła błyskawica.
Daniel patrzył bezradnym wzrokiem, jak
nieznajomi otaczają Vince’a. Wydawało mu się, że słyszy jego krzyk, a między
nogami wrogów wraz z deszczową wodą wypływa krew jego najdroższego przyjaciela.
Jeden z Nich zabrał Daniela do samochodu.
Mówił coś do niego, ale on nie słuchał. Urządził niemałą histerię, pragnąc
wrócić do Vince’a, który, jak przypuszczał, mógł już nie żyć. W końcu dopadli
go Oni…
„Oni” okazali się jednak stróżami prawa,
którzy niejednokrotnie zabierali ze sobą bezdomne sieroty, by umieścić je w
domach dziecka. Wielu z nich udało się potem znaleźć nową rodzinę. Sprawa z
Danielem wyglądała inaczej. Od pięciu lat uważany był za zaginionego i był
poszukiwany. Policja nie mogła się nadziwić, jakim cudem wcześniej go nie
odnaleziono, skoro nie opuścił nawet granic Budapesztu. Dan znał odpowiedź -
kluczem do sekretu był Vince, któremu zawsze udało się ukryć „brata” przed
potencjalnym wrogiem.
Kiedy jako siedmioletni chłopiec ocknął się
w towarzystwie dziewięcioletniego Vince’a, nie pamiętał nic poza swoim imieniem
i wiekiem. Pięć lat spędził ze swym przyjacielem. Byli ze sobą na dobre i na
złe. Gdyby nie Vince, Daniel na pewno już dawno by nie żył.
Państwo Orban ze łzami w oczach odebrali
swego jedynaka z komisariatu policji. Przez pierwszy rok Daniel przyzwyczajał
się do nowego życia i do rodziców, których przecież nawet nie pamiętał. Na nowo
poznawał swój rodzinny dom, codzienne życie normalnego chłopca…
Ale jego myśli wciąż krążyły wokół Vince’a.
Przekonany, że ten nie żyje, nie powiedział o nim mamie ani tacie.
Któregoś dnia, podczas pobytu w mieście, w
oddali ujrzał chłopaka niesamowicie podobnego do Vince’a. Od tego czasu nie
wierzył w jego śmierć. Choć nie miał pewności, czy to był on, czuł, że jego
przyjaciel żyje.
~*~
- To byłeś ty, prawda? Wtedy, w centrum, rok po moim odejściu -
spytałem cicho.
- Nie wiem, o czym mówisz - odparł, ale wiedziałem, że kłamie.
Jego obojętność sprawiała, że krajało mi się serce.
- Nie byłem pewny, czy ujrzałem ciebie - przyznałem. - Ale
powiedziałem o tobie rodzicom. Szukali cię, gotowi przyłączyć cię do rodziny.
Zaadoptowaliby cię, gdyby tylko udało się ciebie znaleźć. Bylibyśmy braćmi.
- BYLIŚMY braćmi - wysyczał. - Od początku do samego końca
traktowałem cię jak brata. Troszczyłem się o ciebie jak o brata. Kochałem cię
jak brata. Ale wtedy nas rozdzielono.
Gdyby nie to, że miałem siedemnaście lat, rozpłakałbym się chyba.
Zapragnąłem znów być dzieckiem, które mogłoby bez skrępowania podbiec do
przyjaciela i się do niego przytulić. Wiem, że odsunąłby mnie od siebie mówiąc,
że nie mam okazywać słabości i zachowywać się jak dziewczyna, ale po chwili
poczochrałby mnie po głowie i uśmiechnąłby się z rozrzewnieniem. Zawsze tak
robił.
- Wiedziałem - odezwał się nagle Vince. Spojrzałem na niego
pytająco. - Od samego początku wiedziałem, kim jesteś. Trzymałem cię z dala od
twojego rodzinnego domu, by cię nie odnaleziono. Chroniłem cię przed policją,
by mi ciebie nie zabrała. Jestem egoistą, Dan. Parszywym egoistą. Zawsze nim
byłem - oznajmił. Jego beznamiętny wzrok przeszywał mnie na wskroś. Miałem
wrażenie, że dłużej go nie wytrzymam.
Nie mogłem mu uwierzyć. Ani w to, że kogokolwiek zabił, ani w to,
że wiedział o mnie niemalże wszystko, ale, wiedziony samolubnymi pobudkami,
odciągał mnie od przeszłości i dostatniego życia, zmuszając do walki o
przetrwanie na ulicy.
- Powiesz mi wreszcie, co tu robisz? - zapytał lodowatym tonem
dziewiętnastolatek, jakby wyznania, które uczynił przed chwilą, w ogóle nie
miały miejsca. Pytaniem tym wyrwał mnie z zamyślenia.
Przez minutę wpatrywałem się w niego w milczeniu. I kiedy tak na
niego patrzyłem, czułem, że to nadal mój przyjaciel. Bez względu na jego słowa,
bez względu na jego czyny, był moim „bratem”. Nikt i nic nie mogło tego
zmienić.
- Przyszedłem się pożegnać, Vince - odparłem, wymuszając na
twarzy uśmiech. Jak mniemam, efekt był raczej dość mizerny.
Uniósł brwi.
- Nadszedł czas, bym ci się odwdzięczył - rzekłem, przenosząc
wzrok z przyjaciela na ciemniejące niebo. - Zawsze ratowałeś mi skórę. Już
czas, byśmy zamienili się rolami.
Jego mina wyrażała lekką dezorientację. Nie spodziewał się
widocznie podobnych słów.
- Nie zmarnuj swojego życia, Vince - poprosiłem, powoli zbliżając
się do przyjaciela. - Nie pozwól, by smutek, żal i nienawiść zapanowały nad
twoim sercem. Jesteś dobrym człowiekiem, bez względu na to, co sam o sobie
myślisz.
Zauważyłem, że jego zdumiony wzrok padł nagle na brązowy symbol
na moim lewym ramieniu.
- Nie wolno ci tego zaprzepaścić, rozumiesz? Jesteś silny, więc
dasz radę - zapewniłem, tym razem uśmiechając się już szczerze, choć nieco
ponuro. - Dziękuję ci za wszystko. Żegnaj, bracie.
Przed oczyma wciąż miałem niecodzienny wyraz twarzy najdroższego
przyjaciela, ale otoczenie wokół mnie zdążyło się już zmienić. Otrząsnąłem się
i popatrzyłem na kolegów i koleżanki siedzących na swoich miejscach w kokpicie.
Dennis poderwał się ze swojego krzesła i oskarżycielsko wskazał
na Reeda.
- Ty! - krzyknął. - Co to wszystko ma znaczyć?!
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - stwierdził znudzonym tonem
Harry, przybierając przy tym minę niewiniątka.
- Przestań wreszcie kłamać! Cały czas tylko łżesz jak pies, każąc
nam otaczać się swoimi wymysłami! Powiedz wreszcie prawdę! - rozkazał
rozwścieczony, szarymi oczyma ciskając wokół gromy. - Czy to wszystko to gra? -
zapytał o ton ciszej. - Czy to „tylko” testowanie gry polegającej na sterowaniu
robotem, który wysysa z pilota energię?
Mężczyzna przeszywał Schneidera lodowatym spojrzeniem. Przez
chwilę jakby się namyślał.
- Jak myślisz, Lolli, czas pozbyć ich złudzeń? - zapytał, dalej
wpatrując się tylko i wyłącznie w osiemnastoletniego Niemca.
Nie odpowiedziała. Milczenie jest zgodą.
- Dobrze więc - rzucił, odwracając wzrok od Dennisa i spoglądając
po kolei na każdego z nas. - To nie jest gra. Walczycie o przyszłość waszej
prawdziwej Ziemi, waszego świata, waszych rodzin, waszych przyjaciół i waszych
wrogów. Robot wysysa z was życie. Na skórze wybranego w niewyjaśniony sposób
pojawia się tajemniczy symbol. I nie, nie wiem, co te symbole oznaczają. Być
może zupełnie nic.
Rozległo się kilkuminutowe milczenie. Nikt nie był w stanie
wykrztusić ani słowa, wciąż nie do końca dowierzając wyznaniom Reeda.
Jako iż być może jako jedyny uwierzyłem już Lollipop, zamiast
zastanawiać się nad tym co reszta, zabrałem się za lustrowanie otoczenia. Był
późny wieczór, czyli pora zgadzała się z tą, w której opuściłem Budapeszt.
Byłem też przekonany, że nie znajdowaliśmy się w stolicy Węgier. Ani w żadnym
innym znanym mi miejscu.
Mój przeciwnik prawie się już zmaterializował. Na świetlistym
symbolu znajdującym się na samym środku jego głowy paliła się zaledwie jedna
lampka. Robot był podobny do naszego, to znaczy w pewnej mierze przypominał
sylwetkę ludzką. Był czarny jak smoła i tylko wcześniej wspomniany symbol na
głowie odcinał się od reszty.
Nie miałem pojęcia, jak zabrać się do walki. Wtedy jednak
przypomniałem sobie liczne porady i nauki Vince’a.
Pozornie chaotyczna bitwa, będąca w istocie sprytnie przemyślaną
taktyką. Przewidywanie ruchów przeciwnika. Skołowanie wroga. Siła. Moc. Wiara w
zwycięstwo.
Problem w tym, że nigdy w życiu nie wygrałem ani jednej walki.
Pomóż mi, Vince, poprosiłem w myślach.
Jak na zawołanie poczułem przypływ nieznanej mi dotąd energii i
niezwykłą pewność siebie. Byłem przekonany, że to właśnie tak czuł się Vince
podczas każdej ulicznej walki.
W ekspresowym tempie wszystko przemyślałem i rzuciłem się na
wroga. Pozostali gracze, a także Harry i Lolli spojrzeli na mnie jak na
szaleńca. Niektórzy zaczęli krzyczeć.
Wymierzyłem starannie zaplanowany cios i z rosnącą satysfakcją
zauważyłem, że trafiłem bezbłędnie. Jednak przeciwnik nie był aż tak głupi jak
większość bezdomnych czy innych osób, z którymi najczęściej mierzył się Vince.
Zreflektował się i również precyzyjnie zaatakował.
Gdzieś w dalszych zakamarkach umysłu, tych niezajętych bitwą,
pojawiła się myśl, że to musiała być spektakularna walka. Poruszałem robotem z
gracją nieznaną Milly czy Casprowi. Vince byłby ze mnie dumny. Robiłem
dokładnie to, czego mnie uczył. To, co tak bardzo chciał we mnie wpoić.
Bitwa była na tyle wyrównana, że trwała jakieś dwie godziny. Choć
odczuwałem coraz większe zmęczenie, nie zamierzałem się poddać.
Udało mi się unieruchomić przeciwnika. To, że był w pewnym sensie
podobny do człowieka, popchnęło mnie do dźgnięcia go w miejsce, w którym u
człowieka znajdowałoby się serce. Wrogi robot też je tam miał. Chwyciłem je i
na chwilę znieruchomiałem.
- To dla ciebie, Vince. Spłacam swój dług - szepnąłem po
węgiersku, po czym jednym płynnym ruchem zniszczyłem punkt witalny przeciwnika.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.
~*~
Witam ^.^ Tu Aya.
Na wstępie znów muszę Wam z całego serca podziękować za wszelkie opinie. I czuję wewnętrzną potrzebę, by zadedykować ten rozdział Budyniowi - arigato za tak piękne słowa.
Cóż, z dniem dzisiejszym poznaliście nasz ulubiony (jak dotychczas) rozdział. Czwarty z kolei to ostatni, który mamy na składzie. Piąty, będący dziełem Kao, wciąż czeka na to, aż dziewczyna się za niego weźmie. Więc poganiajcie ją i zażalenia kierujcie do niej. xD A wracając do czwartego - serdecznie zapraszamy!
[wpis z dnia 11.06.11]
[wpis z dnia 11.06.11]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz