Kiedy Milly Samith, którą ledwie poznaliśmy, osunęła się na
podłogę, przez chwilę żadne z nas nie było zdolne do wykonania jakiegokolwiek
ruchu. Nie rozumieliśmy, co się właściwie stało. Przed chwilą siedziała jeszcze
na swoim krześle i uśmiechała się do nas, a teraz…? Co to miało znaczyć…?
- Milly? - szepnęła Agnese. Sekundę później dołączyli do niej
inni.
- Frytka nie żyje, bachory - rzucił Reed.
- Niemożliwe - powiedziała cicho Idalia.
Diana, zielonooka szatynka z Polski, powoli zbliżyła się do
Samith i ukucnęła, chwytając za przegub jej dłoni.
- Nie wyczuwam pulsu - oznajmiła smutnym tonem.
- Nie wierzę! - rozległo się kilka głosów naraz. Wszyscy byliśmy
przerażeni.
- Musiałaś się pomylić - stwierdziła Lerate z nutką nadziei, że
jej słowa mogą się sprawdzić. Wtedy jednak tuż obok Diany pojawił się jej
rodak, Sebastian, i potwierdził to, co dziewczyna wcześniej powiedziała.
Staliśmy jak wryci.
To niemożliwe, powtarzałem sobie w myślach. Niemożliwe.
- Przykro mi - pisnęła Lollipop. - Harry nie kłamał, kiedy mówił
o tym, że robot czerpie siły z energii pilota.
- Nie kłamał…? - szepnąłem, choć czułem się, jakby zrobił to ktoś
inny. - Jak to nie kłamał?! - wybuchnąłem nagle, samemu się sobie dziwiąc. - On
łże jak pies! I ty też!
- Zamknij się - warknął mężczyzna. - Ślepy jesteś czy jak? Frytka
nie żyje, a was czeka to samo!
Poczułem się, jakby ktoś z całej siły uderzył mnie w twarz. Z
przerażeniem i, jak mniemam, nutą obłędu w oczach wpatrywałem się w Reeda.
- Nie wierzę wam - syknąłem do niego i Lolli, która wisiała w
powietrzu na poziomie jego głowy.
- To już twoja sprawa - uznał Harry. - Naprawdę mnie to nie
interesuje. Zresztą ostrzegałem was.
- Nawet jeśli, zrobiłeś to, gdy już potwierdziliśmy udział w
„testowaniu gry” - powiedział Nathan, przeszywając starszego wzrokiem. -
Postąpiłeś wobec nas nie fair. Zamierzam się z tego wycofać, bez względu na to,
czy Milly rzeczywiście nie żyje, czy to tylko jakiś chory żart - oznajmił.
- Macie pecha - odparł miedzianowłosy. - Wypowiadając swoje imię
i nazwisko, trzymając przy tym dłoń na panelu, zawiązaliście kontrakt, z
którego nie możecie się wycofać.
Zaczęliśmy się bulwersować, ale dorosły nie zwracał na nas
najmniejszej uwagi. Lollipop uciekła wyżej, gdyż ktoś ze złości pociągnął ją za
ogon.
- Milly zniknęła - powiedziała nagle Barunka.
Wszyscy spojrzeliśmy na miejsce, w którym przed chwilą leżała
Angielka. Rzeczywiście, nie było jej.
- Co się z nią stało?
- Przeniosłam ją stąd - odpowiedziała Lollipop.
- Jak? Dokąd? - zaczęliśmy pytać.
- To nieistotne! - zdenerwował się Reed. - Lepiej się odsuńcie -
poradził, ruchem głowy wskazując na krzesła, które zaczęły poruszać się w taki
sam sposób jak ostatnio. Z szaleńczo bijącymi sercami zamarliśmy.
Przymknąłem oczy, w duchu modląc się, by to wszystko okazało się
tylko złym snem lub kiepskim żartem. Usłyszałem, jak niektórzy wstrzymują
oddech - krzesła zapewne zwalniały. W końcu rozległ się szmer. Przez kilka
sekund nikt nic nie powiedział.
- Casper? To twoje krzesło? - spytała cicho Carmen Torres, której
fotel znajdował się obok mojego. Z mojej drugiej strony siedział Daniel Orban.
Powoli uniosłem powieki. Prześlizgnąłem wzrok z symbolu na
posadzce na swoje krzesło obrotowe, które wyglądało identycznie jak to, na
którym siedziałem w swoim pokoju przy biurku komputerowym. Nie należało do
nowych ani szczególnie wygodnych, było ciemne i przetarte. Przełknąłem ślinę.
Czułem na sobie współczujące spojrzenia innych.
- Nie zgadzam się - szepnąłem słabo.
- To nie ma znaczenia. - Harry wyszczerzył zęby. - Cóż, czas
spadać. Do zobaczenia!
Zanim którekolwiek z nas zdążyło zareagować, powróciliśmy do
rzeczywistości. Z powrotem znaleźliśmy się na naszym piętrze hotelu „London
Eye”. Jako iż wylądowaliśmy w swoich pokojach (mój dzieliłem z pozostałymi
chłopakami z naszej grupy), szybko wylegliśmy na korytarz. Porozumieliśmy się
wzrokiem i udaliśmy się na zewnątrz, na sporych rozmiarów plac zabaw.
Skupiliśmy się wokół ławki, na której zmieściły się cztery osoby, reszta stała.
Musieliśmy zachować dyskrecję, co do tego nie było wątpliwości.
Nasi opiekunowie - pan Key, pani Adams i pan Bates, nie mogli się o niczym
dowiedzieć. Tak samo pozostali uczestnicy międzynarodowego obozu językowego Success
- nasza czternastka była bowiem ledwie ich połową. Już na samym początku
zostaliśmy podzieleni na dwie grupy, w których odbywaliśmy zajęcia i podróże w
ciekawe zakątki Londynu i jego okolic. Tak naprawdę młodzieży z drugiej grupy
prawie nie znałem, cały czas spędzając z trzynaściorgiem dzieciaków z mojej.
Naszą opiekunką była pani Claire Adams, opiekunem drugiej grupy pan Michael
Bates, natomiast ich pryncypałem pan George Key.
Obóz naukowy Success od wielu lat cieszył się dobrą sławą,
powodzeniem i niegasnącym zainteresowaniem. Dostanie się do kręgu jego
uczestników graniczyło z cudem. Jednym ze sposobów, by stać się częścią
dwudziestu ośmiu wybrańców, był doskonały dryg do nauki różnorodnych języków
obcych i świetna znajomość angielskiego - tacy, najbardziej utalentowani
uczniowie mieli szansę dostać w swoim kraju stypendium, swego rodzaju nagrodę,
która stawała się przepustką na obóz. Drugim ze sposobów były… No cóż, bądźmy
szczerzy - pieniądze. Pieniądze i - z reguły - wysokie stanowisko któregoś z
rodziców danego nastolatka. Naturalnie i oni musieli biegle władać angielskim.
Nie wiem, jak sytuacja wyglądała w drugiej grupie, w mojej
natomiast osobami ze stypendiami są Diana Sojka, Barunka Topolanek, Idalia
Kairis, Agnese Dante, Jurgis Paksas i ja. Wiem, że obie osoby z Francji - Nadia
i Nathan - oprócz pieniędzy mieli też w rodzinie kogoś z pozycją i to ułatwiło
im dostanie się do Success.
- Myślicie, że Milly naprawdę nie żyje?
Spojrzeliśmy na Lerate, która zabrała głos, odzywając się jako
pierwsza po ładnych kilku minutach wszechobecnego milczenia.
- Nie wiem - odezwał się Daniel. - I chyba wolę nie wiedzieć. Ja…
Zwyczajnie wolę myśleć, że to był jakiś żart.
- Tak naprawdę mogło być - stwierdziła Laodika. - Słuchajcie, nie
dość, że mamy dwudziesty drugi wiek, to jeszcze znajdujemy się obecnie w
najnowocześniejszym mieście Europy - przypomniała. - Wiemy doskonale, że
istnieją substancje, które mogą sprawić, że osoba je zażywająca przez określony
czas zdolna jest udawać martwą. Słyszeliście chyba o kilku przypadkach
pogrzebania żywcem takich, którzy przesadzili z ilością i zostali pochowani, a
potem umarli, nie mogąc wydostać się z zakopanych trumien, prawda? Albo o
takich, którzy ocknęli się w trakcie kremacji, na chwilę przed spaleniem żywcem…
- Mimowolnie się wzdrygnęła, gdy to sobie wyobraziła. - Milly mogła być
wspólnikiem Reeda i tej… Lollipop, a to wszystko może być jedną wielką kpiną.
To może być nawet ukryta kamera albo coś w tym rodzaju! - powiedziała na tyle
głośno, by przekonać o tym nie tylko innych, ale i samą siebie.
- Co myślicie o tej teorii? - zapytał Jurgis.
- Tak może być w istocie - rzucił Nathan.
- Ale równie dobrze prawda może się okazać taką, której nie
chcemy przyjąć do wiadomości - szepnęła Idalia.
- Nie wiem jak wy, ale ja zamierzam myśleć optymistycznie - rzekł
Daniel. - Na razie… Na razie będę wierzył, że to było swego rodzaju
przedstawienie, w którym chcąc nie chcąc odegraliśmy swoje role, ale które już
się skończyło. A jeśli nie, wszystko i tak okaże się fikcją.
- Taak… - mruknąłem. - Póki co nie wierzę ani temu cymbałowi, ani
temu ogoniastemu dziwolągowi, ani Milly Samith. Nie chcę wierzyć - dodałem
ciszej.
- Uważam, że Milly nie miała z tym… spiskiem nic wspólnego -
szepnęła Diana. Jej dziwny spokój wyczuwalny na milę okropnie mnie irytował.
- Wolę wierzyć, że była taką samą świnią jak Reed - warknąłem. -
Dzięki temu mogę zachować nadzieję, że jeszcze trochę pożyję - wysyczałem,
sztyletując Sojkę wzrokiem. Patrzyła na mnie ze smutkiem i westchnęła. - Co?! -
zdenerwowałem się, zupełnie nad sobą nie panując. - Nie rozumiecie mojej
sytuacji! Nie zostaliście wybrani! To ja będę królikiem doświadczalnym! To, co
się ze mną stanie, potwierdzi którąś z waszych teorii! Czy to dziwne, że wolę
uważać Samith za wspólniczkę tego idioty?!
- Casper, uspokój się - przykazał Nathan, kładąc mi dłoń na
ramieniu. - Rozumiemy, że jesteś obecnie w najtrudniejszej sytuacji, ale…
- Nie! Niczego nie rozumiecie!
Ze złością strzepnąłem rękę Rameau, a potem, sam nie wiem czemu, ponownie
spojrzałem na Polkę. Jej spokój i współczucie malujące się w zielonych oczach
wywołały we mnie przypływ furii. Nie mogąc się powstrzymać, ruszyłem w jej
kierunku. Drogę zagrodził mi Sebastian.
- Uspokój się - rzekł lodowatym tonem.
Przez chwilę przeszywaliśmy się spojrzeniami. Był dwa lata
starszy ode mnie, wyższy o ładnych parę centymetrów i na pewno silniejszy.
Głupstwem byłoby wdawać się w jakąkolwiek bójkę. Odetchnąłem głęboko, po czym
odwróciłem się na pięcie i odszedłem.
Wiem, że nie wolno mi było za bardzo się oddalać, dlatego nie
opuściłem nawet terenu „London Eye”. Głęboko oddychałem parnym powietrzem
Londynu, próbując poskładać myśli i się uspokoić.
Która z dwóch wersji okaże się prawdą? Czeka mnie śmierć czy
wybuch śmiechu i słowa „Mamy cię!”? A może istniała zupełnie inna, trzecia
możliwość?
Przystanąłem i oparłem się o jedno z drzew, chroniąc się w cieniu
przed lipcowym słońcem. Nie wiedziałem już, co o tym wszystkim myśleć.
Wiedziałem jedno: nie chciałem umrzeć. Nie teraz, nie w wieku ledwie szesnastu
lat. Nawet wśród obozowiczów byłem jednym z najmłodszych - wszyscy mieliśmy od
szesnastu do osiemnastu lat, ale ja dopiero co obchodziłem urodziny, a reszta
moich rówieśników szesnastkę skończyła już jakiś czas temu.
To za wcześnie, powtarzałem sobie. Za wcześnie. Poza tym, ta cała
chora gra musiała być jedynie zabawą. Głupim żartem. Teatrzykiem. Niczym
więcej. A ja nie umrę, nie ma takiej opcji.
Myślałem w ten sposób tak długo, aż wreszcie niemalże w to
uwierzyłem. Nie dopuszczałem do siebie pesymistycznej wersji wydarzeń. Nie
potrafiłem.
Z pozoru uspokojony i obojętny, powróciłem do hotelu.
Wtajemniczeni obserwowali mnie ukradkiem, inni raczej mnie ignorowali.
Poszedłem do swojego pokoju i położyłem się na łóżku, twarz wtulając w poduszkę
i zasłaniając rękoma uszy, by nie słyszeć otoczenia.
~*~
Ostatnie dni na obozie językowym Success spędziłem jak w transie.
Właściwie nie pamiętam, co wtedy robiliśmy. Byłem nieobecny i zainteresowani
dobrze o tym wiedzieli. Miałem świadomość, że niektórym jest mnie żal. Inni,
zdecydowanie mniej liczni, patrzyli na mnie z pewną pogardą, jakby uważali, że
niepotrzebnie panikowałem i się przejmowałem, bo to wszystko niebawem miało
okazać się zwykłą grą.
Wreszcie nastąpiło pożegnanie. Wtedy na kilkanaście minut
oprzytomniałem. Zdałem sobie wreszcie sprawę z tego, że być może nigdy już nie
zobaczę moich nowych przyjaciół. Obóz trwał trzy tygodnie, dlatego zdążyłem się
do wielu osób przywiązać czy po prostu przyzwyczaić.
Jako iż pochodziliśmy z różnych krajów, podróż odbywaliśmy w
różny sposób. Jako Norweg musiałem wsiąść do samolotu, by udać się nim na
Półwysep Skandynawski. Ci najbogatsi mieli prywatny, zapewniony przez ich
wpływowe rodziny transport. Inni mieli podróżować wygodnymi busami czy autokarami.
Pożegnałem się po kolei z każdym z nich. Czternaścioro dzieciaków
z drugiej grupy było mi raczej obojętnymi, co innego tyczyło się nastolatków, z
którymi spędziłem więcej czasu.
Na twarzach kilku dziewcząt w dalszym ciągu malowało się trudne
do ukrycia współczucie. Inne podchodziły do sprawy z dystansem albo optymizmem
i pożegnały mnie z uśmiechem na ustach. Z kolegami zaś zamieniłem parę zdań,
zdążyłem też przeprosić Sebastiana, na co on przyjaźnie poklepał mnie po
ramieniu. Wiedziałem, że przede wszystkim powinienem był przeprosić Dianę, ale
nie byłem do tego zdolny. Nie chciałem tego, naprawdę, ale po prostu jej
niezmącony, nienaturalny wręcz spokój irytował mnie do głębi.
Momentami przechodziło mi przez myśl, że może się go nawet boję.
Za każdym jednak razem wypierałem to w najdalszy zakątek umysłu.
Podróż była męcząca. Nie trwała zapewne tak długo, jak wyprawa co
poniektórych innych uczestników obozu, samolot zaś nie był niewygodny, ale mój
stan ducha nie pozwolił mi się odprężyć.
Kiedy wylądowałem w Bergen, poczułem tak długo oczekiwany spokój.
Na pewno nie taki, jak ten Diany, to było niemożliwe. Zdałem sobie jednak
sprawę z tego, że wiedziałem już, co się wokół mnie dzieje. Odetchnąłem
przyjemnym powietrzem mojego rodzinnego miasta i na powrót poczułem, że żyję.
Przywitałem się z rodzicami i wsiadłem do samochodu. Droga do
domu zajęła nam jakąś godzinę, drogi były bowiem zakorkowane. W tym czasie
rodzice poczęli wypytywać mnie o wrażenia i przygody, a ja musiałem im
odpowiadać, co okazało się trudniejsze niż myślałem. Od trzech tygodni nie
mieliśmy ze sobą kontaktu - rozmowy międzynarodowe były dla nas zbyt drogie -
dlatego dorośli byli niezadowoleni, że opowiadam im o wszystkim z lekką
niechęcią. Próbowałem wykrzesać z siebie entuzjazm, tak doskonale znajomy moim
krewnym i przyjaciołom, entuzjazm, który od dawna był moim znakiem
rozpoznawczym, ale zwyczajnie nie potrafiłem. Okazało się to przeszkodą, której
nie umiałem pokonać.
Zjadłem kolację, wziąłem prysznic i dopiero wtedy ruszyłem do swojego
pokoju. Celowo odwlekałem tę chwilę, choć nie chciałem się do tego przyznać
nawet sam przed sobą.
Otworzyłem drzwi i umyślnie skierowałem wzrok w prawo. Stały tam
łóżko, szafka nocna i komoda, na ścianie wisiał plakat mojej ulubionej drużyny
piłkarskiej - Brann Bergen. Przytaszczyłem swoją walizkę do łóżka i, odwracając
się tyłem do lewej ściany od drzwi, skupiłem całą swoją uwagę na jej
rozpakowaniu. A raczej starałem się to robić. Efekt był raczej ograniczony.
Kilka minut później nie wytrzymałem. Wyprostowałem się i powoli… powoli
odwróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni.
Stało tam, gdzie zawsze i wyglądało tak, jak powinno i jak je
zapamiętałem. Niewysokie, nienowe, wytarte krzesło obrotowe, które kojarzyło mi
się teraz tylko i wyłącznie z jednym.
Ze śmiercią.
Przełknąłem ślinę i powoli do niego podszedłem. Czułem, jak mocno
wali mi serce. Wyciągnąłem rękę w jego kierunku, ale stchórzyłem, gdy mój palec
zawisł kilka milimetrów nad jego oparciem.
Pokręciłem głową i wybiegłem z pokoju.
~*~
Całą noc dręczyły mnie koszmary, doskonale o tym wiedziałem. Ale
kiedy się obudziłem, nie pamiętałem dokładnie, co właściwie mi się śniło. Byłem
jednak przekonany, że wszystko dotyczyło „testowania gry”. Wydawało mi się, że
niemal czułem unoszący się w powietrzu zapach śmierci. Wiedziony mimowolnym
odruchem, na oścież otworzyłem okno. Uderzył we mnie chłodny wiatr, ale zamiast
się odsunąć, wystawiłem się tylko na jego powiew. Niektóre kosmyki blond
włosów, które zdecydowanie powinienem wreszcie obciąć, musnęły moją twarz.
Wraz z rodzicami zjadłem śniadanie. Potem oni udali się do pracy,
a ja skorzystałem z okazji i zaniosłem do góry jedno z nieużywanych krzeseł z
pracowni taty. Ustawiłem je na miejscu „przeklętego krzesła”, tamto zepchnąwszy
w jeden z rogów pomieszczenia.
Odetchnąwszy z ulgą, przebrałem się i wyszedłem na dwór.
Spotkałem się z kilkoma szkolnymi kolegami. Również oni wypytywali mnie o obóz.
Za każdym razem wszystko wracało - niepewność, strach, zwątpienie.
Wymyśliwszy jakąś naiwną wymówkę, pierwszą lepszą, która przyszła
mi do głowy, pożegnałem się szybko z przyjaciółmi i uciekłem.
Przez kilka godzin krążyłem po Bergen, drugim co do wielkości
mieście Norwegii, zwanym często „bramą do fiordów”. W którejś chwili zaczęło
padać, ale minęło sporo czasu, zanim to zauważyłem. Byłem już wtedy przemoczony
do suchej nitki.
Wróciłem do domu, gdy nadszedł zmierzch. Matka zdenerwowała się,
że jestem cały mokry, kazała mi się wykąpać, porządnie wysuszyć i zameldować u
niej, by „pozbyła się tej dzikiej czupryny”, jak określiła moje włosy.
Westchnąłem. Nie miałem siły się z nią kłócić, więc po prostu spełniłem jej
życzenie.
Ujrzałem w lustrze, jak mama stojąca za mną unosi brwi i marszczy
czoło, po czym kładzie ręce na biodra i patrzy srogim tonem na moje odbicie.
Jej oczy były tak samo niebieskie jak moje.
- Zwariowałeś? - spytała. Wyczułem w jej głosie budzący się srogi
ton.
- Eee… - zawahałem się zdziwiony. - Dlaczego?
- Żarty sobie ze mnie stroisz? - parsknęła. - Co to ma być? -
zapytała, pukając mnie w szyję tuż pod potylicą.
- Co? - zdenerwowałem się lekko, nie mając pojęcia, o co
rodzicielce chodzi.
- Nie udawaj głupka! Kiedy zrobiłeś sobie ten tatuaż?
Wytrzeszczyłem oczy.
- Jaki tatuaż?
Matka chyba zrozumiała wreszcie, że naprawdę nie wiem, co ma na
myśli, bo mojego zdumienia nie dałoby się podrobić. Chwyciła niewielkie
lusterko i ustawiła mnie tak, bym zobaczył odbicie tyłu głowy i szyi.
W miejscu, w którym chwilę temu matka mnie poklepała, widniał
jasnoniebieski symbol. Nie miałem pojęcia, co oznaczał, jeśli w ogóle jakieś
znaczenie posiadał. Nie wiedziałem, skąd się tam wziął, nie przypominałem sobie
bowiem, bym kiedyś robił sobie jakikolwiek tatuaż. Gdziekolwiek. Te rzeczy w
ogóle mnie nie kręciły.
Mama dała mi spokój i z westchnieniem poradziła, bym wrócił do
swojego pokoju. Wpadłem tam jak burza i klapnąłem na łóżko. Po kilku minutach
główkowania rzuciłem się do komputera. Ze zniecierpliwieniem pukałem w blat
biurka, czekając, aż ten stary grat wreszcie się włączy. Kiedy to się stało, prędko
uruchomiłem międzynarodowy komunikator internetowy Terra Nostra. Miałem
wrażenie, że zanim wszystko się załadowało, minęły całe wieki.
Widząc nicki moich norweskich znajomych, zakląłem siarczyście.
Szybko dopadłem swój plecak i zacząłem go przekopywać w poszukiwaniu kartki, na
której pozapisywałem numery i pseudonimy kolegów z obozu.
W końcu nie wytrzymałem i po prostu wyrzuciłem całą zawartość
nierozpakowanego plecaka na podłogę. To nie była mądra decyzja, jako iż miałem
tam szklaną butelkę, która rozbiła się na setki mniejszych i większych
kawałeczków, znacząc błyszczącymi w świetle lampy i ekranu monitora odłamkami
stary, wytarty parkiet.
Minęły kolejne minuty, zanim odnalazłem wreszcie to, co chciałem.
Powpisywałem wszystkie numery, dodając do listy kontaktów Di, Chatte, Kolympi,
Brumkę12, Lirio, Canzone, Lilith18, Arai, Thana, BuDana123, Bossa, Sebastiana i
Paksę007. Dostępni byli Arai, czyli - zerknąłem szybko na karteczkę - Lerate
Gasset z Portugalii, BuDan123, czyli Daniel Orban z Węgier i Chatte - Nadia
Charpentier z Francji. Stworzyłem okno do zbiorowej rozmowy. Przez chwilę
zastanawiałem się, jak właściwie ująć pytanie, które chciałem im zadać i to w
dodatku po angielsku. W końcu wzruszyłem ramionami.
♠
Caspian: Wiecie może, czy Milly
Samith miała gdzieś na skórze jakiś dziwny symbol? Coś wyglądającego na tatuaż?
♣
Chatte: To Ty, Casper?
♠
Caspian: Tak, to ja, Nadio.
♣
Arai: Och, cześć Wam.
♠
Caspian: Cześć. To jak, wiecie coś?
♣
Chatte: Nie przypominam sobie.
♠
Arai: <zastanawia się> Na
prawej dłoni miała jakiś seledynowy znaczek. Wyglądał jak swego rodzaju tatuaż.
Ale nie wiem, od kiedy go miała. Zauważyłam go tylko dlatego, że siedziałam tuż
obok. Nie był mocno widoczny. Właściwie potem zastanawiałam się, czy go sobie
aby nie wymyśliłam…
♣
Caspian: Raczej nie. Mam coś
podobnego. Tuż pod potylicą.
♠
Chatte: Świetnie. To przez… „to”,
prawda?
♣
Caspian: Nie widzę innej opcji.
♠
BuDan123: Przepraszam, wyszedłem na
chwilę z pokoju i dopiero teraz zauważyłem Wasze wiadomości. Ech, to wygląda
poważnie. Ale dalej nie wierzę w „ten” skutek gry.
♣
Chatte: Ja też.
♠
Arai: I ja. A co z Tobą, Casper? Jak
się czujesz?
♣
Caspian: Cudownie. W nic nie wierzę.
Nie chcę wierzyć. Nie umrę.
Zamknąłem okno rozmowy i natychmiast zmieniłem status na
niedostępny.
~*~
Przez następne trzy dni próbowałem powrócić do codzienności. Nie
włączyłem komputera ani razu, nie chcąc mieć styczności z osobami, które
przypominały mi o „grze”, choć kiedyś przesiadywałem przed ekranem monitora
większą część dnia. Spędzałem więcej czasu z rodzicami, którzy, widząc
wyraźnie, że coś jest ze mną nie tak, o nic już nie pytali, starali się tylko,
bym czuł się dobrze i bezpiecznie. Spodziewali się zapewne, że podczas trwania obozu
stało się coś, o czym nie chciałem mówić. Cóż, mieli rację, jakby na to nie
spojrzeć.
Próbowałem zapomnieć o tajemniczym symbolu, o koszmarach
nękających mnie co noc, o robocie, obozie, Londynie, grze… O wszystkim, co
miało związek z „tym”.
Okłamywałem sam siebie, twierdząc, że w to wszystko nie wierzę.
Wmawiałem sobie, że „testowanie gry” tylko mi się przyśniło. Nie mając dowodów
na istnienie robota, łatwiej było udawać, że wszystko jest w porządku. Łatwiej…
Ale dla mnie i tak to graniczyło z cudem.
Miałem dość. Wypalałem się i dobrze o tym wiedziałem. Każdy
zakamarek mojej duszy i mojego umysłu szeptał mi: „Zginiesz”. Wciąż i wciąż,
niemal bezustannie.
„Zginiesz”.
~*~
Zacisnąłem powieki i zęby, próbując wyrównać oddech i powstrzymać
drżenie rąk.
- Gotowy? - zapytał szyderczym tonem Harry.
Otworzyłem oczy. Spojrzałem na Reeda, a potem po kolei na każdego
z obecnych w kokpicie nastolatków. Wzrok zatrzymałem dłużej na pustym miejscu
pomiędzy Lerate i Nadią.
Gotowy? To chyba żart… Nie mogłem być gotowy. Nigdy.
Milczałem i inni robili to samo. W powietrzu czuć było napięcie.
Wiem, że wszyscy czekali. Czekali na to, co się ze mną stanie. Jeśli przeżyję,
wszyscy odetchną z ulgą, nasz sen się ziści. Jeśli umrę, będzie to równoznaczne
z wyrokiem śmierci dla każdego z pozostałej trzynastki.
Odetchnąłem głęboko. Miałem ochotę się rozpłakać, ale nie
pozwoliłem sobie na to. Chłopaki nie płaczą.
Tłumiąc strach i poczucie beznadziei, rozejrzałem się po okolicy.
Tak jak poprzednio, nie znałem miasta, w którym się znaleźliśmy. Nie było to
ani Bergen, ani Londyn, ani inne znane mi miejsce. Właściwie trudno było nazwać
tę mieścinę miastem. Nie mogła mieć zbyt wielu mieszkańców. To dobrze, bo nawet
jeśli to była tylko gra, widok ginących ludzi nie był przyjemny. Co innego
zwykła gra. Ta była zbyt realistyczna.
Ale dlaczego ktoś wymyślił zabawę, która zabija gracza…?
Nie, zganiłem się w myślach. Nie umrę. Nie ma szans.
- Casper… - Szept Agnese wyrwał mnie z zamyślenia.
Otrząsnąłem się i spojrzałem przed siebie. Był tam. Wyglądał
całkiem inaczej niż poprzedni. Tamten był dość niski, ale za to bardzo szeroki
i ciężki, a ten… Ten wyglądał jak rodzaj owada. Wyraźnie można było odróżnić
coś w stylu głowy, odwłok, a nawet skrzydła.
Ponownie przymknąłem powieki, próbując się skoncentrować i nie
myśleć o możliwych negatywach. Powtarzałem sobie jak mantrę, że wygram walkę i
przeżyję.
- Casper! - krzyknął ktoś.
Rozwarłem oczy i ze zdumieniem zobaczyłem, że owad uniósł się w
powietrze. Jego ruchy były płynne, zupełnie inne niż przeciwnika Milly.
Wróg zaatakował. Zdążyłem podnieść rękę w obronnym geście, ale
uderzenie prawie zwaliło nas na ziemię.
- Cholera - zakląłem.
Byłem dobry we wszelkiego rodzaju grach, ale nigdy jeszcze nie
sterowałem niczym za pomocą myśli. Po chwili jednak mój największy problem
przemienił się w największą zaletę tej gry. Opanowanie robota było dziecinnie
łatwe. Zacząłem bawić się jak dziecko. Zwabiałem owada tam, gdzie mi to
odpowiadało, robiłem całkiem płynne uniki, gdy mnie atakował, a mnie samemu
udało się go trafić dwa razy.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Zaczynało mi się podobać.
- Mógłbyś przestać się bawić i znaleźć wreszcie punkt witalny? -
warknął Harry.
Nie zwróciłem na niego uwagi. Wymierzyłem cios w przeciwnika, ale
ten go uniknął. Zmarszczyłem brwi i spróbowałem ponownie. Ledwie go drasnąłem.
Zabawiałem się tak co najmniej przez godzinę. Koledzy i koleżanki
zaczęli się niecierpliwić, Reed wprost kipiał gniewem.
- Zapomniałem wspomnieć, że jeśli nie pokonacie wroga w ciągu
czterdziestu ośmiu godzin, nasza Ziemia zostanie stracona na zawsze - syknął.
- Co?! - zapytało kilka osób naraz.
- Kolejne kłamstwo - rzuciłem, dalej bawiąc się gigantycznym,
metalowym owadem.
- To nie kłamstwo - stwierdziła ze smutkiem Lolli, która nagle
pojawiła się tuż obok miedzianowłosego. Wcześniej wisiała gdzieś nad nami i
milczała.
- W ogóle wam nie wierzę - powiedziałem śpiewnym tonem, uśmiechając
się pod nosem.
- Casper, nawet jeśli oni kłamią, nie możesz się tak bawić w
nieskończoność - rzekł Daniel.
- Zakończ to już - dodała rozkazującym tonem Nadia.
- Chcecie się mnie pozbyć, co? - mruknąłem. Nie wiem, czy któreś
z nich to usłyszało.
Na nowo zaczęła ogarniać mnie panika. Co będzie, jeśli jednak
umrę…?
Sprawnym ruchem złapałem wroga za skrzydła. Próbował się wyrwać,
kopać mnie niedługimi, owadzimi nóżkami, ugryźć, ale nie udało mu się.
Nie chcę umierać.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu potencjalnego miejsca ukrycia
„serca”. Kiedy tak obserwowałem przeciwnika, spostrzegłem symbol ze światełkami
podobnego rodzaju jak ten, który widniał na wrogim robocie Milly. Tyle że tutaj
paliły się zaledwie cztery lampki. Wzruszyłem ramionami.
Nie chcę umierać.
Spróbowałem najpierw tego samego patentu, którego użyła Samith, ale
za symbolem na odwłoku nic nie było. Zaglądałem w kolejne miejsca, rozbierając
robota na części pierwsze.
Było w głowie. „Serce”.
Chwyciłem je i zastygłem. Czekałem i czekałem, nie mogąc
zdecydować się na ten ostatni ruch.
Nie chcę umierać…
- Casper…
- Kończ wreszcie, kretynie! - wrzasnął ze złością Reed.
- Już wystarczy…
Opuszczony przez kilka minut wzrok podniosłem i znów spojrzałem
na każdego po kolei.
- Nie chcę umierać… - szepnąłem tak cicho, że nie dało się
zapewne słyszeć żadnego dźwięku. Słowa można chyba jednak było wyczytać z ruchu
warg. Ale nawet jeśli, nikt z obecnych nie znał norweskiego, a to w tym języku
wymówiłem to zdanie.
Jak w transie upuściłem robota, nie wypuszczając jednak z dłoni
punktu witalnego, połączonego z resztą owada jakimś przewodem czy czymś w tym
rodzaju.
Nie docierały do mnie pełne napięcia słowa pozostałych.
Rozgniotłem „serce”, ale nie usłyszałem żadnych wyrazów ulgi.
Nie chcę umierać. Chcę żyć!
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.
~*~
No powiedzcie, jak tu nie wzruszać się takimi komentarzami, jakie dostajemy? Dziękujemy Wam wszystkim z całego serducha! ;* To wciąż dopiero początek, dzisiejszy rozdział też się jeszcze do niego zalicza… Cóż, mamy nadzieję, że pozostaniecie z nami do końca. ;) Ach, i małe sprostowanko! Głuptasy z nas, cały czas mówiłyśmy, że będzie siedemnaście rozdziałów, a ma ich być osiemnaście… Ta liczba nie powinna się już zmienić. ^^’
Dzisiaj dedykacja przypada Suzu-chan, bo z jakiegoś powodu strasznie polubiła Caspra. ^^’
Piąty rozdział wciąż przechodzi jedynie fazę początkową, więc nie zdziwicie się, jeśli niedługo nie będziecie mieli co czytać. T^T
Zapraszamy na rozdział trzeci, tym bardziej, że z dotychczasowych pięciu (jeśli wliczyć prolog) jest on naszym (i mamy xD) ulubionym. ^.^
[wpis z dnia 1.06.11]
[wpis z dnia 1.06.11]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz