niedziela, 2 października 2011

Terra Nostra - Rozdział drugi

    Kiedy Milly Samith, którą ledwie poznaliśmy, osunęła się na podłogę, przez chwilę żadne z nas nie było zdolne do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Nie rozumieliśmy, co się właściwie stało. Przed chwilą siedziała jeszcze na swoim krześle i uśmiechała się do nas, a teraz…? Co to miało znaczyć…?
    - Milly? - szepnęła Agnese. Sekundę później dołączyli do niej inni.
    - Frytka nie żyje, bachory - rzucił Reed.
    - Niemożliwe - powiedziała cicho Idalia.
    Diana, zielonooka szatynka z Polski, powoli zbliżyła się do Samith i ukucnęła, chwytając za przegub jej dłoni.
    - Nie wyczuwam pulsu - oznajmiła smutnym tonem.
    - Nie wierzę! - rozległo się kilka głosów naraz. Wszyscy byliśmy przerażeni.
    - Musiałaś się pomylić - stwierdziła Lerate z nutką nadziei, że jej słowa mogą się sprawdzić. Wtedy jednak tuż obok Diany pojawił się jej rodak, Sebastian, i potwierdził to, co dziewczyna wcześniej powiedziała.
    Staliśmy jak wryci.                            
    To niemożliwe, powtarzałem sobie w myślach. Niemożliwe.
    - Przykro mi - pisnęła Lollipop. - Harry nie kłamał, kiedy mówił o tym, że robot czerpie siły z energii pilota.
    - Nie kłamał…? - szepnąłem, choć czułem się, jakby zrobił to ktoś inny. - Jak to nie kłamał?! - wybuchnąłem nagle, samemu się sobie dziwiąc. - On łże jak pies! I ty też!
    - Zamknij się - warknął mężczyzna. - Ślepy jesteś czy jak? Frytka nie żyje, a was czeka to samo!
    Poczułem się, jakby ktoś z całej siły uderzył mnie w twarz. Z przerażeniem i, jak mniemam, nutą obłędu w oczach wpatrywałem się w Reeda.
    - Nie wierzę wam - syknąłem do niego i Lolli, która wisiała w powietrzu na poziomie jego głowy.
    - To już twoja sprawa - uznał Harry. - Naprawdę mnie to nie interesuje. Zresztą ostrzegałem was.
    - Nawet jeśli, zrobiłeś to, gdy już potwierdziliśmy udział w „testowaniu gry” - powiedział Nathan, przeszywając starszego wzrokiem. - Postąpiłeś wobec nas nie fair. Zamierzam się z tego wycofać, bez względu na to, czy Milly rzeczywiście nie żyje, czy to tylko jakiś chory żart - oznajmił.
    - Macie pecha - odparł miedzianowłosy. - Wypowiadając swoje imię i nazwisko, trzymając przy tym dłoń na panelu, zawiązaliście kontrakt, z którego nie możecie się wycofać.
    Zaczęliśmy się bulwersować, ale dorosły nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Lollipop uciekła wyżej, gdyż ktoś ze złości pociągnął ją za ogon.
    - Milly zniknęła - powiedziała nagle Barunka.
    Wszyscy spojrzeliśmy na miejsce, w którym przed chwilą leżała Angielka. Rzeczywiście, nie było jej.
    - Co się z nią stało?
    - Przeniosłam ją stąd - odpowiedziała Lollipop.
    - Jak? Dokąd? - zaczęliśmy pytać.
    - To nieistotne! - zdenerwował się Reed. - Lepiej się odsuńcie - poradził, ruchem głowy wskazując na krzesła, które zaczęły poruszać się w taki sam sposób jak ostatnio. Z szaleńczo bijącymi sercami zamarliśmy.
    Przymknąłem oczy, w duchu modląc się, by to wszystko okazało się tylko złym snem lub kiepskim żartem. Usłyszałem, jak niektórzy wstrzymują oddech - krzesła zapewne zwalniały. W końcu rozległ się szmer. Przez kilka sekund nikt nic nie powiedział.
    - Casper? To twoje krzesło? - spytała cicho Carmen Torres, której fotel znajdował się obok mojego. Z mojej drugiej strony siedział Daniel Orban.
    Powoli uniosłem powieki. Prześlizgnąłem wzrok z symbolu na posadzce na swoje krzesło obrotowe, które wyglądało identycznie jak to, na którym siedziałem w swoim pokoju przy biurku komputerowym. Nie należało do nowych ani szczególnie wygodnych, było ciemne i przetarte. Przełknąłem ślinę. Czułem na sobie współczujące spojrzenia innych.
    - Nie zgadzam się - szepnąłem słabo.
    - To nie ma znaczenia. - Harry wyszczerzył zęby. - Cóż, czas spadać. Do zobaczenia!
    Zanim którekolwiek z nas zdążyło zareagować, powróciliśmy do rzeczywistości. Z powrotem znaleźliśmy się na naszym piętrze hotelu „London Eye”. Jako iż wylądowaliśmy w swoich pokojach (mój dzieliłem z pozostałymi chłopakami z naszej grupy), szybko wylegliśmy na korytarz. Porozumieliśmy się wzrokiem i udaliśmy się na zewnątrz, na sporych rozmiarów plac zabaw. Skupiliśmy się wokół ławki, na której zmieściły się cztery osoby, reszta stała.
    Musieliśmy zachować dyskrecję, co do tego nie było wątpliwości. Nasi opiekunowie - pan Key, pani Adams i pan Bates, nie mogli się o niczym dowiedzieć. Tak samo pozostali uczestnicy międzynarodowego obozu językowego Success - nasza czternastka była bowiem ledwie ich połową. Już na samym początku zostaliśmy podzieleni na dwie grupy, w których odbywaliśmy zajęcia i podróże w ciekawe zakątki Londynu i jego okolic. Tak naprawdę młodzieży z drugiej grupy prawie nie znałem, cały czas spędzając z trzynaściorgiem dzieciaków z mojej. Naszą opiekunką była pani Claire Adams, opiekunem drugiej grupy pan Michael Bates, natomiast ich pryncypałem pan George Key.
    Obóz naukowy Success od wielu lat cieszył się dobrą sławą, powodzeniem i niegasnącym zainteresowaniem. Dostanie się do kręgu jego uczestników graniczyło z cudem. Jednym ze sposobów, by stać się częścią dwudziestu ośmiu wybrańców, był doskonały dryg do nauki różnorodnych języków obcych i świetna znajomość angielskiego - tacy, najbardziej utalentowani uczniowie mieli szansę dostać w swoim kraju stypendium, swego rodzaju nagrodę, która stawała się przepustką na obóz. Drugim ze sposobów były… No cóż, bądźmy szczerzy - pieniądze. Pieniądze i - z reguły - wysokie stanowisko któregoś z rodziców danego nastolatka. Naturalnie i oni musieli biegle władać angielskim.
    Nie wiem, jak sytuacja wyglądała w drugiej grupie, w mojej natomiast osobami ze stypendiami są Diana Sojka, Barunka Topolanek, Idalia Kairis, Agnese Dante, Jurgis Paksas i ja. Wiem, że obie osoby z Francji - Nadia i Nathan - oprócz pieniędzy mieli też w rodzinie kogoś z pozycją i to ułatwiło im dostanie się do Success.
    - Myślicie, że Milly naprawdę nie żyje?
    Spojrzeliśmy na Lerate, która zabrała głos, odzywając się jako pierwsza po ładnych kilku minutach wszechobecnego milczenia.
    - Nie wiem - odezwał się Daniel. - I chyba wolę nie wiedzieć. Ja… Zwyczajnie wolę myśleć, że to był jakiś żart.
    - Tak naprawdę mogło być - stwierdziła Laodika. - Słuchajcie, nie dość, że mamy dwudziesty drugi wiek, to jeszcze znajdujemy się obecnie w najnowocześniejszym mieście Europy - przypomniała. - Wiemy doskonale, że istnieją substancje, które mogą sprawić, że osoba je zażywająca przez określony czas zdolna jest udawać martwą. Słyszeliście chyba o kilku przypadkach pogrzebania żywcem takich, którzy przesadzili z ilością i zostali pochowani, a potem umarli, nie mogąc wydostać się z zakopanych trumien, prawda? Albo o takich, którzy ocknęli się w trakcie kremacji, na chwilę przed spaleniem żywcem… - Mimowolnie się wzdrygnęła, gdy to sobie wyobraziła. - Milly mogła być wspólnikiem Reeda i tej… Lollipop, a to wszystko może być jedną wielką kpiną. To może być nawet ukryta kamera albo coś w tym rodzaju! - powiedziała na tyle głośno, by przekonać o tym nie tylko innych, ale i samą siebie.
    - Co myślicie o tej teorii? - zapytał Jurgis.
    - Tak może być w istocie - rzucił Nathan.
    - Ale równie dobrze prawda może się okazać taką, której nie chcemy przyjąć do wiadomości - szepnęła Idalia.
    - Nie wiem jak wy, ale ja zamierzam myśleć optymistycznie - rzekł Daniel. - Na razie… Na razie będę wierzył, że to było swego rodzaju przedstawienie, w którym chcąc nie chcąc odegraliśmy swoje role, ale które już się skończyło. A jeśli nie, wszystko i tak okaże się fikcją.
    - Taak… - mruknąłem. - Póki co nie wierzę ani temu cymbałowi, ani temu ogoniastemu dziwolągowi, ani Milly Samith. Nie chcę wierzyć - dodałem ciszej.
    - Uważam, że Milly nie miała z tym… spiskiem nic wspólnego - szepnęła Diana. Jej dziwny spokój wyczuwalny na milę okropnie mnie irytował.
    - Wolę wierzyć, że była taką samą świnią jak Reed - warknąłem. - Dzięki temu mogę zachować nadzieję, że jeszcze trochę pożyję - wysyczałem, sztyletując Sojkę wzrokiem. Patrzyła na mnie ze smutkiem i westchnęła. - Co?! - zdenerwowałem się, zupełnie nad sobą nie panując. - Nie rozumiecie mojej sytuacji! Nie zostaliście wybrani! To ja będę królikiem doświadczalnym! To, co się ze mną stanie, potwierdzi którąś z waszych teorii! Czy to dziwne, że wolę uważać Samith za wspólniczkę tego idioty?!
    - Casper, uspokój się - przykazał Nathan, kładąc mi dłoń na ramieniu. - Rozumiemy, że jesteś obecnie w najtrudniejszej sytuacji, ale…
    - Nie! Niczego nie rozumiecie!
    Ze złością strzepnąłem rękę Rameau, a potem, sam nie wiem czemu, ponownie spojrzałem na Polkę. Jej spokój i współczucie malujące się w zielonych oczach wywołały we mnie przypływ furii. Nie mogąc się powstrzymać, ruszyłem w jej kierunku. Drogę zagrodził mi Sebastian.
    - Uspokój się - rzekł lodowatym tonem.
    Przez chwilę przeszywaliśmy się spojrzeniami. Był dwa lata starszy ode mnie, wyższy o ładnych parę centymetrów i na pewno silniejszy. Głupstwem byłoby wdawać się w jakąkolwiek bójkę. Odetchnąłem głęboko, po czym odwróciłem się na pięcie i odszedłem.
    Wiem, że nie wolno mi było za bardzo się oddalać, dlatego nie opuściłem nawet terenu „London Eye”. Głęboko oddychałem parnym powietrzem Londynu, próbując poskładać myśli i się uspokoić.
    Która z dwóch wersji okaże się prawdą? Czeka mnie śmierć czy wybuch śmiechu i słowa „Mamy cię!”? A może istniała zupełnie inna, trzecia możliwość?
    Przystanąłem i oparłem się o jedno z drzew, chroniąc się w cieniu przed lipcowym słońcem. Nie wiedziałem już, co o tym wszystkim myśleć. Wiedziałem jedno: nie chciałem umrzeć. Nie teraz, nie w wieku ledwie szesnastu lat. Nawet wśród obozowiczów byłem jednym z najmłodszych - wszyscy mieliśmy od szesnastu do osiemnastu lat, ale ja dopiero co obchodziłem urodziny, a reszta moich rówieśników szesnastkę skończyła już jakiś czas temu.
    To za wcześnie, powtarzałem sobie. Za wcześnie. Poza tym, ta cała chora gra musiała być jedynie zabawą. Głupim żartem. Teatrzykiem. Niczym więcej. A ja nie umrę, nie ma takiej opcji.
    Myślałem w ten sposób tak długo, aż wreszcie niemalże w to uwierzyłem. Nie dopuszczałem do siebie pesymistycznej wersji wydarzeń. Nie potrafiłem.
    Z pozoru uspokojony i obojętny, powróciłem do hotelu. Wtajemniczeni obserwowali mnie ukradkiem, inni raczej mnie ignorowali. Poszedłem do swojego pokoju i położyłem się na łóżku, twarz wtulając w poduszkę i zasłaniając rękoma uszy, by nie słyszeć otoczenia.
~*~
    Ostatnie dni na obozie językowym Success spędziłem jak w transie. Właściwie nie pamiętam, co wtedy robiliśmy. Byłem nieobecny i zainteresowani dobrze o tym wiedzieli. Miałem świadomość, że niektórym jest mnie żal. Inni, zdecydowanie mniej liczni, patrzyli na mnie z pewną pogardą, jakby uważali, że niepotrzebnie panikowałem i się przejmowałem, bo to wszystko niebawem miało okazać się zwykłą grą.
    Wreszcie nastąpiło pożegnanie. Wtedy na kilkanaście minut oprzytomniałem. Zdałem sobie wreszcie sprawę z tego, że być może nigdy już nie zobaczę moich nowych przyjaciół. Obóz trwał trzy tygodnie, dlatego zdążyłem się do wielu osób przywiązać czy po prostu przyzwyczaić.
    Jako iż pochodziliśmy z różnych krajów, podróż odbywaliśmy w różny sposób. Jako Norweg musiałem wsiąść do samolotu, by udać się nim na Półwysep Skandynawski. Ci najbogatsi mieli prywatny, zapewniony przez ich wpływowe rodziny transport. Inni mieli podróżować wygodnymi busami czy autokarami.
    Pożegnałem się po kolei z każdym z nich. Czternaścioro dzieciaków z drugiej grupy było mi raczej obojętnymi, co innego tyczyło się nastolatków, z którymi spędziłem więcej czasu.
    Na twarzach kilku dziewcząt w dalszym ciągu malowało się trudne do ukrycia współczucie. Inne podchodziły do sprawy z dystansem albo optymizmem i pożegnały mnie z uśmiechem na ustach. Z kolegami zaś zamieniłem parę zdań, zdążyłem też przeprosić Sebastiana, na co on przyjaźnie poklepał mnie po ramieniu. Wiedziałem, że przede wszystkim powinienem był przeprosić Dianę, ale nie byłem do tego zdolny. Nie chciałem tego, naprawdę, ale po prostu jej niezmącony, nienaturalny wręcz spokój irytował mnie do głębi.
    Momentami przechodziło mi przez myśl, że może się go nawet boję. Za każdym jednak razem wypierałem to w najdalszy zakątek umysłu.

    Podróż była męcząca. Nie trwała zapewne tak długo, jak wyprawa co poniektórych innych uczestników obozu, samolot zaś nie był niewygodny, ale mój stan ducha nie pozwolił mi się odprężyć.
    Kiedy wylądowałem w Bergen, poczułem tak długo oczekiwany spokój. Na pewno nie taki, jak ten Diany, to było niemożliwe. Zdałem sobie jednak sprawę z tego, że wiedziałem już, co się wokół mnie dzieje. Odetchnąłem przyjemnym powietrzem mojego rodzinnego miasta i na powrót poczułem, że żyję.
    Przywitałem się z rodzicami i wsiadłem do samochodu. Droga do domu zajęła nam jakąś godzinę, drogi były bowiem zakorkowane. W tym czasie rodzice poczęli wypytywać mnie o wrażenia i przygody, a ja musiałem im odpowiadać, co okazało się trudniejsze niż myślałem. Od trzech tygodni nie mieliśmy ze sobą kontaktu - rozmowy międzynarodowe były dla nas zbyt drogie - dlatego dorośli byli niezadowoleni, że opowiadam im o wszystkim z lekką niechęcią. Próbowałem wykrzesać z siebie entuzjazm, tak doskonale znajomy moim krewnym i przyjaciołom, entuzjazm, który od dawna był moim znakiem rozpoznawczym, ale zwyczajnie nie potrafiłem. Okazało się to przeszkodą, której nie umiałem pokonać.
    Zjadłem kolację, wziąłem prysznic i dopiero wtedy ruszyłem do swojego pokoju. Celowo odwlekałem tę chwilę, choć nie chciałem się do tego przyznać nawet sam przed sobą.
    Otworzyłem drzwi i umyślnie skierowałem wzrok w prawo. Stały tam łóżko, szafka nocna i komoda, na ścianie wisiał plakat mojej ulubionej drużyny piłkarskiej - Brann Bergen. Przytaszczyłem swoją walizkę do łóżka i, odwracając się tyłem do lewej ściany od drzwi, skupiłem całą swoją uwagę na jej rozpakowaniu. A raczej starałem się to robić. Efekt był raczej ograniczony. Kilka minut później nie wytrzymałem. Wyprostowałem się i powoli… powoli odwróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni.
    Stało tam, gdzie zawsze i wyglądało tak, jak powinno i jak je zapamiętałem. Niewysokie, nienowe, wytarte krzesło obrotowe, które kojarzyło mi się teraz tylko i wyłącznie z jednym.
    Ze śmiercią.
    Przełknąłem ślinę i powoli do niego podszedłem. Czułem, jak mocno wali mi serce. Wyciągnąłem rękę w jego kierunku, ale stchórzyłem, gdy mój palec zawisł kilka milimetrów nad jego oparciem.
    Pokręciłem głową i wybiegłem z pokoju.
~*~
    Całą noc dręczyły mnie koszmary, doskonale o tym wiedziałem. Ale kiedy się obudziłem, nie pamiętałem dokładnie, co właściwie mi się śniło. Byłem jednak przekonany, że wszystko dotyczyło „testowania gry”. Wydawało mi się, że niemal czułem unoszący się w powietrzu zapach śmierci. Wiedziony mimowolnym odruchem, na oścież otworzyłem okno. Uderzył we mnie chłodny wiatr, ale zamiast się odsunąć, wystawiłem się tylko na jego powiew. Niektóre kosmyki blond włosów, które zdecydowanie powinienem wreszcie obciąć, musnęły moją twarz.
    Wraz z rodzicami zjadłem śniadanie. Potem oni udali się do pracy, a ja skorzystałem z okazji i zaniosłem do góry jedno z nieużywanych krzeseł z pracowni taty. Ustawiłem je na miejscu „przeklętego krzesła”, tamto zepchnąwszy w jeden z rogów pomieszczenia.
    Odetchnąwszy z ulgą, przebrałem się i wyszedłem na dwór. Spotkałem się z kilkoma szkolnymi kolegami. Również oni wypytywali mnie o obóz. Za każdym razem wszystko wracało - niepewność, strach, zwątpienie.
    Wymyśliwszy jakąś naiwną wymówkę, pierwszą lepszą, która przyszła mi do głowy, pożegnałem się szybko z przyjaciółmi i uciekłem.
    Przez kilka godzin krążyłem po Bergen, drugim co do wielkości mieście Norwegii, zwanym często „bramą do fiordów”. W którejś chwili zaczęło padać, ale minęło sporo czasu, zanim to zauważyłem. Byłem już wtedy przemoczony do suchej nitki.
    Wróciłem do domu, gdy nadszedł zmierzch. Matka zdenerwowała się, że jestem cały mokry, kazała mi się wykąpać, porządnie wysuszyć i zameldować u niej, by „pozbyła się tej dzikiej czupryny”, jak określiła moje włosy. Westchnąłem. Nie miałem siły się z nią kłócić, więc po prostu spełniłem jej życzenie.
   
    Ujrzałem w lustrze, jak mama stojąca za mną unosi brwi i marszczy czoło, po czym kładzie ręce na biodra i patrzy srogim tonem na moje odbicie. Jej oczy były tak samo niebieskie jak moje.
    - Zwariowałeś? - spytała. Wyczułem w jej głosie budzący się srogi ton.
    - Eee… - zawahałem się zdziwiony. - Dlaczego?
    - Żarty sobie ze mnie stroisz? - parsknęła. - Co to ma być? - zapytała, pukając mnie w szyję tuż pod potylicą.
    - Co? - zdenerwowałem się lekko, nie mając pojęcia, o co rodzicielce chodzi.
    - Nie udawaj głupka! Kiedy zrobiłeś sobie ten tatuaż?
    Wytrzeszczyłem oczy.
    - Jaki tatuaż?
    Matka chyba zrozumiała wreszcie, że naprawdę nie wiem, co ma na myśli, bo mojego zdumienia nie dałoby się podrobić. Chwyciła niewielkie lusterko i ustawiła mnie tak, bym zobaczył odbicie tyłu głowy i szyi.
    W miejscu, w którym chwilę temu matka mnie poklepała, widniał jasnoniebieski symbol. Nie miałem pojęcia, co oznaczał, jeśli w ogóle jakieś znaczenie posiadał. Nie wiedziałem, skąd się tam wziął, nie przypominałem sobie bowiem, bym kiedyś robił sobie jakikolwiek tatuaż. Gdziekolwiek. Te rzeczy w ogóle mnie nie kręciły.
    Mama dała mi spokój i z westchnieniem poradziła, bym wrócił do swojego pokoju. Wpadłem tam jak burza i klapnąłem na łóżko. Po kilku minutach główkowania rzuciłem się do komputera. Ze zniecierpliwieniem pukałem w blat biurka, czekając, aż ten stary grat wreszcie się włączy. Kiedy to się stało, prędko uruchomiłem międzynarodowy komunikator internetowy Terra Nostra. Miałem wrażenie, że zanim wszystko się załadowało, minęły całe wieki.
    Widząc nicki moich norweskich znajomych, zakląłem siarczyście. Szybko dopadłem swój plecak i zacząłem go przekopywać w poszukiwaniu kartki, na której pozapisywałem numery i pseudonimy kolegów z obozu.
    W końcu nie wytrzymałem i po prostu wyrzuciłem całą zawartość nierozpakowanego plecaka na podłogę. To nie była mądra decyzja, jako iż miałem tam szklaną butelkę, która rozbiła się na setki mniejszych i większych kawałeczków, znacząc błyszczącymi w świetle lampy i ekranu monitora odłamkami stary, wytarty parkiet.
    Minęły kolejne minuty, zanim odnalazłem wreszcie to, co chciałem. Powpisywałem wszystkie numery, dodając do listy kontaktów Di, Chatte, Kolympi, Brumkę12, Lirio, Canzone, Lilith18, Arai, Thana, BuDana123, Bossa, Sebastiana i Paksę007. Dostępni byli Arai, czyli - zerknąłem szybko na karteczkę - Lerate Gasset z Portugalii, BuDan123, czyli Daniel Orban z Węgier i Chatte - Nadia Charpentier z Francji. Stworzyłem okno do zbiorowej rozmowy. Przez chwilę zastanawiałem się, jak właściwie ująć pytanie, które chciałem im zadać i to w dodatku po angielsku. W końcu wzruszyłem ramionami.

Caspian: Wiecie może, czy Milly Samith miała gdzieś na skórze jakiś dziwny symbol? Coś wyglądającego na tatuaż?
Chatte: To Ty, Casper?
Caspian: Tak, to ja, Nadio.
Arai: Och, cześć Wam.
Caspian: Cześć. To jak, wiecie coś?
Chatte: Nie przypominam sobie.
Arai: <zastanawia się> Na prawej dłoni miała jakiś seledynowy znaczek. Wyglądał jak swego rodzaju tatuaż. Ale nie wiem, od kiedy go miała. Zauważyłam go tylko dlatego, że siedziałam tuż obok. Nie był mocno widoczny. Właściwie potem zastanawiałam się, czy go sobie aby nie wymyśliłam…
Caspian: Raczej nie. Mam coś podobnego. Tuż pod potylicą.
Chatte: Świetnie. To przez… „to”, prawda?
Caspian: Nie widzę innej opcji.
BuDan123: Przepraszam, wyszedłem na chwilę z pokoju i dopiero teraz zauważyłem Wasze wiadomości. Ech, to wygląda poważnie. Ale dalej nie wierzę w „ten” skutek gry.
Chatte: Ja też.
Arai: I ja. A co z Tobą, Casper? Jak się czujesz?
Caspian: Cudownie. W nic nie wierzę. Nie chcę wierzyć. Nie umrę.

    Zamknąłem okno rozmowy i natychmiast zmieniłem status na niedostępny.
~*~
    Przez następne trzy dni próbowałem powrócić do codzienności. Nie włączyłem komputera ani razu, nie chcąc mieć styczności z osobami, które przypominały mi o „grze”, choć kiedyś przesiadywałem przed ekranem monitora większą część dnia. Spędzałem więcej czasu z rodzicami, którzy, widząc wyraźnie, że coś jest ze mną nie tak, o nic już nie pytali, starali się tylko, bym czuł się dobrze i bezpiecznie. Spodziewali się zapewne, że podczas trwania obozu stało się coś, o czym nie chciałem mówić. Cóż, mieli rację, jakby na to nie spojrzeć.
    Próbowałem zapomnieć o tajemniczym symbolu, o koszmarach nękających mnie co noc, o robocie, obozie, Londynie, grze… O wszystkim, co miało związek z „tym”.
    Okłamywałem sam siebie, twierdząc, że w to wszystko nie wierzę. Wmawiałem sobie, że „testowanie gry” tylko mi się przyśniło. Nie mając dowodów na istnienie robota, łatwiej było udawać, że wszystko jest w porządku. Łatwiej… Ale dla mnie i tak to graniczyło z cudem.
    Miałem dość. Wypalałem się i dobrze o tym wiedziałem. Każdy zakamarek mojej duszy i mojego umysłu szeptał mi: „Zginiesz”. Wciąż i wciąż, niemal bezustannie.
    „Zginiesz”.
~*~
    Zacisnąłem powieki i zęby, próbując wyrównać oddech i powstrzymać drżenie rąk.
    - Gotowy? - zapytał szyderczym tonem Harry.
    Otworzyłem oczy. Spojrzałem na Reeda, a potem po kolei na każdego z obecnych w kokpicie nastolatków. Wzrok zatrzymałem dłużej na pustym miejscu pomiędzy Lerate i Nadią.
    Gotowy? To chyba żart… Nie mogłem być gotowy. Nigdy.
    Milczałem i inni robili to samo. W powietrzu czuć było napięcie. Wiem, że wszyscy czekali. Czekali na to, co się ze mną stanie. Jeśli przeżyję, wszyscy odetchną z ulgą, nasz sen się ziści. Jeśli umrę, będzie to równoznaczne z wyrokiem śmierci dla każdego z pozostałej trzynastki.
    Odetchnąłem głęboko. Miałem ochotę się rozpłakać, ale nie pozwoliłem sobie na to. Chłopaki nie płaczą.
    Tłumiąc strach i poczucie beznadziei, rozejrzałem się po okolicy. Tak jak poprzednio, nie znałem miasta, w którym się znaleźliśmy. Nie było to ani Bergen, ani Londyn, ani inne znane mi miejsce. Właściwie trudno było nazwać tę mieścinę miastem. Nie mogła mieć zbyt wielu mieszkańców. To dobrze, bo nawet jeśli to była tylko gra, widok ginących ludzi nie był przyjemny. Co innego zwykła gra. Ta była zbyt realistyczna.
    Ale dlaczego ktoś wymyślił zabawę, która zabija gracza…?
    Nie, zganiłem się w myślach. Nie umrę. Nie ma szans.
    - Casper… - Szept Agnese wyrwał mnie z zamyślenia.
    Otrząsnąłem się i spojrzałem przed siebie. Był tam. Wyglądał całkiem inaczej niż poprzedni. Tamten był dość niski, ale za to bardzo szeroki i ciężki, a ten… Ten wyglądał jak rodzaj owada. Wyraźnie można było odróżnić coś w stylu głowy, odwłok, a nawet skrzydła.
    Ponownie przymknąłem powieki, próbując się skoncentrować i nie myśleć o możliwych negatywach. Powtarzałem sobie jak mantrę, że wygram walkę i przeżyję.
    - Casper! - krzyknął ktoś.
    Rozwarłem oczy i ze zdumieniem zobaczyłem, że owad uniósł się w powietrze. Jego ruchy były płynne, zupełnie inne niż przeciwnika Milly.
    Wróg zaatakował. Zdążyłem podnieść rękę w obronnym geście, ale uderzenie prawie zwaliło nas na ziemię.
    - Cholera - zakląłem.
    Byłem dobry we wszelkiego rodzaju grach, ale nigdy jeszcze nie sterowałem niczym za pomocą myśli. Po chwili jednak mój największy problem przemienił się w największą zaletę tej gry. Opanowanie robota było dziecinnie łatwe. Zacząłem bawić się jak dziecko. Zwabiałem owada tam, gdzie mi to odpowiadało, robiłem całkiem płynne uniki, gdy mnie atakował, a mnie samemu udało się go trafić dwa razy.
    Uśmiechnąłem się pod nosem. Zaczynało mi się podobać.
    - Mógłbyś przestać się bawić i znaleźć wreszcie punkt witalny? - warknął Harry.
    Nie zwróciłem na niego uwagi. Wymierzyłem cios w przeciwnika, ale ten go uniknął. Zmarszczyłem brwi i spróbowałem ponownie. Ledwie go drasnąłem.
    Zabawiałem się tak co najmniej przez godzinę. Koledzy i koleżanki zaczęli się niecierpliwić, Reed wprost kipiał gniewem.
    - Zapomniałem wspomnieć, że jeśli nie pokonacie wroga w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, nasza Ziemia zostanie stracona na zawsze - syknął.
    - Co?! - zapytało kilka osób naraz.
    - Kolejne kłamstwo - rzuciłem, dalej bawiąc się gigantycznym, metalowym owadem.
    - To nie kłamstwo - stwierdziła ze smutkiem Lolli, która nagle pojawiła się tuż obok miedzianowłosego. Wcześniej wisiała gdzieś nad nami i milczała.
    - W ogóle wam nie wierzę - powiedziałem śpiewnym tonem, uśmiechając się pod nosem.
    - Casper, nawet jeśli oni kłamią, nie możesz się tak bawić w nieskończoność - rzekł Daniel.
    - Zakończ to już - dodała rozkazującym tonem Nadia.
    - Chcecie się mnie pozbyć, co? - mruknąłem. Nie wiem, czy któreś z nich to usłyszało.
    Na nowo zaczęła ogarniać mnie panika. Co będzie, jeśli jednak umrę…?
    Sprawnym ruchem złapałem wroga za skrzydła. Próbował się wyrwać, kopać mnie niedługimi, owadzimi nóżkami, ugryźć, ale nie udało mu się.
    Nie chcę umierać.
    Rozejrzałem się w poszukiwaniu potencjalnego miejsca ukrycia „serca”. Kiedy tak obserwowałem przeciwnika, spostrzegłem symbol ze światełkami podobnego rodzaju jak ten, który widniał na wrogim robocie Milly. Tyle że tutaj paliły się zaledwie cztery lampki. Wzruszyłem ramionami.
    Nie chcę umierać.
    Spróbowałem najpierw tego samego patentu, którego użyła Samith, ale za symbolem na odwłoku nic nie było. Zaglądałem w kolejne miejsca, rozbierając robota na części pierwsze.
    Było w głowie. „Serce”.
    Chwyciłem je i zastygłem. Czekałem i czekałem, nie mogąc zdecydować się na ten ostatni ruch.
    Nie chcę umierać…
    - Casper…
    - Kończ wreszcie, kretynie! - wrzasnął ze złością Reed.
    - Już wystarczy…
    Opuszczony przez kilka minut wzrok podniosłem i znów spojrzałem na każdego po kolei.
    - Nie chcę umierać… - szepnąłem tak cicho, że nie dało się zapewne słyszeć żadnego dźwięku. Słowa można chyba jednak było wyczytać z ruchu warg. Ale nawet jeśli, nikt z obecnych nie znał norweskiego, a to w tym języku wymówiłem to zdanie.
    Jak w transie upuściłem robota, nie wypuszczając jednak z dłoni punktu witalnego, połączonego z resztą owada jakimś przewodem czy czymś w tym rodzaju.
    Nie docierały do mnie pełne napięcia słowa pozostałych.
    Rozgniotłem „serce”, ale nie usłyszałem żadnych wyrazów ulgi.
    Nie chcę umierać. Chcę żyć!
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.


<- Poprzedni rozdział                                                                        Kolejny rozdział ->



~*~
     No powiedzcie, jak tu nie wzruszać się takimi komentarzami, jakie dostajemy? Dziękujemy Wam wszystkim z całego serducha! ;* To wciąż dopiero początek, dzisiejszy rozdział też się jeszcze do niego zalicza… Cóż, mamy nadzieję, że pozostaniecie z nami do końca. ;) Ach, i małe sprostowanko! Głuptasy z nas, cały czas mówiłyśmy, że będzie siedemnaście rozdziałów, a ma ich być osiemnaście… Ta liczba nie powinna się już zmienić. ^^’
     Dzisiaj dedykacja przypada Suzu-chan, bo z jakiegoś powodu strasznie polubiła Caspra. ^^’
     Piąty rozdział wciąż przechodzi jedynie fazę początkową, więc nie zdziwicie się, jeśli niedługo nie będziecie mieli co czytać. T^T
     Zapraszamy na rozdział trzeci, tym bardziej, że z dotychczasowych pięciu (jeśli wliczyć prolog) jest on naszym (i mamy xD) ulubionym. ^.^


 [wpis z dnia 1.06.11]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz