Zwróciłam twarz ku słońcu i wyszczerzyłam zęby. Jak dobrze, że na
tę „wycieczkę” wybrałam taki ładny, lipcowy dzień. W końcu niecodziennie bywa
się w największej i najnowocześniejszej metropolii w Europie.
Londyn zachwycił mnie od razu. Setki wieżowców odbijających
światło południa, niektóre wprost ginące w nielicznych tego dnia chmurach,
niesamowicie szybka i sprawna komunikacja miejska, ogromna wprost liczba
centrów handlowych, restauracji, barów, kin, teatrów, oper, filharmonii,
muzeów, wesołych miasteczek, basenów, parków… Te ostatnie na pierwszy rzut oka
zdawały się niemalże wyjęte z kontekstu, kiedy jednak przyjrzałam się im
bliżej, okazało się, iż są świetnie wkomponowane w dwudziestodrugowieczne
miasto. Zieleń nagle zdała się bardzo tu pasować. Liczne fontanny przyjemnie
ochładzały gorące powietrze, a zacienione ławki były wprost oblegane przez
londyńczyków i turystów.
Miałam szczęście, naprawdę. Choć zbierałam pieniądze na ten
wyjazd od jakichś dwóch lat, gdyby nie niespodziewane promocje i oferty
wakacyjne dla uczniów, chyba nigdy nie uzbierałabym wystarczającej kwoty. Ale
co się dziwić, w końcu Londyn to Londyn.
Poczułam, że burczy mi w brzuchu, rozejrzałam się więc dookoła,
by znaleźć jakąś przytulną i wyglądającą na tanią knajpkę. Nie musiałam długo
szukać. To zadziwiające - mimo iż tyle tu tego wszystkiego, naprawdę łatwo się
w tej metropolii odnaleźć.
Weszłam do baru „Oldham” (zabawne, to przecież nazwa mojej
rodzinnej miejscowości!), zajęłam jeden z niewielkich stolików i zamówiłam
solidną porcję Shepherd's Pie - duszonej mielonej wołowiny z jarzynami,
pokrytej ziemniaczanym puree. Raz na jakiś czas warto zjeść coś innego niż tradycyjną
rybę z frytkami.
Zajadałam ze smakiem, w międzyczasie przysłuchując się rozmowom
toczącym się wokół. Oprócz angielskiego usłyszałam też niemiecki, francuski i
hiszpański. Dwa ostatnie doskonale znam, w końcu jestem Angielką o
hiszpańsko-francuskich korzeniach.
Nie skupiałam się na żadnej z rozmów, do czasu, gdy jeden z
klientów powiedział koledze, że jutro Londyński Instytut Nauki kilkunastu
pierwszych gości wpuści niemalże za darmo. Niesamowite! Tyle słyszałam o tym
miejscu, ale bilety były tak drogie, że już dawno wybiłam sobie z głowy
odwiedzenie go. Aż tu nagle taka okazja! Coś podobnego nie przytrafia się w
życiu dwa razy. Trzeba to wykorzystać!
Niemal złowrogo zachichotałam pod nosem - aż kilkoro ludzi
popatrzyło na mnie ze zdziwieniem. Zupełnie się tym nie przejąwszy, szybko
dokończyłam swój obiad, zapłaciłam i wróciłam na zalaną słońcem ulicę.
Zgiełk był coraz większy, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało.
Nie miałam nic przeciwko tłumom, choć jak chyba każdy lubiłam też czasem pobyć
sama w ciszy i spokoju. Niemniej jednak z reguły otaczałam się znajomymi ze
szkoły, z podwórka, a także krewnymi. Nigdy nie widziałam problemu w zadawaniu
się z kimkolwiek, łatwo nawiązuję nowe znajomości, jestem otwarta i towarzyska,
ponadto zaś spontaniczna i wybuchowa. Mam też pewne zamiłowanie do perfekcji,
choć niektórym wydaje się to dziwne ze względu na mój energiczny tryb życia i
charakter.
Zaczęłam przechadzać się po ulicach miasta. Rozglądałam się
ciekawie dookoła, czasami przystawałam, by posłuchać jakiegoś grajka, potem
szłam dalej, niczym się nie przejmując i bujając w obłokach. Nie miałam dużo
pieniędzy, więc płatne rozrywki raczej nie wchodziły w grę, mogłam jednak
pozwiedzać to i owo - w końcu niektóre miejsca można zobaczyć za darmo.
Jakiś sympatyczny człowiek podarował mi niewielką mapkę Londynu.
Uśmiechnęłam się do niego szeroko i podziękowałam. Od razu zaczęłam wodzić
wzrokiem po planie miasta, próbując wśród plątaniny ulic, placów i skwerów
znaleźć miejsce, w którym znajdował się Instytut, do którego zamierzałam się
jutro dostać.
Chwilę zajęło mi jego odnalezienie. Kiedy jednak już to się
stało, postanowiłam powoli ruszyć w odpowiednim kierunku. Zamierzałam koczować
w nocy pod budynkiem, by mieć pewność, że zostanę wpuszczona prawie za darmo.
Zanim tam doszłam, zapadł już wieczór. Szczęka niemal mi opadła,
gdy ujrzałam, jakim zainteresowaniem cieszy się LIN. Wokół Instytutu kłębiły
się setki ludzi. Niektórzy wciąż wytrwale stali w kolejce do wejścia, inni,
zrezygnowani, odchodzili, szczęściarze zaś właśnie opuszczali budynek i,
energicznie gestykulując, z pełnymi zadowolenia minami dzielili się swoimi
doznaniami.
Wybałuszyłam oczy. Tam musiało być naprawdę świetnie! Musiałam
się tam dostać, musiałam!
Grzecznie podreptałam do jednej z ławek i usiadłam, przypatrując
się Anglikom i cudzoziemcom. Uwielbiałam obserwować ludzi. Każdy był inny,
jakkolwiek by na to nie spojrzeć. Tyle charakterów, tyle cech wyglądu, tyle
ras, tyle języków, tyle kultur, tyle religii… Coś niesamowitego.
Dopiero po dwóch godzinach zaczęło robić się ciszej. Ostatni
goście Instytutu wyszli, Londyńczycy poczęli wracać do domów, turyści do
hoteli. Dopiero wtedy na spokojnie przyjrzałam się samemu gmachowi LIN-u. Był
ogromny - wysoki i szeroki, jasny - biało-srebrny, nowoczesny i… i… po prostu
zapierający dech w piersiach. Właściwie trudno było ogarnąć go wzrokiem. Kiedy
się mu przyglądało, miało się wrażenie, że nie oderwie się już od niego oczu.
Nie zauważyłam nawet, kiedy wstałam i zaczęłam przystępować z
nogi na nogę w nerwowym oczekiwaniu. Chciałam już tam wejść, a czekała mnie
caluteńka noc. Kiedy jednak się skończy, będę pierwszą osobą w kolejce!
Nie zamierzałam choćby zmrużyć oka. Moje postanowienie, by dostać
się do Instytutu zaledwie za niewielką opłatą, nie mogło przecież lec w gruzach
z tak błahego powodu jak zaspanie!
Dzielnie się trzymałam, choć zdarzyło się kilka chwil, w których
powieki porządnie mi ciążyły. Jakiś czas po północy ze zdumieniem spostrzegłam,
że przychodzą inni, którzy najwyraźniej zamierzali zrobić to samo co ja. O nie,
nie dam się!
Zajęłam miejsce w kolejce, a właściwie sama ją stworzyłam, jako
iż stałam na jej czele. Zanim zdążyłam się obejrzeć, znalazło się już za mną
kilkanaście osób. Skąd się ich tu tyle wzięło?
Pozostała część nocy i świt przyniosły ze sobą kolejnych
zainteresowanych. Z ciekawością przyglądałam się ludziom i z niecierpliwością
oczekiwałam otwarcia Instytutu. Kiedy ten czas wreszcie nadszedł i po śmiesznej
cenie kupiłam bilet, tuż za mną ukazała się grupa kilkunastu osób mniej więcej
w moim wieku, na której czele szła jakaś opiekunka. Skinęła głową bileterowi i
pokazała mu dokument. Tamten uśmiechnął się i gestem zaprosił grupę do środka.
Zreflektowałam się i weszłam razem z nimi. Moim oczom ukazał się
przestronny hol, na którego środku wznosiła się jakaś nowoczesna, metalowa
rzeźba. Dalej widać było kilka okienek z informacją, szatnię - która w tej
porze roku była nieczynna, toalety i inne takie. Całe wnętrze okazało się
niesamowicie jasne, promienie słońca swobodnie przechodziły przez liczne
ogromne okna.
Przed każdą salą stał robot informujący, co w danym pomieszczeniu
można znaleźć. Ponadto za dodatkową opłatą można było podobnego wypożyczyć jako
przewodnika. W moim przypadku naturalnie nie wchodziło to w grę, tak więc,
kiedy z nutką smutku przyjrzałam się uważnie roboprzewodnikom, ruszyłam ku
pierwszej sali, kątem oka zauważywszy, że grupa przepuszczona przez biletera
też się już tam udała.
To niesamowite, w tym Instytucie autentycznie wszystkiego można
było dotknąć, wypróbować, obejrzeć… Liczne urządzenia mechaniczne, komputerowe
i inne - takich, których nazw nawet nie znałam - tylko czekały na
przetestowanie. Aby to zrobić, wystarczyło tylko przyłożyć kartę otrzymaną wraz
z biletem do czytnika. Wtedy wszystko stało już otworem!
Najbardziej spodobał mi się program obalający wszystkie możliwe
prawa fizyki. Mój nauczyciel chyba by zwariował, gdyby tu przyszedł. Ponadto
oczywiście obejrzałam wiele innych ciekawych rzeczy - ujrzałam mój potencjalny
wygląd za kilkadziesiąt lat, zrobiłam z siebie mężczyznę, sterowałam
odrzutowcem i rakietą kosmiczną, wylądowałam na Marsie, przeżyłam tornado,
trzęsienie ziemi, tsunami i pożar, z bliska ujrzałam wybuch bomby atomowej,
walczyłam na miecze świetlne, poznałam tajniki mojego ciała i umysłu…
Nie mam pojęcia, jak długo chodziłam po tych wszystkich salach i
wypróbowywałam, co się dało. To nie zmieniło jednak faktu, że wciąż byłam na
parterze, a cały Instytut składał się z kilkunastu pięter! Co prawda nie
wszystkie udostępnione były do zwiedzania - na najwyższych znajdowały się
laboratoria naukowe i najróżniejsze pracownie.
- Mamy teraz przejść tam - rzucił jakiś chłopak, wskazując ręką
kierunek. Zwracał się do grupy, na którą co rusz się natykałam.
- Ale pani Adams gdzieś zniknęła - zauważyła jedna z dziewcząt.
- Właśnie - potwierdziła inna.
- Mniejsza o to - mruknął ktoś.
Choć każdy z nich mówił po angielsku, co najmniej kilkoro na
pierwszy rzut oka wydawało się być cudzoziemcami. Może to jakiś obóz naukowy?
- To co robimy?
- Jeny, chodźmy i już, pani Adams zaraz do nas dojdzie.
Większość skinęła głowami i ruszyła we wskazaną wcześniej stronę,
inni z rezygnacją zwrócili oczy ku niebu i powlekli się za nimi. Obejrzałam się
dookoła i niby od niechcenia się do nich przyłączyłam. Właściwie spodziewałam
się, że komuś może przeszkadzać moja obecność, niemniej jednak nic takiego nie
miało miejsca.
Przeszliśmy do następnej sali - czekał tam na nas (cóż, może nie
do końca „na nas”, raczej „na nich”) jakiś mężczyzna, który przedstawił się
jako Harry Reed. Wyglądał na dwudziestokilkulatka, miał włosy miedzianego
koloru i dziwnie ciemne oczy, nie mam pojęcia, jakiej barwy, bo nie miałam okazji
bliżej się im przyjrzeć.
- Jesteście niebywałymi szczęściarzami - obwieścił sympatycznym
tonem. - Dzisiaj macie szansę przeżyć coś, czego nigdy wcześniej nie
doświadczyliście. Zostaliście wybrani, by wziąć udział w pewnym eksperymencie.
- Jak to? - zdziwiła się dziewczyna średniego wzrostu.
- W eksperymencie? - spytała inna, o ciemnej karnacji.
- Otóż to, otóż to! - zaśmiał się Harry. - Choć może eksperyment
nie jest odpowiednim słowem, to brzmi nieco przerażająco. - Wyszczerzył zęby i
ogarnął nas wszystkich wzrokiem. - Właściwie waszym zadaniem będzie udział w
pewnym przedsięwzięciu.
- Jakim? - zainteresował się niebieskooki blondyn wyglądający na
szesnaście lat, czyli na mojego rówieśnika.
- Już za chwilę wszystko wam wyjaśnię - zapewnił mężczyzna. -
Najpierw jednak przejdźmy do odpowiedniego pomieszczenia. Na pewno wam się tam
spodoba.
- Co z panią Adams? - spytała cicho jedna z brunetek.
- Spokojnie, wasza opiekunka dołączy do was później. Tymczasem
proszę za mną.
Dziewczyna, która przed chwilą się odezwała, i kilka innych nie
wyglądały na szczególnie przekonane. Z lekkim niepokojem rozejrzały się
dookoła, ale w końcu nie pozostało im nic innego jak podążenie za
rozentuzjazmowanymi chłopcami i resztą koleżanek. Idąc za nimi, policzyłam
wreszcie, ilu ich w ogóle jest - otóż sześciu chłopców i osiem dziewcząt.
Czternaścioro dzieciaków najprawdopodobniej pochodzących z różnych krajów.
Zapowiadało się ciekawie.
Zdziwiłam się - zresztą nie tylko ja - bo Reed wprowadził nas w
jakiś boczny korytarz. Szliśmy za nim posłusznie, ale co poniektóre nastolatki
widocznie zaczęły się nieco denerwować. Mnie było wszystko jedno, właściwie
wyczekiwałam chwili, w której miałam się dowiedzieć, o jakim dokładnie
przedsięwzięciu mówił nasz nowy przewodnik.
Przez chwilę bujałam w obłokach, dlatego nieco zdumiałam się, gdy
zauważyłam, że znaleźliśmy się w jakimś nie do końca dobrze oświetlonym
korytarzu. To co najmniej zastanawiające, cały Instytut był przecież tak jasny,
że ta jego część zdawała się niemalże nierealna.
Harry wyjął z kieszeni pęk kluczy i zaczął szukać odpowiedniego.
Usłyszałam szepty - niektórzy spośród młodzieży widocznie wymieniali po cichu
jakieś uwagi, podejrzenia albo po prostu znudzili się i postanowili odrobinę
porozmawiać, korzystając z chwili przerwy.
Kiedy mężczyzna znalazł, co było trzeba, szybko otworzył białe
drzwi znajdujące się po lewej stronie i gestem zaprosił nas do środka. Wciąż
szłam jako ostatnia, więc kiedy przekroczyłam próg pomieszczenia, Reed zrobił
to samo i zamknął drzwi. Zanim rozejrzałam się po sali, dobiegły do mnie
podekscytowane głosy różnych dzieciaków, głównie chłopców. Sama więc też
skupiłam się na otoczeniu.
Moim oczom ukazało się średniej wielkości pomieszczenie. Ściany i
sufit, jak w całym budynku, pomalowane były na biało, posadzka zaś wyłożona
była wielkimi kafelkami tego samego koloru. Tu i ówdzie stały jakieś
srebrnobiałe szafki, ale dominującymi meblami były liczne biurka. Na każdym
stał nowoczesny komputer. Dopiero po chwili zauważyłam też, że na ścianach wisi
kilka najnowszych telewizorów przeróżnych technologii.
Zorientowałam się, że patrzę na to wszystko z otwartą buzią,
szybko zreflektowałam się więc i ją zamknęłam, by nie wyglądać śmiesznie. Kiedy
jednak popatrzyłam na innych, stwierdziłam, że nie byłam jedyna.
- Widzę, że sprzęt przypadł wam do gustu - rzucił Harry,
opierając się o jedno z biurek.
- Tak, jest świetny! - rozległy się okrzyki kilku osób naraz.
- Może nam pan powiedzieć, na czym polega to… przedsięwzięcie? -
zapytała niepewnie brunetka o kręconych włosach i czarnych oczach.
- Tak, tak, naturalnie! - odparł prędko Reed. Sięgnął po pilota z
mnóstwem dziwnych przycisków i położył palec na jednym z nich. - Lubicie gry?
-
Pewnie! - wykrzyknęła większość, w tym moja skromna osoba.
- Nieszczególnie… - mruknęły niektóre dziewczyny, ale przewodnik
zapewne nawet ich nie usłyszał.
- Cieszę się - odpowiedział. - Ten „eksperyment” jest bowiem
niczym innym, jak testowaniem pewnej gry najnowszej technologii. Z pozoru
wydaje się, że to zabawka, jakich wiele, niemniej jednak nie dajcie się zwieść
pozorom! - ostrzegł z uśmiechem. - To coś niesamowitego, uwierzcie mi.
Jesteście prawdziwymi szczęściarzami, że macie szansę przetestowania tego cacka
już teraz, przed premierą. Gra będzie niesamowicie droga, wykorzystuje bowiem
najnowocześniejszy sprzęt i współczesne wynalazki Londyńskiego Instytutu Nauki.
Jak mniemam, początkowo tylko nieliczni będą mogli to cudo nabyć. Tymczasem wam
trafiła się niepowtarzalna okazja przetestowania jej całkowicie za darmo! -
krzyknął z entuzjazmem, mimiką twarzy wyrażając zachętę. - Więc jak, chcecie ją
wypróbować?
- Tak! - wydarli się co poniektórzy. Miałam ochotę do nich
dołączyć, ale teraz wiedziałam już na pewno, że nie powinno mnie tu być. To
jakaś grupa szczęściarzy-wybrańców, a ja zwyczajnie sobie za nimi poszłam,
jakby to było coś normalnego.
Zaklęłam w duchu. Spodziewałam się, że powinnam była wyjść po
cichu, nikt by tego nawet nie zauważył. Jednakże nie uczyniłam tego. Trzymała
mnie tam ciekawość. Zwykła, ludzka ciekawość… Nawet jeśli nie mogłam
uczestniczyć w testowaniu gry, żywiłam nadzieję, że być może ten cały Harry
Reed pozwoli mi chociaż popatrzeć.
- Znakomicie - ucieszył się mężczyzna. Wyglądał tak, jakby za
wszelką cenę chciał ukryć swoje rosnące zadowolenie i podniecenie. Średnio mu
się to póki co udawało. Większość osób nie zwracała jednak na to uwagi. -
Pozwólcie więc, że przedstawię wam zasady - powiedział, po czym usłyszeliśmy
ciche kliknięcie i pomieszczenie skąpało się w półmroku. Zanim zdążyliśmy się
nad tym zastanowić, na samym środku (i dobry metr nad podłogą) ukazał się
doskonały hologram ukazujący niesamowitego robota. Wyglądał na dopracowanego
pod każdym względem. Przede wszystkim był… smukły. Kiedy tak na niego
patrzyłam, miałam wrażenie, że może być wręcz elastyczny, ale to chyba nie było
możliwe… Kolorystyka też mu pasowała, był bowiem srebrno-czarny. - To robot,
którego pilotami się staniecie. Ziemię zaatakuje piętnastu wrogów. Waszym
zadaniem będzie ich pokonać. Jeśli zawiedziecie, świat czeka zagłada.
- Oklepana fabuła - westchnęła zielonooka blondynka.
- Fakt, ale robot jest świetny - przyznał z miną znawcy szarooki
blondyn. Wyraźnie wyczułam jego niemiecki akcent.
- Jak już wspominałem, nie dajcie się zwieść pozorom. To tylko
wydaje się takie oklepane i proste - zapewnił Harry. Znów rozległo się ciche
kliknięcie i hologram zniknął, a pomieszczenie ponownie zalało światło.
Mężczyzna odłożył pilot i spojrzał na czternaścioro młodych. Stałam na uboczu,
tuż przy drzwiach, ale w pewnej chwili Reed zerknął również na mnie. - Więc jak
będzie? Gracie czy nie?
Okrzyki „Gramy!” przygłuszyły niemrawe pomruki, przewodnik
uśmiechnął się więc i podszedł na środek pomieszczenia. Z kieszeni wyjął inny
pilot - tym razem z zaledwie jednym przyciskiem - i go użył. Niezauważony przez
nas wcześniej otwór w posadzce zgrabnie się przesunął i spod podłogi zaczęła
wyjeżdżać w górę dziwna rzecz. Była to jakby niewielka, czarna tarcza
umieszczona na tego samego koloru cienkim słupku. Owo „coś” zatrzymało się na
oko mniej więcej na wysokości moich żeber.
- Gotowe - obwieścił Harry. - Teraz wystarczy, że każdy z was po
kolei położy swoją prawą dłoń na tym oto panelu i podając swoje pełne imię i
nazwisko, zaakceptuje udział w grze. Właściwie moglibyście podać też swoją
narodowość, pochodzicie bowiem z różnych krajów, więc taka informacja mogłaby
się nam wszystkim przydać - stwierdził. - Zaczynajcie.
Przez chwilę wszyscy stali
nieruchomo, ale w końcu niebieskooki blondyn niemalże w podskokach podszedł do
tarczy, położył na niej dłoń i lekko drżącym z emocji głosem powiedział:
- Casper Johansen, Norweg.
Jakaś malutka lampka na panelu zamigotała, jakby potwierdzając
zapisane dane.
Casper z wyraźnym zadowoleniem nieco się odsunął, by przepuścić
kolejnego chłopaka.
- Dennis Schneider, Niemiec. - No pewnie, wiedziałam. Niemiecki
akcent zawsze da o sobie znać.
Zanim kolejny z chłopców podszedł, do tarczy dostała się pierwsza
z dziewcząt, zielonooka blondynka, która przedstawiła się jako Barunka
Topolanek z Czech. Dalej swój udział zatwierdził Daniel Orban z Węgier (szatyn
o niebieskoszarych oczach) i rudowłosy Litwin, Jurgis Paksas. Następnie
dołączyły dwie dziewczyny - Lerate Gasset, Portugalka o ciemnej karnacji,
ciemnych włosach i oczach, oraz Laodika Valahov, Macedonka o jasnobrązowych
włosach. Wtedy do akcji wkroczył kolejny chłopak, całkiem przystojny zresztą,
który okazał się Francuzem - Nathan Rameau. Był brunetem o ciemnoniebieskich
oczach. Kiedy potwierdził swój udział, jego, jak się później okazało, rodaczka,
Nadia Charpentier, z pełną premedytacją i zaciętym wyrazem twarzy odsunęła od
panelu ciemnooką brunetkę (rany, ilu tych czarnowłosych!) i wykonała procedurę.
Wspomniana przed chwilą dziewczyna westchnęła z dezaprobatą i przedstawiła się
jako Carmen Torres, Hiszpanka.
Przez kilka sekund był spokój. W końcu ostatni z chłopaków,
kolejny brunet o niebieskich oczach, wzruszył ramionami i położył dłoń na
panelu. To Sebastian Dąbek, Polak. Z lekkim znudzeniem oddalił się od tarczy i
schował ręce do kieszeni bluzy. Moje bystre oko zauważyło, że jedna z
dziewcząt, zielonooka szatynka, ukradkiem na niego spojrzała. Przez moment
chyba nad czymś się zastanawiała, po czym i ona wzruszyła ramionami (widać
było, że zrobiła to całkowicie bezwiednie), po czym zbliżyła się do panelu.
- Diana Sojka, Polka - powiedziała raczej cicho.
Co ci Polacy mają z tym wzruszaniem ramionami? Zresztą nieważne.
Pozostały dwie przedstawicielki płci pięknej. Przeszło mi przez
myśl, że obie wyglądają na mieszkanki jakichś krajów śródziemnomorskich. Były
brunetkami o brązowych oczach. Wszyscy patrzyli na nie z wyczekiwaniem, ale widocznie
nie paliło się im do udziału w grze. Spojrzały na siebie jakby lekko
zestresowane i z wahaniem podeszły do panelu. Na pewno zrobiły to, bo poczuły
pewną presję. Kto by nie poczuł na ich miejscu?
- Agnese Dante, Włoszka - szepnęła jedna.
- Idalia Kairis, Greczynka - powiedziała cicho druga.
No proszę, niezła jestem, rzeczywiście obie pochodzą z państw
leżących nad Morzem Śródziemnym.
- Świetnie - rzucił Harry. - Mamy jednak jeden mały problem -
oświadczył, drapiąc się lekko po głowie. - Przeciwników będzie piętnastu, a was
jest czternaścioro. Sęk w tym, że jeden gracz może wziąć udział tylko w jednej
walce, czyli pokonać tylko jednego wroga, bo bitwy zawsze są jeden na jednego.
- No nie… - mruknął Casper.
Reed odwrócił głowę, by przeszyć mnie przenikliwym spojrzeniem
ciemnych oczu.
- To może ty? Jesteś chętna? - zapytał tonem podszytym nutką
kpiny. A może tylko mi się tak wydawało? - Taka szansa się nie powtórzy.
- Wiem - odrzekłam hardo i zupełnie się nie namyślając i nie
zwracając uwagi na nikogo z obecnych, przemaszerowałam dumnym krokiem przez pół
sali i ułożyłam prawą dłoń na tarczy. - Milly Samith, Angielka - rzekłam
donośnym tonem, po czym z zadowoleniem i satysfakcją w oczach spojrzałam na
mężczyznę.
On zaś przymknął oczy. Wyraźnie było widać, że próbuje
powstrzymać cisnący się mu na twarz złośliwy uśmieszek. Niech go diabli wezmą,
on coś knuje!
W końcu się opanował i podniósł powieki.
- Cóż, bardzo się cieszę, że jesteście już w komplecie, piloci.
Czas zacząć grę…
Nagle znaleźliśmy się w jakimś dziwnym miejscu. Było nas
szesnaścioro - my, piloci, i Harry. Ten ostatni uśmiechał się kpiąco, a jego
oczy złowieszczo błyszczały.
Wszyscy (z wyjątkiem Reeda, oczywiście) byliśmy kompletnie
otępiali. Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje i dokąd się przenieśliśmy.
Przecież… Nawet nie zamknęłam oczu, a otoczenie uległo całkowitej zmianie.
Zamiast stać dalej w tajemniczej sali Londyńskiego Instytutu
Nauki, znaleźliśmy się w miejscu, które spowijał półmrok. Nie można było
rozróżnić podłogi, ścian i sufitu, to coś zdawało się ciągnąć w nieskończoność
z każdej możliwej strony. Nie wiedziałam, czy to było złudzenie optyczne, czy
jakaś zatrważająca prawda. Kolejnym dziwnym faktem okazało się to, że na
teoretycznym środku tego otoczenia stały… krzesła. A dokładniej - krzesła,
fotele, taborety… Ustawione były w idealny okrąg, przerwy pomiędzy nimi były
równe, a ich ilość, którą na szybko naliczyłam, nie przyglądając się uważniej
poszczególnym meblom…
Piętnaście.
Poczułam, że moje serce przyspiesza. Co jak co, ale to wszystko
nie było normalne. Choć tego dnia przeżyłam w LIN-ie tyle przygód, wiedziałam
wtedy, że to tylko ciekawe doświadczenia, zabawa. To było coś innego.
Popatrzyłam wreszcie na pozostałych „pilotów”, jak nazywał nas
Harry. Okazali się nie mniej skonsternowani ode mnie. Zgoda, nieliczni, w tym
Casper, wyglądali raczej na podnieconych, ale mniejsza o to.
- Gdzie my jesteśmy? - zapytała Laodika Valahov.
Reed zaczął niespiesznie przechadzać się w tę i z powrotem kilka
kroków od nas. Przez ładną minutę czy dwie milczał, jakby nasze zagubienie
dostarczało mu świetnej rozrywki.
- Gdzie-my-jesteśmy? - wycedził Dennis.
- W kokpicie - odezwał się wreszcie znudzonym tonem mężczyzna. -
Jesteśmy w kokpicie robota, którym będziecie sterowali - uzupełnił.
- Och - wymsknęło się niektórym. Najwyraźniej się uspokoili.
- Co tu robią te krzesła? - spytała Lerate. - Jedno z nich
poznaję. Dokładnie takie samo mam w domu - oznajmiła, nie kryjąc zdziwienia.
Jak na zawołanie wszyscy poczęliśmy przyglądać się siedzeniom.
Rozległy się liczne okrzyki zdumienia. W tym mój, rozpoznałam bowiem krzesło z
jadalni mojego rodzinnego domu w Oldham.
- Tak, tak, to WASZE krzesła - oznajmił Harry. - Może od razu
stańcie przy odpowiednich, zamiast tłoczyć się w jednym miejscu - mruknął.
Z mniejszym lub większym zapałem wykonaliśmy jego polecenie.
Podeszłam do znajomego krzesła i ułożyłam ręce na jego oparciu. Zauważyłam
wtedy, że niektórzy mają pewne wątpliwości, inni z kolei bez zastanowienia
zajęli odpowiednie miejsca.
- Już wszyscy? - zapytał Reed.
- Zostało jedno krzesło, które powinno być moje, ale go nie
poznaję - rzucił Sebastian.
- Trudno. - Harry wzruszył ramionami. - Weź je i tyle.
Brunet westchnął i z niechęcią zrobił to, co nakazał starszy.
- Już czas, już czas! - rozległ się nieco piskliwy głosik zdający
się należeć do małej dziewczynki. Rozejrzeliśmy się dookoła i dopiero po
kilkunastu sekundach obserwacji spostrzegliśmy dziwne stworzenie lewitujące
mniej więcej pośrodku kręgu. Miało jakieś kilkadziesiąt centymetrów długości i
składało się zaledwie z głowy w kształcie dziwnie przypominającym gruszkę i
swego rodzaju długiego, puszystego ogona wyrastającego poniżej. Trudno było
orzec, czy to dziwo żyło, czy też było po prostu kolejnym hologramem lub robotem.
Miało kolor biały albo beżowy, ciężko mi to było stwierdzić w tym półmroku, ale
policzki zaróżowione. Właściwie to coś było całkiem urocze. Na ten swój dziwny
sposób. Fajnie też stroszyło spiczaste uszy i ogon.
- Co to jest? - wytrzeszczając oczy, zapytał Schneider.
- Żadne „co”! - obruszyło się stworzonko. - Na imię mi Lollipop,
będę kimś w rodzaju waszej przewodniczki - przedstawiło się. Najwyraźniej było
płci żeńskiej.
- Lollipop? - zapytała skonsternowana nieco Carmen.
- Właśnie tak! - potwierdziła. - Ale możecie mówić mi Lolli.
- Dobrze, skoro się już wszyscy znamy, przejdźmy wreszcie do
rzeczy - warknął ze zniecierpliwieniem Reed.
- Tak jest! - zawołała Lollipop. Przeleciała się po okolicy,
niektórych z nas muskając lekko długim ogonem.
- Co to takiego? - zdziwił się ktoś, wskazując przy tym na
ziemię, a dokładniej na ten jej obszar, który wyznaczały krzesła. Pojawił się
tam dziwny znak, który natychmiast skojarzył mi się z jakimś mistycznym
symbolem.
- Zaraz się przekonacie - odparł ze złośliwym uśmieszkiem Harry.
Zmierzyłam go gniewnym spojrzeniem, ale nie zwrócił na mnie
uwagi. Tymczasem wydarzyło się coś dziwnego - krzesła nagle zaczęły się
poruszać. Odskoczyliśmy od nich jak oparzeni. Rozpoczęły kręcić się w jednym
kierunku. Dopiero wtedy zauważyłam, że tajemniczy symbol w pewnym miejscu…
wystaje, wskazując jakby jeden z mebli.
- Entliczek-pentliczek - wyszeptała Lolli, a my ze zdumieniem
zwróciliśmy na nią wzrok. - Krzesełek piętnaście - kontynuowała, w ogóle się
nami nie przejmując. - Kogo wskaże znaczek, ten na wieki zaśnie… - dokończyła
tym swoim słodkim, dziecięcym głosikiem, który dodawał tej niecodziennej
wyliczance jakiegoś przerażającego wyrazu.
- Co to ma znaczyć? - wyszeptał ktoś trwożliwie, ale nikt nie był
w stanie odpowiedzieć.
Wtedy krzesła poczęły zwalniać. W końcu się zatrzymały, a to,
które najechało na symbol…
- Dobra, nareszcie! - krzyknął Reed, zacierając ręce. - Czyje to
krzesło? - zapytał, prześlizgując się wzrokiem od jednej osoby do drugiej.
- Moje - oznajmiłam pewnym siebie tonem.
- Rozumiem - powiedział cicho, powoli wyszczerzając zęby w tym
swoim irytującym uśmieszku. - No nic, zajmijcie teraz swoje miejsca - nakazał,
a my, jak zwykle mu posłuszni, uczyniliśmy to, czego chciał. Siedziałam
pomiędzy Lerate Gasset, Portugalką, a Nadią Charpentier, Francuzką. - Milly
Samith została wyznaczona na pierwszego pilota - wyjaśnił mężczyzna. - Wybór
nigdy nie będzie zależał od nikogo z nas, można powiedzieć, że to swego rodzaju
losowanie. Każdy z was, jak już wcześniej wspominałem, odbędzie jedną walkę z
pojedynczym przeciwnikiem. Przegrana nie wchodzi w grę, jeśli bowiem
którekolwiek z was polegnie, nie tylko wy, ale cała Ziemia zostanie doszczętnie
zniszczona. Nie, co ja mówię… Być może nawet cały wszechświat, choć wydaje się
nam to niemożliwe. - Uśmiechnął się pod nosem, lekko przymykając przy tym
powieki. - Robotem steruje się za pomocą myśli. Tylko i wyłącznie. To, w jaki
sposób będziecie walczyć i jak wykorzystacie możliwości robota, zależy
indywidualnie od każdego z was.
- Brzmi coraz ciekawiej - palnął Johansen. Gołym okiem było
widać, że od samego początku był najbardziej podniecony.
- Faktycznie - przyznał poważnym tonem Dennis. - Sterowanie tym
cackiem za pomocą myśli to dość innowacyjny pomysł…
- Och tak, jak najbardziej - zachichotał Harry. - Ale nie wiecie
jeszcze najciekawszej rzeczy - rzucił niby to od niechcenia, ale łatwo było
odgadnąć, że rośnie w nim jakieś chore podekscytowanie.
- Co to za sprawa? - zapytałam.
- Cóż… - jak na złość przedłużał miedzianowłosy. - To taki
malutki szczególik… Chodzi mianowicie o to, że robot czerpie siłę do walki… z
was. Innymi słowy, po skończonej walce umrzecie - zakończył z uśmiechem.
Patrzyliśmy na niego z rozchylonymi ustami. Niektórzy mieli
naprawdę głupie miny, zapewne wśród nich byłam też ja, ale nikt nie zwracał na
to uwagi.
- Nie żartuj w ten sposób - poprosił Jurgis.
- Nawet nie próbuję - odparł poważnie mężczyzna. - To nie żart.
- Tak, jasne - prychnęła Barunka.
- Nie musicie mi wierzyć - stwierdził Harry. - Właściwie będzie
nawet ciekawiej, jeśli tego nie zrobicie. Nie mogę się doczekać waszych min,
gdy ta Frytka zginie - rzucił, wskazując na mnie palcem.
Frytka? Czyżby to była aluzja do tak często jedzonej przeze mnie
i moich rodaków ryby z frytkami? To już chyba lekka przesada…
Jakby z oddali dobiegło do mnie jakieś francuskie przekleństwo i
szybka wymiana zdań w którymś z języków słowiańskich. Nie skupiłam się jednak
na żadnych odgłosach, bowiem zatopiłam się na chwilę we własnym świecie myśli.
Nie wierzyłam oczywiście w słowa Reeda, niemniej jednak bezwiednie zaczęłam się
zastanawiać nad tym, co bym czuła, gdybym myślała, że powiedział prawdę.
Właściwie do śmierci zawsze miałam obojętny stosunek. Ba, może nawet pobłażliwy
albo wręcz ironiczny. W obecnej sytuacji nic w tej sprawie się nie zmieniło.
Naturalnie żal by mi było rodziny i znajomych, bo w przypadku mojego zgonu to
oni, a nie ja, by cierpieli, ale poza tym wszystko mi jedno. Ciekawa byłam, co
działo się w tej chwili w głowach innych…
Zanim zdążyłam się zorientować, z powrotem staliśmy w jasnej sali
Instytutu. Wszyscy oprócz Harry’ego poczęliśmy rozglądać się z lekkim
otępieniem po pomieszczeniu.
- Możecie iść, to by było tyle na dziś - rzucił od niechcenia
mężczyzna, machając ręką, jakby chciał się nas pozbyć.
- A co z testowaniem gry? - zdumiał się Daniel Orban.
- Spokojnie, wszystko w swoim czasie - odparł Reed. - Kiedy
nadejdzie odpowiednia chwila, przekonacie się, jak to wygląda naprawdę… Ale
teraz spadajcie, no już! - pogonił nas, machając rękoma, jakby chciał wypędzić
z pomieszczenia psa.
Niemalże siłą zostaliśmy wypchnięci na korytarz i zmuszeni do
samodzielnego odnalezienia drogi powrotnej do sal przeznaczonych do zwiedzania.
- Co o tym wszystkim myślicie? - zapytała Laodika.
- To jedno wielkie kłamstwo - stwierdził Nathan. - Ten facet po
prostu zabawił się naszym kosztem.
- A ja uważam, że niedługo wezwie nas do przetestowania tej gry -
rzucił Casper. - Hej, ale co z tą śmiercią? Żartował, nie?
- Oczywiście, że tak - westchnęła Topolanek. - Chciał nas pewnie
nastraszyć i tyle.
- Dobra, skończmy ten temat - zaproponowała Torres.
- Właśnie - poparła ją Diana. - Poszukajmy lepiej pani Adams.
Jej koledzy i koleżanki zgodzili się z nią i ruszyli na
poszukiwania. Kilkoro z nich pożegnało się ze mną, wysłało mi jakiś uśmiech lub
machnęło ręką i chwilę później wszyscy gdzieś zniknęli. Zostałam sama.
Zdecydowanie nie miałam już ochoty na zwiedzanie. Właściwie
pragnęłam czym prędzej opuścić budynek LIN-u. Pospiesznie to uczyniłam. Z
niemałym zdziwieniem zauważyłam, że niebo porządnie już pociemniało, słońce
zaszło, a ulice powolutku zaczęły pustoszeć.
Westchnęłam, wyjęłam z plecaka plan miasta i zabrałam się za
poszukiwanie schroniska młodzieżowego, w którym mogłabym przenocować. Nie
zamierzałam spędzać kolejnej nocy na dworze. Tym razem chciałam się porządnie
wyspać. Tym bardziej, że następnego dnia czekała mnie długa i męcząca podróż
powrotna do domu, a rano chciałam jeszcze co nieco zwiedzić.
~*~
Przyjrzałam się swojemu odbiciu w szybie pociągu. Co poniektóre
kosmyki długich, brązowych włosów nieustannie łasiły się do mojej twarzy. Jak
dobrze, że zdecydowałam się nosić okulary (nie potrzebowałam ich, po prostu
miałam na nie ochotę, ot co), przynajmniej nie wpadały mi one do tych zielonych
ocząt.
Zerknęłam na wierzch prawej dłoni. Wczoraj po wyjściu z Instytutu
zauważyłam tam pewien symbol seledynowego koloru. Nie miałam pojęcia, skąd się
wziął, nie mogłam też go w żaden sposób zmyć.
Zastanawiałam się, co się stanie z czternaściorgiem ledwo
poznanych przeze mnie osób. Rzeczywiście będą testowały nowoczesną grę,
sterując świetnym robotem w obronie Ziemi, czy też Harry Reed wszystko to
zmyślił?
Zanim doszłam do jednoznacznego wniosku, moja głowa opadła na
oparcie, bowiem pogrążyłam się w drzemce.
Mam wrażenie, że spałam może z pięć minut, gdy nagle obudziłam
się i ze zdumieniem spostrzegłam wokół siebie siedzących na swoich krzesłach
ludzi. Sama też znajdowałam się na swoim miejscu pomiędzy Nadią a Lerate.
Wszyscy zachodziliśmy w głowę, jak to możliwe, że jeszcze kilka sekund temu
znajdowaliśmy się w zupełnie innym miejscu, a teraz byliśmy w kokpicie robota.
- Witajcie z powrotem! - zawołała Lollipop, która nagle pojawiła
się znikąd. - Czas na pierwszą walkę - obwieściła.
- Dokładnie - potwierdził Harry, który wyłonił się z cienia
gdzieś z boku.
- Jak to możliwe, że nagle znaleźliśmy się tutaj? - zapytał
Daniel.
- Żyjemy w dwudziestym drugim wieku, a takie rzeczy wciąż was
dziwią? - mruknął kpiąco Reed. Co poniektórzy, w tym ja, zgromili go
spojrzeniem.
W tej chwili otoczenie uległo zmianie. Ściany, sufit i podłoga -
o ile w ogóle istniały - stały się całkowicie przezroczyste i naszym oczom
ukazało się wielkie miasto. Na pierwszy rzut oka widać jednak było, że to nie
Londyn.
Znajdowaliśmy się wysoko nad ziemią, a naprzeciwko nas…
materializował się inny robot. Był niższy od naszego, który okazał się wysoki
jak dobry wieżowiec, ale za to zdawał się mocniejszy, był bowiem grubszy i
szerszy. Srebrna obudowa, o ile tak można nazwać to, z czego został wykonany,
lśniła w popołudniowym słońcu.
- To twój przeciwnik, Milly - powiedziała Lollipop. - Powodzenia.
- Nie zawiedź nas, Frytko - dorzucił szyderczo Harry.
Mruknęłam pod nosem jakieś oszczerstwo przeznaczone dla tego
cymbała i skupiłam wzrok na wrogu.
Pokazał się już w całości, ale nie wykonał jeszcze żadnego ruchu.
Postanowiłam skorzystać z okazji i spróbować w jakikolwiek sposób się poruszyć,
nie wiedziałam bowiem, czy nasz robot rzeczywiście będzie słuchał moich myśli -
a jeśli tak, to w jaki dokładnie sposób.
Skupiłam się i nakazałam mu zrobić krok do przodu, poczynając od
prawej nogi. Od razu poczuliśmy, że nasz „pojazd” się poruszył. Tak, jak to
sobie zaplanowałam, choć miałam nadzieję na płynniejszy ruch. Cóż, trening
czyni mistrza. Poczęłam próbować dalej.
Jednak niecałą minutę później przeciwnik zareagował, wyraźnie
zaniepokojony naszymi ruchami. Niby nie atakowałam, ale on widocznie nie mógł
tego wiedzieć. Ociężale przesunął się do przodu, w naszą stronę, w tym samym
momencie podnosząc masywną rękę. Już chwilę później opadła ona… na ziemię -
jakimś cudem zupełnie w nas nie trafiając - niszcząc przy tym ładnych
kilkanaście budynków, w tym jeden z wieżowców.
- Okropny widok - szepnęła któraś z dziewczyn, patrząc z
przerażeniem w przezroczystą podłogę. - Tam nawet są ludzie. I wyglądają jak
prawdziwi.
- Bo SĄ prawdziwi - zniecierpliwił się Reed. Przewrócił oczyma, a
następnie zwrócił się już do mnie. - Jak widać, twój przeciwnik jest takim samym
początkującym jak ty, masz szczęście, Frytko. Teraz musisz znaleźć gdzieś w
jego „ciele” coś w stylu punktu witalnego, swego rodzaju serce. Z wyglądu
odrobinę przypomina metalową szyszkę… - stwierdził w zamyśleniu. - Kiedy ją
zniszczysz, wróg zostanie pokonany, a wasza Ziemia aż do następnej walki będzie
bezpieczna.
Omiotłam uważnym spojrzeniem figurę przeciwnika. Nie miałam
pojęcia, gdzie może znajdować się owo serce-szyszka.
- Czy nasz robot też ma taki punkt witalny? - zapytałam.
- Oczywiście - odpowiedziała mi Lolli. - Każdy go ma, ale
niekoniecznie w tym samym miejscu - pouczyła.
Skinęłam głową na znak, że rozumiem i ponownie skupiłam uwagę na
wrogu. Właściwie wyglądał tak, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ależ
amator! Nawet ja radziłam sobie lepiej. Przeszło mi przez myśl, że mogłabym
zacząć dźgać go gdzie i ile wlezie, by przy odrobinie szczęścia znaleźć tę
nieszczęsną szyszkę, ale jakoś wydawało mi się to niemądrym pomysłem. Nagle, ku
memu zdziwieniu, przeciwnik obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Z tyłu
czegoś, co można chyba było uznać za jego głowę, widniał swego rodzaju symbol z
palącymi się na nim światełkami. Korzystając z chwili spokoju, na szybko je
policzyłam. Było ich piętnaście. To ciekawe, ta liczba od wczoraj wciąż się pojawiała…
Uznałam, że to miejsce może chować punkt witalny. Myślami
nakazałam robotowi podnieść smukłą rękę i wycelować wprost w ów symbol.
Skupiłam się mocno i zaatakowałam. Bez problemu przebiłam znaczek, ale mimo
tego światełka wciąż się paliły. Interesujące.
Pomagając sobie drugą ręką, odgięłam blachę, czy co to tam było,
i ciekawsko zajrzałam do środka. Przeciwnik próbował się poruszyć, ale mu nie
wyszło.
Tak! Znalazłam „serce”, niezła jestem, trzeba to przyznać. I cóż,
faktycznie przypominało ono srebrzystą szyszkę.
Ujęłam ją dwiema rękoma i nakazałam naszemu robotowi ją zgnieść.
Kiedy już to zrobiłam, światełka na symbolu zgasły co do jednego. Zadowolona z
siebie, wygięłam usta w uśmiechu.
- Brawo, brawo! - Harry zaklaskał z kpiącym uśmieszkiem. - Nieźle
sobie poradziłaś, Frytko.
- Miałaś szczęście, że tak łatwo znalazłaś punkt witalny i
przeciwnik był amatorem - dodała Lollipop.
Otoczenie pociemniało, znów nie widzieliśmy świata wokół siebie,
pogrążyliśmy się w półmroku. Co poniektórzy odetchnęli z ulgą, inni wstali i
podeszli do mnie, by mi pogratulować.
- Świetnie, Milly! - zawołała wesoło Lerate Gasset.
- Dobra robota! - mówili inni.
Uśmiechnęłam się do nich. Wstałam i już chciałam coś powiedzieć,
gdy zakręciło mi się w głowie i ponownie klapnęłam na swoje krzesło. Kilka
sekund później przekonałam się, że Harry Reed wcale nie był kłamcą. Niestety,
nie zdążyłam uprzedzić o tym innych. Bezwiednie spadłam z siedzenia, osuwając
się na podłogę.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.
~*~
Cóż, rozdział pierwszy już za Wami. Mamy nadzieję, że przypadł Wam do gustu. Być może niektórzy z Was będą potrzebowali czasu, by przyzwyczaić się do tej historii i tak dalej, ale wierzymy w Was, więc dacie radę. xD
Rozdział dedykujemy Ejrin. :*
Byłyśmy mile zaskoczone po tak pozytywnych opiniach po króciutkim prologu. Co więcej, temat śmierci Was nie zraził - ba, nawet zaintrygował. Dziękujemy więc za wszystkie komentarze!
Niestety, prace nad rozdziałem piątym praktycznie się nie posunęły. Składają się na to różne czynniki - a to szkoła, a to choroba, a to jakieś kłopotliwe badania lub po prostu zmęczenie i lenistwo… Ech, ale nie można mieć wszystkiego…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz