niedziela, 2 października 2011

Terra Nostra - Rozdział pierwszy

    Zwróciłam twarz ku słońcu i wyszczerzyłam zęby. Jak dobrze, że na tę „wycieczkę” wybrałam taki ładny, lipcowy dzień. W końcu niecodziennie bywa się w największej i najnowocześniejszej metropolii w Europie.
    Londyn zachwycił mnie od razu. Setki wieżowców odbijających światło południa, niektóre wprost ginące w nielicznych tego dnia chmurach, niesamowicie szybka i sprawna komunikacja miejska, ogromna wprost liczba centrów handlowych, restauracji, barów, kin, teatrów, oper, filharmonii, muzeów, wesołych miasteczek, basenów, parków… Te ostatnie na pierwszy rzut oka zdawały się niemalże wyjęte z kontekstu, kiedy jednak przyjrzałam się im bliżej, okazało się, iż są świetnie wkomponowane w dwudziestodrugowieczne miasto. Zieleń nagle zdała się bardzo tu pasować. Liczne fontanny przyjemnie ochładzały gorące powietrze, a zacienione ławki były wprost oblegane przez londyńczyków i turystów.
    Miałam szczęście, naprawdę. Choć zbierałam pieniądze na ten wyjazd od jakichś dwóch lat, gdyby nie niespodziewane promocje i oferty wakacyjne dla uczniów, chyba nigdy nie uzbierałabym wystarczającej kwoty. Ale co się dziwić, w końcu Londyn to Londyn.
    Poczułam, że burczy mi w brzuchu, rozejrzałam się więc dookoła, by znaleźć jakąś przytulną i wyglądającą na tanią knajpkę. Nie musiałam długo szukać. To zadziwiające - mimo iż tyle tu tego wszystkiego, naprawdę łatwo się w tej metropolii odnaleźć.
    Weszłam do baru „Oldham” (zabawne, to przecież nazwa mojej rodzinnej miejscowości!), zajęłam jeden z niewielkich stolików i zamówiłam solidną porcję Shepherd's Pie - duszonej mielonej wołowiny z jarzynami, pokrytej ziemniaczanym puree. Raz na jakiś czas warto zjeść coś innego niż tradycyjną rybę z frytkami.
    Zajadałam ze smakiem, w międzyczasie przysłuchując się rozmowom toczącym się wokół. Oprócz angielskiego usłyszałam też niemiecki, francuski i hiszpański. Dwa ostatnie doskonale znam, w końcu jestem Angielką o hiszpańsko-francuskich korzeniach.
    Nie skupiałam się na żadnej z rozmów, do czasu, gdy jeden z klientów powiedział koledze, że jutro Londyński Instytut Nauki kilkunastu pierwszych gości wpuści niemalże za darmo. Niesamowite! Tyle słyszałam o tym miejscu, ale bilety były tak drogie, że już dawno wybiłam sobie z głowy odwiedzenie go. Aż tu nagle taka okazja! Coś podobnego nie przytrafia się w życiu dwa razy. Trzeba to wykorzystać!
    Niemal złowrogo zachichotałam pod nosem - aż kilkoro ludzi popatrzyło na mnie ze zdziwieniem. Zupełnie się tym nie przejąwszy, szybko dokończyłam swój obiad, zapłaciłam i wróciłam na zalaną słońcem ulicę.
    Zgiełk był coraz większy, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Nie miałam nic przeciwko tłumom, choć jak chyba każdy lubiłam też czasem pobyć sama w ciszy i spokoju. Niemniej jednak z reguły otaczałam się znajomymi ze szkoły, z podwórka, a także krewnymi. Nigdy nie widziałam problemu w zadawaniu się z kimkolwiek, łatwo nawiązuję nowe znajomości, jestem otwarta i towarzyska, ponadto zaś spontaniczna i wybuchowa. Mam też pewne zamiłowanie do perfekcji, choć niektórym wydaje się to dziwne ze względu na mój energiczny tryb życia i charakter.
    Zaczęłam przechadzać się po ulicach miasta. Rozglądałam się ciekawie dookoła, czasami przystawałam, by posłuchać jakiegoś grajka, potem szłam dalej, niczym się nie przejmując i bujając w obłokach. Nie miałam dużo pieniędzy, więc płatne rozrywki raczej nie wchodziły w grę, mogłam jednak pozwiedzać to i owo - w końcu niektóre miejsca można zobaczyć za darmo.
    Jakiś sympatyczny człowiek podarował mi niewielką mapkę Londynu. Uśmiechnęłam się do niego szeroko i podziękowałam. Od razu zaczęłam wodzić wzrokiem po planie miasta, próbując wśród plątaniny ulic, placów i skwerów znaleźć miejsce, w którym znajdował się Instytut, do którego zamierzałam się jutro dostać.
    Chwilę zajęło mi jego odnalezienie. Kiedy jednak już to się stało, postanowiłam powoli ruszyć w odpowiednim kierunku. Zamierzałam koczować w nocy pod budynkiem, by mieć pewność, że zostanę wpuszczona prawie za darmo.
    Zanim tam doszłam, zapadł już wieczór. Szczęka niemal mi opadła, gdy ujrzałam, jakim zainteresowaniem cieszy się LIN. Wokół Instytutu kłębiły się setki ludzi. Niektórzy wciąż wytrwale stali w kolejce do wejścia, inni, zrezygnowani, odchodzili, szczęściarze zaś właśnie opuszczali budynek i, energicznie gestykulując, z pełnymi zadowolenia minami dzielili się swoimi doznaniami.
    Wybałuszyłam oczy. Tam musiało być naprawdę świetnie! Musiałam się tam dostać, musiałam!
    Grzecznie podreptałam do jednej z ławek i usiadłam, przypatrując się Anglikom i cudzoziemcom. Uwielbiałam obserwować ludzi. Każdy był inny, jakkolwiek by na to nie spojrzeć. Tyle charakterów, tyle cech wyglądu, tyle ras, tyle języków, tyle kultur, tyle religii… Coś niesamowitego.
    Dopiero po dwóch godzinach zaczęło robić się ciszej. Ostatni goście Instytutu wyszli, Londyńczycy poczęli wracać do domów, turyści do hoteli. Dopiero wtedy na spokojnie przyjrzałam się samemu gmachowi LIN-u. Był ogromny - wysoki i szeroki, jasny - biało-srebrny, nowoczesny i… i… po prostu zapierający dech w piersiach. Właściwie trudno było ogarnąć go wzrokiem. Kiedy się mu przyglądało, miało się wrażenie, że nie oderwie się już od niego oczu.
    Nie zauważyłam nawet, kiedy wstałam i zaczęłam przystępować z nogi na nogę w nerwowym oczekiwaniu. Chciałam już tam wejść, a czekała mnie caluteńka noc. Kiedy jednak się skończy, będę pierwszą osobą w kolejce!
    Nie zamierzałam choćby zmrużyć oka. Moje postanowienie, by dostać się do Instytutu zaledwie za niewielką opłatą, nie mogło przecież lec w gruzach z tak błahego powodu jak zaspanie!
    Dzielnie się trzymałam, choć zdarzyło się kilka chwil, w których powieki porządnie mi ciążyły. Jakiś czas po północy ze zdumieniem spostrzegłam, że przychodzą inni, którzy najwyraźniej zamierzali zrobić to samo co ja. O nie, nie dam się!
    Zajęłam miejsce w kolejce, a właściwie sama ją stworzyłam, jako iż stałam na jej czele. Zanim zdążyłam się obejrzeć, znalazło się już za mną kilkanaście osób. Skąd się ich tu tyle wzięło?
    Pozostała część nocy i świt przyniosły ze sobą kolejnych zainteresowanych. Z ciekawością przyglądałam się ludziom i z niecierpliwością oczekiwałam otwarcia Instytutu. Kiedy ten czas wreszcie nadszedł i po śmiesznej cenie kupiłam bilet, tuż za mną ukazała się grupa kilkunastu osób mniej więcej w moim wieku, na której czele szła jakaś opiekunka. Skinęła głową bileterowi i pokazała mu dokument. Tamten uśmiechnął się i gestem zaprosił grupę do środka.
    Zreflektowałam się i weszłam razem z nimi. Moim oczom ukazał się przestronny hol, na którego środku wznosiła się jakaś nowoczesna, metalowa rzeźba. Dalej widać było kilka okienek z informacją, szatnię - która w tej porze roku była nieczynna, toalety i inne takie. Całe wnętrze okazało się niesamowicie jasne, promienie słońca swobodnie przechodziły przez liczne ogromne okna.
    Przed każdą salą stał robot informujący, co w danym pomieszczeniu można znaleźć. Ponadto za dodatkową opłatą można było podobnego wypożyczyć jako przewodnika. W moim przypadku naturalnie nie wchodziło to w grę, tak więc, kiedy z nutką smutku przyjrzałam się uważnie roboprzewodnikom, ruszyłam ku pierwszej sali, kątem oka zauważywszy, że grupa przepuszczona przez biletera też się już tam udała.
    To niesamowite, w tym Instytucie autentycznie wszystkiego można było dotknąć, wypróbować, obejrzeć… Liczne urządzenia mechaniczne, komputerowe i inne - takich, których nazw nawet nie znałam - tylko czekały na przetestowanie. Aby to zrobić, wystarczyło tylko przyłożyć kartę otrzymaną wraz z biletem do czytnika. Wtedy wszystko stało już otworem!
    Najbardziej spodobał mi się program obalający wszystkie możliwe prawa fizyki. Mój nauczyciel chyba by zwariował, gdyby tu przyszedł. Ponadto oczywiście obejrzałam wiele innych ciekawych rzeczy - ujrzałam mój potencjalny wygląd za kilkadziesiąt lat, zrobiłam z siebie mężczyznę, sterowałam odrzutowcem i rakietą kosmiczną, wylądowałam na Marsie, przeżyłam tornado, trzęsienie ziemi, tsunami i pożar, z bliska ujrzałam wybuch bomby atomowej, walczyłam na miecze świetlne, poznałam tajniki mojego ciała i umysłu…
    Nie mam pojęcia, jak długo chodziłam po tych wszystkich salach i wypróbowywałam, co się dało. To nie zmieniło jednak faktu, że wciąż byłam na parterze, a cały Instytut składał się z kilkunastu pięter! Co prawda nie wszystkie udostępnione były do zwiedzania - na najwyższych znajdowały się laboratoria naukowe i najróżniejsze pracownie.
    - Mamy teraz przejść tam - rzucił jakiś chłopak, wskazując ręką kierunek. Zwracał się do grupy, na którą co rusz się natykałam.
    - Ale pani Adams gdzieś zniknęła - zauważyła jedna z dziewcząt.
    - Właśnie - potwierdziła inna.
    - Mniejsza o to - mruknął ktoś.
    Choć każdy z nich mówił po angielsku, co najmniej kilkoro na pierwszy rzut oka wydawało się być cudzoziemcami. Może to jakiś obóz naukowy?
    - To co robimy?
    - Jeny, chodźmy i już, pani Adams zaraz do nas dojdzie.
    Większość skinęła głowami i ruszyła we wskazaną wcześniej stronę, inni z rezygnacją zwrócili oczy ku niebu i powlekli się za nimi. Obejrzałam się dookoła i niby od niechcenia się do nich przyłączyłam. Właściwie spodziewałam się, że komuś może przeszkadzać moja obecność, niemniej jednak nic takiego nie miało miejsca.
    Przeszliśmy do następnej sali - czekał tam na nas (cóż, może nie do końca „na nas”, raczej „na nich”) jakiś mężczyzna, który przedstawił się jako Harry Reed. Wyglądał na dwudziestokilkulatka, miał włosy miedzianego koloru i dziwnie ciemne oczy, nie mam pojęcia, jakiej barwy, bo nie miałam okazji bliżej się im przyjrzeć.
    - Jesteście niebywałymi szczęściarzami - obwieścił sympatycznym tonem. - Dzisiaj macie szansę przeżyć coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyliście. Zostaliście wybrani, by wziąć udział w pewnym eksperymencie.
    - Jak to? - zdziwiła się dziewczyna średniego wzrostu.
    - W eksperymencie? - spytała inna, o ciemnej karnacji.
    - Otóż to, otóż to! - zaśmiał się Harry. - Choć może eksperyment nie jest odpowiednim słowem, to brzmi nieco przerażająco. - Wyszczerzył zęby i ogarnął nas wszystkich wzrokiem. - Właściwie waszym zadaniem będzie udział w pewnym przedsięwzięciu.
    - Jakim? - zainteresował się niebieskooki blondyn wyglądający na szesnaście lat, czyli na mojego rówieśnika.
    - Już za chwilę wszystko wam wyjaśnię - zapewnił mężczyzna. - Najpierw jednak przejdźmy do odpowiedniego pomieszczenia. Na pewno wam się tam spodoba.
    - Co z panią Adams? - spytała cicho jedna z brunetek.
    - Spokojnie, wasza opiekunka dołączy do was później. Tymczasem proszę za mną.
    Dziewczyna, która przed chwilą się odezwała, i kilka innych nie wyglądały na szczególnie przekonane. Z lekkim niepokojem rozejrzały się dookoła, ale w końcu nie pozostało im nic innego jak podążenie za rozentuzjazmowanymi chłopcami i resztą koleżanek. Idąc za nimi, policzyłam wreszcie, ilu ich w ogóle jest - otóż sześciu chłopców i osiem dziewcząt. Czternaścioro dzieciaków najprawdopodobniej pochodzących z różnych krajów. Zapowiadało się ciekawie.
    Zdziwiłam się - zresztą nie tylko ja - bo Reed wprowadził nas w jakiś boczny korytarz. Szliśmy za nim posłusznie, ale co poniektóre nastolatki widocznie zaczęły się nieco denerwować. Mnie było wszystko jedno, właściwie wyczekiwałam chwili, w której miałam się dowiedzieć, o jakim dokładnie przedsięwzięciu mówił nasz nowy przewodnik.
    Przez chwilę bujałam w obłokach, dlatego nieco zdumiałam się, gdy zauważyłam, że znaleźliśmy się w jakimś nie do końca dobrze oświetlonym korytarzu. To co najmniej zastanawiające, cały Instytut był przecież tak jasny, że ta jego część zdawała się niemalże nierealna.
    Harry wyjął z kieszeni pęk kluczy i zaczął szukać odpowiedniego. Usłyszałam szepty - niektórzy spośród młodzieży widocznie wymieniali po cichu jakieś uwagi, podejrzenia albo po prostu znudzili się i postanowili odrobinę porozmawiać, korzystając z chwili przerwy.
    Kiedy mężczyzna znalazł, co było trzeba, szybko otworzył białe drzwi znajdujące się po lewej stronie i gestem zaprosił nas do środka. Wciąż szłam jako ostatnia, więc kiedy przekroczyłam próg pomieszczenia, Reed zrobił to samo i zamknął drzwi. Zanim rozejrzałam się po sali, dobiegły do mnie podekscytowane głosy różnych dzieciaków, głównie chłopców. Sama więc też skupiłam się na otoczeniu.
    Moim oczom ukazało się średniej wielkości pomieszczenie. Ściany i sufit, jak w całym budynku, pomalowane były na biało, posadzka zaś wyłożona była wielkimi kafelkami tego samego koloru. Tu i ówdzie stały jakieś srebrnobiałe szafki, ale dominującymi meblami były liczne biurka. Na każdym stał nowoczesny komputer. Dopiero po chwili zauważyłam też, że na ścianach wisi kilka najnowszych telewizorów przeróżnych technologii.
    Zorientowałam się, że patrzę na to wszystko z otwartą buzią, szybko zreflektowałam się więc i ją zamknęłam, by nie wyglądać śmiesznie. Kiedy jednak popatrzyłam na innych, stwierdziłam, że nie byłam jedyna.
    - Widzę, że sprzęt przypadł wam do gustu - rzucił Harry, opierając się o jedno z biurek.
    - Tak, jest świetny! - rozległy się okrzyki kilku osób naraz.
    - Może nam pan powiedzieć, na czym polega to… przedsięwzięcie? - zapytała niepewnie brunetka o kręconych włosach i czarnych oczach.
    - Tak, tak, naturalnie! - odparł prędko Reed. Sięgnął po pilota z mnóstwem dziwnych przycisków i położył palec na jednym z nich. - Lubicie gry?
    - Pewnie! - wykrzyknęła większość, w tym moja skromna osoba.
    - Nieszczególnie… - mruknęły niektóre dziewczyny, ale przewodnik zapewne nawet ich nie usłyszał.
    - Cieszę się - odpowiedział. - Ten „eksperyment” jest bowiem niczym innym, jak testowaniem pewnej gry najnowszej technologii. Z pozoru wydaje się, że to zabawka, jakich wiele, niemniej jednak nie dajcie się zwieść pozorom! - ostrzegł z uśmiechem. - To coś niesamowitego, uwierzcie mi. Jesteście prawdziwymi szczęściarzami, że macie szansę przetestowania tego cacka już teraz, przed premierą. Gra będzie niesamowicie droga, wykorzystuje bowiem najnowocześniejszy sprzęt i współczesne wynalazki Londyńskiego Instytutu Nauki. Jak mniemam, początkowo tylko nieliczni będą mogli to cudo nabyć. Tymczasem wam trafiła się niepowtarzalna okazja przetestowania jej całkowicie za darmo! - krzyknął z entuzjazmem, mimiką twarzy wyrażając zachętę. - Więc jak, chcecie ją wypróbować?
    - Tak! - wydarli się co poniektórzy. Miałam ochotę do nich dołączyć, ale teraz wiedziałam już na pewno, że nie powinno mnie tu być. To jakaś grupa szczęściarzy-wybrańców, a ja zwyczajnie sobie za nimi poszłam, jakby to było coś normalnego.
    Zaklęłam w duchu. Spodziewałam się, że powinnam była wyjść po cichu, nikt by tego nawet nie zauważył. Jednakże nie uczyniłam tego. Trzymała mnie tam ciekawość. Zwykła, ludzka ciekawość… Nawet jeśli nie mogłam uczestniczyć w testowaniu gry, żywiłam nadzieję, że być może ten cały Harry Reed pozwoli mi chociaż popatrzeć.
    - Znakomicie - ucieszył się mężczyzna. Wyglądał tak, jakby za wszelką cenę chciał ukryć swoje rosnące zadowolenie i podniecenie. Średnio mu się to póki co udawało. Większość osób nie zwracała jednak na to uwagi. - Pozwólcie więc, że przedstawię wam zasady - powiedział, po czym usłyszeliśmy ciche kliknięcie i pomieszczenie skąpało się w półmroku. Zanim zdążyliśmy się nad tym zastanowić, na samym środku (i dobry metr nad podłogą) ukazał się doskonały hologram ukazujący niesamowitego robota. Wyglądał na dopracowanego pod każdym względem. Przede wszystkim był… smukły. Kiedy tak na niego patrzyłam, miałam wrażenie, że może być wręcz elastyczny, ale to chyba nie było możliwe… Kolorystyka też mu pasowała, był bowiem srebrno-czarny. - To robot, którego pilotami się staniecie. Ziemię zaatakuje piętnastu wrogów. Waszym zadaniem będzie ich pokonać. Jeśli zawiedziecie, świat czeka zagłada.
    - Oklepana fabuła - westchnęła zielonooka blondynka.
    - Fakt, ale robot jest świetny - przyznał z miną znawcy szarooki blondyn. Wyraźnie wyczułam jego niemiecki akcent.
    - Jak już wspominałem, nie dajcie się zwieść pozorom. To tylko wydaje się takie oklepane i proste - zapewnił Harry. Znów rozległo się ciche kliknięcie i hologram zniknął, a pomieszczenie ponownie zalało światło. Mężczyzna odłożył pilot i spojrzał na czternaścioro młodych. Stałam na uboczu, tuż przy drzwiach, ale w pewnej chwili Reed zerknął również na mnie. - Więc jak będzie? Gracie czy nie?
    Okrzyki „Gramy!” przygłuszyły niemrawe pomruki, przewodnik uśmiechnął się więc i podszedł na środek pomieszczenia. Z kieszeni wyjął inny pilot - tym razem z zaledwie jednym przyciskiem - i go użył. Niezauważony przez nas wcześniej otwór w posadzce zgrabnie się przesunął i spod podłogi zaczęła wyjeżdżać w górę dziwna rzecz. Była to jakby niewielka, czarna tarcza umieszczona na tego samego koloru cienkim słupku. Owo „coś” zatrzymało się na oko mniej więcej na wysokości moich żeber.
    - Gotowe - obwieścił Harry. - Teraz wystarczy, że każdy z was po kolei położy swoją prawą dłoń na tym oto panelu i podając swoje pełne imię i nazwisko, zaakceptuje udział w grze. Właściwie moglibyście podać też swoją narodowość, pochodzicie bowiem z różnych krajów, więc taka informacja mogłaby się nam wszystkim przydać - stwierdził. - Zaczynajcie.
     Przez chwilę wszyscy stali nieruchomo, ale w końcu niebieskooki blondyn niemalże w podskokach podszedł do tarczy, położył na niej dłoń i lekko drżącym z emocji głosem powiedział:
    - Casper Johansen, Norweg.
    Jakaś malutka lampka na panelu zamigotała, jakby potwierdzając zapisane dane.
    Casper z wyraźnym zadowoleniem nieco się odsunął, by przepuścić kolejnego chłopaka.
    - Dennis Schneider, Niemiec. - No pewnie, wiedziałam. Niemiecki akcent zawsze da o sobie znać.
    Zanim kolejny z chłopców podszedł, do tarczy dostała się pierwsza z dziewcząt, zielonooka blondynka, która przedstawiła się jako Barunka Topolanek z Czech. Dalej swój udział zatwierdził Daniel Orban z Węgier (szatyn o niebieskoszarych oczach) i rudowłosy Litwin, Jurgis Paksas. Następnie dołączyły dwie dziewczyny - Lerate Gasset, Portugalka o ciemnej karnacji, ciemnych włosach i oczach, oraz Laodika Valahov, Macedonka o jasnobrązowych włosach. Wtedy do akcji wkroczył kolejny chłopak, całkiem przystojny zresztą, który okazał się Francuzem - Nathan Rameau. Był brunetem o ciemnoniebieskich oczach. Kiedy potwierdził swój udział, jego, jak się później okazało, rodaczka, Nadia Charpentier, z pełną premedytacją i zaciętym wyrazem twarzy odsunęła od panelu ciemnooką brunetkę (rany, ilu tych czarnowłosych!) i wykonała procedurę. Wspomniana przed chwilą dziewczyna westchnęła z dezaprobatą i przedstawiła się jako Carmen Torres, Hiszpanka.
    Przez kilka sekund był spokój. W końcu ostatni z chłopaków, kolejny brunet o niebieskich oczach, wzruszył ramionami i położył dłoń na panelu. To Sebastian Dąbek, Polak. Z lekkim znudzeniem oddalił się od tarczy i schował ręce do kieszeni bluzy. Moje bystre oko zauważyło, że jedna z dziewcząt, zielonooka szatynka, ukradkiem na niego spojrzała. Przez moment chyba nad czymś się zastanawiała, po czym i ona wzruszyła ramionami (widać było, że zrobiła to całkowicie bezwiednie), po czym zbliżyła się do panelu.
    - Diana Sojka, Polka - powiedziała raczej cicho.
    Co ci Polacy mają z tym wzruszaniem ramionami? Zresztą nieważne.
    Pozostały dwie przedstawicielki płci pięknej. Przeszło mi przez myśl, że obie wyglądają na mieszkanki jakichś krajów śródziemnomorskich. Były brunetkami o brązowych oczach. Wszyscy patrzyli na nie z wyczekiwaniem, ale widocznie nie paliło się im do udziału w grze. Spojrzały na siebie jakby lekko zestresowane i z wahaniem podeszły do panelu. Na pewno zrobiły to, bo poczuły pewną presję. Kto by nie poczuł na ich miejscu?
    - Agnese Dante, Włoszka - szepnęła jedna.
    - Idalia Kairis, Greczynka - powiedziała cicho druga.
    No proszę, niezła jestem, rzeczywiście obie pochodzą z państw leżących nad Morzem Śródziemnym.
    - Świetnie - rzucił Harry. - Mamy jednak jeden mały problem - oświadczył, drapiąc się lekko po głowie. - Przeciwników będzie piętnastu, a was jest czternaścioro. Sęk w tym, że jeden gracz może wziąć udział tylko w jednej walce, czyli pokonać tylko jednego wroga, bo bitwy zawsze są jeden na jednego.
    - No nie… - mruknął Casper.
    Reed odwrócił głowę, by przeszyć mnie przenikliwym spojrzeniem ciemnych oczu.
    - To może ty? Jesteś chętna? - zapytał tonem podszytym nutką kpiny. A może tylko mi się tak wydawało? - Taka szansa się nie powtórzy.
    - Wiem - odrzekłam hardo i zupełnie się nie namyślając i nie zwracając uwagi na nikogo z obecnych, przemaszerowałam dumnym krokiem przez pół sali i ułożyłam prawą dłoń na tarczy. - Milly Samith, Angielka - rzekłam donośnym tonem, po czym z zadowoleniem i satysfakcją w oczach spojrzałam na mężczyznę.
    On zaś przymknął oczy. Wyraźnie było widać, że próbuje powstrzymać cisnący się mu na twarz złośliwy uśmieszek. Niech go diabli wezmą, on coś knuje!
    W końcu się opanował i podniósł powieki.
    - Cóż, bardzo się cieszę, że jesteście już w komplecie, piloci. Czas zacząć grę…

    Nagle znaleźliśmy się w jakimś dziwnym miejscu. Było nas szesnaścioro - my, piloci, i Harry. Ten ostatni uśmiechał się kpiąco, a jego oczy złowieszczo błyszczały.
    Wszyscy (z wyjątkiem Reeda, oczywiście) byliśmy kompletnie otępiali. Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje i dokąd się przenieśliśmy. Przecież… Nawet nie zamknęłam oczu, a otoczenie uległo całkowitej zmianie.
    Zamiast stać dalej w tajemniczej sali Londyńskiego Instytutu Nauki, znaleźliśmy się w miejscu, które spowijał półmrok. Nie można było rozróżnić podłogi, ścian i sufitu, to coś zdawało się ciągnąć w nieskończoność z każdej możliwej strony. Nie wiedziałam, czy to było złudzenie optyczne, czy jakaś zatrważająca prawda. Kolejnym dziwnym faktem okazało się to, że na teoretycznym środku tego otoczenia stały… krzesła. A dokładniej - krzesła, fotele, taborety… Ustawione były w idealny okrąg, przerwy pomiędzy nimi były równe, a ich ilość, którą na szybko naliczyłam, nie przyglądając się uważniej poszczególnym meblom…
    Piętnaście.
    Poczułam, że moje serce przyspiesza. Co jak co, ale to wszystko nie było normalne. Choć tego dnia przeżyłam w LIN-ie tyle przygód, wiedziałam wtedy, że to tylko ciekawe doświadczenia, zabawa. To było coś innego.
    Popatrzyłam wreszcie na pozostałych „pilotów”, jak nazywał nas Harry. Okazali się nie mniej skonsternowani ode mnie. Zgoda, nieliczni, w tym Casper, wyglądali raczej na podnieconych, ale mniejsza o to.
    - Gdzie my jesteśmy? - zapytała Laodika Valahov.
    Reed zaczął niespiesznie przechadzać się w tę i z powrotem kilka kroków od nas. Przez ładną minutę czy dwie milczał, jakby nasze zagubienie dostarczało mu świetnej rozrywki.
    - Gdzie-my-jesteśmy? - wycedził Dennis.
    - W kokpicie - odezwał się wreszcie znudzonym tonem mężczyzna. - Jesteśmy w kokpicie robota, którym będziecie sterowali - uzupełnił.
    - Och - wymsknęło się niektórym. Najwyraźniej się uspokoili.
    - Co tu robią te krzesła? - spytała Lerate. - Jedno z nich poznaję. Dokładnie takie samo mam w domu - oznajmiła, nie kryjąc zdziwienia.
    Jak na zawołanie wszyscy poczęliśmy przyglądać się siedzeniom. Rozległy się liczne okrzyki zdumienia. W tym mój, rozpoznałam bowiem krzesło z jadalni mojego rodzinnego domu w Oldham.
    - Tak, tak, to WASZE krzesła - oznajmił Harry. - Może od razu stańcie przy odpowiednich, zamiast tłoczyć się w jednym miejscu - mruknął.
    Z mniejszym lub większym zapałem wykonaliśmy jego polecenie. Podeszłam do znajomego krzesła i ułożyłam ręce na jego oparciu. Zauważyłam wtedy, że niektórzy mają pewne wątpliwości, inni z kolei bez zastanowienia zajęli odpowiednie miejsca.
    - Już wszyscy? - zapytał Reed.
    - Zostało jedno krzesło, które powinno być moje, ale go nie poznaję - rzucił Sebastian.
    - Trudno. - Harry wzruszył ramionami. - Weź je i tyle.
    Brunet westchnął i z niechęcią zrobił to, co nakazał starszy.
    - Już czas, już czas! - rozległ się nieco piskliwy głosik zdający się należeć do małej dziewczynki. Rozejrzeliśmy się dookoła i dopiero po kilkunastu sekundach obserwacji spostrzegliśmy dziwne stworzenie lewitujące mniej więcej pośrodku kręgu. Miało jakieś kilkadziesiąt centymetrów długości i składało się zaledwie z głowy w kształcie dziwnie przypominającym gruszkę i swego rodzaju długiego, puszystego ogona wyrastającego poniżej. Trudno było orzec, czy to dziwo żyło, czy też było po prostu kolejnym hologramem lub robotem. Miało kolor biały albo beżowy, ciężko mi to było stwierdzić w tym półmroku, ale policzki zaróżowione. Właściwie to coś było całkiem urocze. Na ten swój dziwny sposób. Fajnie też stroszyło spiczaste uszy i ogon.
    - Co to jest? - wytrzeszczając oczy, zapytał Schneider.
    - Żadne „co”! - obruszyło się stworzonko. - Na imię mi Lollipop, będę kimś w rodzaju waszej przewodniczki - przedstawiło się. Najwyraźniej było płci żeńskiej.
    - Lollipop? - zapytała skonsternowana nieco Carmen.
    - Właśnie tak! - potwierdziła. - Ale możecie mówić mi Lolli.
    - Dobrze, skoro się już wszyscy znamy, przejdźmy wreszcie do rzeczy - warknął ze zniecierpliwieniem Reed.
    - Tak jest! - zawołała Lollipop. Przeleciała się po okolicy, niektórych z nas muskając lekko długim ogonem.
    - Co to takiego? - zdziwił się ktoś, wskazując przy tym na ziemię, a dokładniej na ten jej obszar, który wyznaczały krzesła. Pojawił się tam dziwny znak, który natychmiast skojarzył mi się z jakimś mistycznym symbolem.
    - Zaraz się przekonacie - odparł ze złośliwym uśmieszkiem Harry.
    Zmierzyłam go gniewnym spojrzeniem, ale nie zwrócił na mnie uwagi. Tymczasem wydarzyło się coś dziwnego - krzesła nagle zaczęły się poruszać. Odskoczyliśmy od nich jak oparzeni. Rozpoczęły kręcić się w jednym kierunku. Dopiero wtedy zauważyłam, że tajemniczy symbol w pewnym miejscu… wystaje, wskazując jakby jeden z mebli.
    - Entliczek-pentliczek - wyszeptała Lolli, a my ze zdumieniem zwróciliśmy na nią wzrok. - Krzesełek piętnaście - kontynuowała, w ogóle się nami nie przejmując. - Kogo wskaże znaczek, ten na wieki zaśnie… - dokończyła tym swoim słodkim, dziecięcym głosikiem, który dodawał tej niecodziennej wyliczance jakiegoś przerażającego wyrazu.
    - Co to ma znaczyć? - wyszeptał ktoś trwożliwie, ale nikt nie był w stanie odpowiedzieć.
    Wtedy krzesła poczęły zwalniać. W końcu się zatrzymały, a to, które najechało na symbol…
    - Dobra, nareszcie! - krzyknął Reed, zacierając ręce. - Czyje to krzesło? - zapytał, prześlizgując się wzrokiem od jednej osoby do drugiej.
    - Moje - oznajmiłam pewnym siebie tonem.
    - Rozumiem - powiedział cicho, powoli wyszczerzając zęby w tym swoim irytującym uśmieszku. - No nic, zajmijcie teraz swoje miejsca - nakazał, a my, jak zwykle mu posłuszni, uczyniliśmy to, czego chciał. Siedziałam pomiędzy Lerate Gasset, Portugalką, a Nadią Charpentier, Francuzką. - Milly Samith została wyznaczona na pierwszego pilota - wyjaśnił mężczyzna. - Wybór nigdy nie będzie zależał od nikogo z nas, można powiedzieć, że to swego rodzaju losowanie. Każdy z was, jak już wcześniej wspominałem, odbędzie jedną walkę z pojedynczym przeciwnikiem. Przegrana nie wchodzi w grę, jeśli bowiem którekolwiek z was polegnie, nie tylko wy, ale cała Ziemia zostanie doszczętnie zniszczona. Nie, co ja mówię… Być może nawet cały wszechświat, choć wydaje się nam to niemożliwe. - Uśmiechnął się pod nosem, lekko przymykając przy tym powieki. - Robotem steruje się za pomocą myśli. Tylko i wyłącznie. To, w jaki sposób będziecie walczyć i jak wykorzystacie możliwości robota, zależy indywidualnie od każdego z was.
    - Brzmi coraz ciekawiej - palnął Johansen. Gołym okiem było widać, że od samego początku był najbardziej podniecony.
    - Faktycznie - przyznał poważnym tonem Dennis. - Sterowanie tym cackiem za pomocą myśli to dość innowacyjny pomysł…
    - Och tak, jak najbardziej - zachichotał Harry. - Ale nie wiecie jeszcze najciekawszej rzeczy - rzucił niby to od niechcenia, ale łatwo było odgadnąć, że rośnie w nim jakieś chore podekscytowanie.
    - Co to za sprawa? - zapytałam.
    - Cóż… - jak na złość przedłużał miedzianowłosy. - To taki malutki szczególik… Chodzi mianowicie o to, że robot czerpie siłę do walki… z was. Innymi słowy, po skończonej walce umrzecie - zakończył z uśmiechem.
    Patrzyliśmy na niego z rozchylonymi ustami. Niektórzy mieli naprawdę głupie miny, zapewne wśród nich byłam też ja, ale nikt nie zwracał na to uwagi.
    - Nie żartuj w ten sposób - poprosił Jurgis.
    - Nawet nie próbuję - odparł poważnie mężczyzna. - To nie żart.
    - Tak, jasne - prychnęła Barunka.
    - Nie musicie mi wierzyć - stwierdził Harry. - Właściwie będzie nawet ciekawiej, jeśli tego nie zrobicie. Nie mogę się doczekać waszych min, gdy ta Frytka zginie - rzucił, wskazując na mnie palcem.
    Frytka? Czyżby to była aluzja do tak często jedzonej przeze mnie i moich rodaków ryby z frytkami? To już chyba lekka przesada…
    Jakby z oddali dobiegło do mnie jakieś francuskie przekleństwo i szybka wymiana zdań w którymś z języków słowiańskich. Nie skupiłam się jednak na żadnych odgłosach, bowiem zatopiłam się na chwilę we własnym świecie myśli. Nie wierzyłam oczywiście w słowa Reeda, niemniej jednak bezwiednie zaczęłam się zastanawiać nad tym, co bym czuła, gdybym myślała, że powiedział prawdę. Właściwie do śmierci zawsze miałam obojętny stosunek. Ba, może nawet pobłażliwy albo wręcz ironiczny. W obecnej sytuacji nic w tej sprawie się nie zmieniło. Naturalnie żal by mi było rodziny i znajomych, bo w przypadku mojego zgonu to oni, a nie ja, by cierpieli, ale poza tym wszystko mi jedno. Ciekawa byłam, co działo się w tej chwili w głowach innych…
   
    Zanim zdążyłam się zorientować, z powrotem staliśmy w jasnej sali Instytutu. Wszyscy oprócz Harry’ego poczęliśmy rozglądać się z lekkim otępieniem po pomieszczeniu.
    - Możecie iść, to by było tyle na dziś - rzucił od niechcenia mężczyzna, machając ręką, jakby chciał się nas pozbyć.
    - A co z testowaniem gry? - zdumiał się Daniel Orban.
    - Spokojnie, wszystko w swoim czasie - odparł Reed. - Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, przekonacie się, jak to wygląda naprawdę… Ale teraz spadajcie, no już! - pogonił nas, machając rękoma, jakby chciał wypędzić z pomieszczenia psa.
    Niemalże siłą zostaliśmy wypchnięci na korytarz i zmuszeni do samodzielnego odnalezienia drogi powrotnej do sal przeznaczonych do zwiedzania.
    - Co o tym wszystkim myślicie? - zapytała Laodika.
    - To jedno wielkie kłamstwo - stwierdził Nathan. - Ten facet po prostu zabawił się naszym kosztem.
    - A ja uważam, że niedługo wezwie nas do przetestowania tej gry - rzucił Casper. - Hej, ale co z tą śmiercią? Żartował, nie?
    - Oczywiście, że tak - westchnęła Topolanek. - Chciał nas pewnie nastraszyć i tyle.
    - Dobra, skończmy ten temat - zaproponowała Torres.
    - Właśnie - poparła ją Diana. - Poszukajmy lepiej pani Adams.
    Jej koledzy i koleżanki zgodzili się z nią i ruszyli na poszukiwania. Kilkoro z nich pożegnało się ze mną, wysłało mi jakiś uśmiech lub machnęło ręką i chwilę później wszyscy gdzieś zniknęli. Zostałam sama.
    Zdecydowanie nie miałam już ochoty na zwiedzanie. Właściwie pragnęłam czym prędzej opuścić budynek LIN-u. Pospiesznie to uczyniłam. Z niemałym zdziwieniem zauważyłam, że niebo porządnie już pociemniało, słońce zaszło, a ulice powolutku zaczęły pustoszeć.
    Westchnęłam, wyjęłam z plecaka plan miasta i zabrałam się za poszukiwanie schroniska młodzieżowego, w którym mogłabym przenocować. Nie zamierzałam spędzać kolejnej nocy na dworze. Tym razem chciałam się porządnie wyspać. Tym bardziej, że następnego dnia czekała mnie długa i męcząca podróż powrotna do domu, a rano chciałam jeszcze co nieco zwiedzić.
~*~
    Przyjrzałam się swojemu odbiciu w szybie pociągu. Co poniektóre kosmyki długich, brązowych włosów nieustannie łasiły się do mojej twarzy. Jak dobrze, że zdecydowałam się nosić okulary (nie potrzebowałam ich, po prostu miałam na nie ochotę, ot co), przynajmniej nie wpadały mi one do tych zielonych ocząt.
    Zerknęłam na wierzch prawej dłoni. Wczoraj po wyjściu z Instytutu zauważyłam tam pewien symbol seledynowego koloru. Nie miałam pojęcia, skąd się wziął, nie mogłam też go w żaden sposób zmyć.
    Zastanawiałam się, co się stanie z czternaściorgiem ledwo poznanych przeze mnie osób. Rzeczywiście będą testowały nowoczesną grę, sterując świetnym robotem w obronie Ziemi, czy też Harry Reed wszystko to zmyślił?
    Zanim doszłam do jednoznacznego wniosku, moja głowa opadła na oparcie, bowiem pogrążyłam się w drzemce.
    Mam wrażenie, że spałam może z pięć minut, gdy nagle obudziłam się i ze zdumieniem spostrzegłam wokół siebie siedzących na swoich krzesłach ludzi. Sama też znajdowałam się na swoim miejscu pomiędzy Nadią a Lerate. Wszyscy zachodziliśmy w głowę, jak to możliwe, że jeszcze kilka sekund temu znajdowaliśmy się w zupełnie innym miejscu, a teraz byliśmy w kokpicie robota.
    - Witajcie z powrotem! - zawołała Lollipop, która nagle pojawiła się znikąd. - Czas na pierwszą walkę - obwieściła.
    - Dokładnie - potwierdził Harry, który wyłonił się z cienia gdzieś z boku.
    - Jak to możliwe, że nagle znaleźliśmy się tutaj? - zapytał Daniel.
    - Żyjemy w dwudziestym drugim wieku, a takie rzeczy wciąż was dziwią? - mruknął kpiąco Reed. Co poniektórzy, w tym ja, zgromili go spojrzeniem.
    W tej chwili otoczenie uległo zmianie. Ściany, sufit i podłoga - o ile w ogóle istniały - stały się całkowicie przezroczyste i naszym oczom ukazało się wielkie miasto. Na pierwszy rzut oka widać jednak było, że to nie Londyn.
    Znajdowaliśmy się wysoko nad ziemią, a naprzeciwko nas… materializował się inny robot. Był niższy od naszego, który okazał się wysoki jak dobry wieżowiec, ale za to zdawał się mocniejszy, był bowiem grubszy i szerszy. Srebrna obudowa, o ile tak można nazwać to, z czego został wykonany, lśniła w popołudniowym słońcu.
    - To twój przeciwnik, Milly - powiedziała Lollipop. - Powodzenia.
    - Nie zawiedź nas, Frytko - dorzucił szyderczo Harry.
    Mruknęłam pod nosem jakieś oszczerstwo przeznaczone dla tego cymbała i skupiłam wzrok na wrogu.
    Pokazał się już w całości, ale nie wykonał jeszcze żadnego ruchu. Postanowiłam skorzystać z okazji i spróbować w jakikolwiek sposób się poruszyć, nie wiedziałam bowiem, czy nasz robot rzeczywiście będzie słuchał moich myśli - a jeśli tak, to w jaki dokładnie sposób.
    Skupiłam się i nakazałam mu zrobić krok do przodu, poczynając od prawej nogi. Od razu poczuliśmy, że nasz „pojazd” się poruszył. Tak, jak to sobie zaplanowałam, choć miałam nadzieję na płynniejszy ruch. Cóż, trening czyni mistrza. Poczęłam próbować dalej.
    Jednak niecałą minutę później przeciwnik zareagował, wyraźnie zaniepokojony naszymi ruchami. Niby nie atakowałam, ale on widocznie nie mógł tego wiedzieć. Ociężale przesunął się do przodu, w naszą stronę, w tym samym momencie podnosząc masywną rękę. Już chwilę później opadła ona… na ziemię - jakimś cudem zupełnie w nas nie trafiając - niszcząc przy tym ładnych kilkanaście budynków, w tym jeden z wieżowców.
    - Okropny widok - szepnęła któraś z dziewczyn, patrząc z przerażeniem w przezroczystą podłogę. - Tam nawet są ludzie. I wyglądają jak prawdziwi.
    - Bo SĄ prawdziwi - zniecierpliwił się Reed. Przewrócił oczyma, a następnie zwrócił się już do mnie. - Jak widać, twój przeciwnik jest takim samym początkującym jak ty, masz szczęście, Frytko. Teraz musisz znaleźć gdzieś w jego „ciele” coś w stylu punktu witalnego, swego rodzaju serce. Z wyglądu odrobinę przypomina metalową szyszkę… - stwierdził w zamyśleniu. - Kiedy ją zniszczysz, wróg zostanie pokonany, a wasza Ziemia aż do następnej walki będzie bezpieczna.
    Omiotłam uważnym spojrzeniem figurę przeciwnika. Nie miałam pojęcia, gdzie może znajdować się owo serce-szyszka.
    - Czy nasz robot też ma taki punkt witalny? - zapytałam.
    - Oczywiście - odpowiedziała mi Lolli. - Każdy go ma, ale niekoniecznie w tym samym miejscu - pouczyła.
    Skinęłam głową na znak, że rozumiem i ponownie skupiłam uwagę na wrogu. Właściwie wyglądał tak, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ależ amator! Nawet ja radziłam sobie lepiej. Przeszło mi przez myśl, że mogłabym zacząć dźgać go gdzie i ile wlezie, by przy odrobinie szczęścia znaleźć tę nieszczęsną szyszkę, ale jakoś wydawało mi się to niemądrym pomysłem. Nagle, ku memu zdziwieniu, przeciwnik obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Z tyłu czegoś, co można chyba było uznać za jego głowę, widniał swego rodzaju symbol z palącymi się na nim światełkami. Korzystając z chwili spokoju, na szybko je policzyłam. Było ich piętnaście. To ciekawe, ta liczba od wczoraj wciąż się pojawiała…
    Uznałam, że to miejsce może chować punkt witalny. Myślami nakazałam robotowi podnieść smukłą rękę i wycelować wprost w ów symbol. Skupiłam się mocno i zaatakowałam. Bez problemu przebiłam znaczek, ale mimo tego światełka wciąż się paliły. Interesujące.
    Pomagając sobie drugą ręką, odgięłam blachę, czy co to tam było, i ciekawsko zajrzałam do środka. Przeciwnik próbował się poruszyć, ale mu nie wyszło.
    Tak! Znalazłam „serce”, niezła jestem, trzeba to przyznać. I cóż, faktycznie przypominało ono srebrzystą szyszkę.
    Ujęłam ją dwiema rękoma i nakazałam naszemu robotowi ją zgnieść. Kiedy już to zrobiłam, światełka na symbolu zgasły co do jednego. Zadowolona z siebie, wygięłam usta w uśmiechu.
    - Brawo, brawo! - Harry zaklaskał z kpiącym uśmieszkiem. - Nieźle sobie poradziłaś, Frytko.
    - Miałaś szczęście, że tak łatwo znalazłaś punkt witalny i przeciwnik był amatorem - dodała Lollipop.
    Otoczenie pociemniało, znów nie widzieliśmy świata wokół siebie, pogrążyliśmy się w półmroku. Co poniektórzy odetchnęli z ulgą, inni wstali i podeszli do mnie, by mi pogratulować.
    - Świetnie, Milly! - zawołała wesoło Lerate Gasset.
    - Dobra robota! - mówili inni.
    Uśmiechnęłam się do nich. Wstałam i już chciałam coś powiedzieć, gdy zakręciło mi się w głowie i ponownie klapnęłam na swoje krzesło. Kilka sekund później przekonałam się, że Harry Reed wcale nie był kłamcą. Niestety, nie zdążyłam uprzedzić o tym innych. Bezwiednie spadłam z siedzenia, osuwając się na podłogę.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.




<- Prolog                                                                                          Kolejny rozdział ->




~*~
     Cóż, rozdział pierwszy już za Wami. Mamy nadzieję, że przypadł Wam do gustu. Być może niektórzy z Was będą potrzebowali czasu, by przyzwyczaić się do tej historii i tak dalej, ale wierzymy w Was, więc dacie radę. xD
     Rozdział dedykujemy Ejrin. :*
     Byłyśmy mile zaskoczone po tak pozytywnych opiniach po króciutkim prologu. Co więcej, temat śmierci Was nie zraził - ba, nawet zaintrygował. Dziękujemy więc za wszystkie komentarze!
     Niestety, prace nad rozdziałem piątym praktycznie się nie posunęły. Składają się na to różne czynniki - a to szkoła, a to choroba, a to jakieś kłopotliwe badania lub po prostu zmęczenie i lenistwo… Ech, ale nie można mieć wszystkiego…
     Lollipop - zbieżność Twojego nicka z postacią w naszym opowiadaniu jest przypadkowa. xD Miałyśmy ją już wprowadzoną, zanim odezwałaś się u nas po raz pierwszy. ^^’ Ale chyba Ci to nie przeszkadza, co? ;)


[wpis z dnia 21.05.11] 






Komentarze z Onetu:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz