Nie wiem, jak było z wcześniejszymi pilotami, ale ja byłam niemal
pewna, że teraz kolej na mnie. Po prostu czułam to całą sobą, dlatego kiedy
znane mi doskonale proste krzesło stanęło na znaku, przymknęłam tylko oczy i
skinęłam głową.
Gdyby zdarzyło się to wcześniej, pewnie bym się popłakała. Teraz
jednak przywykłam już do myśli, że moje osiemnastoletnie życie zdąża szybko ku
końcowi. Co prawda oczy i tak miałam zaszklone, ale to z powodu śmierci
kolejnego z nas. Po prawdzie Jurgisa prawie nie znałam i chyba nie zamieniłam z
nim ani słowa - nawet na obozie - ale śmierć każdej osoby z naszej grupy
głęboko przeżywałam. To okrutne, że tak prędko musimy żegnać się z życiem.
Gdybym jeszcze miała ochotę wziąć udział w proponowanym przez Reeda
„przedsięwzięciu”… Ale nie, Agnese i ja zgodziłyśmy się, będąc pod presją z
powodu całej reszty. Naturalnie nie winiłam nikogo za to, że znalazłam się wraz
z nim w takiej opłakanej sytuacji. Mimo wszystko, gdyby nie brakowało mi silnej
woli, odmówiłabym i dalej prowadziła znajome życie. Spokojne, mijające powoli i
monotonnie. Ale takie właśnie do mnie pasowało.
Popatrzyłam na pozostałych. Po policzku spłynęła mi łza, gdy
zauważyłam, że Agnese lekko drży i zakrywa usta dłonią w próbie powstrzymania
się od szlochu. Spróbowałam się uśmiechnąć, by ją jakoś pokrzepić i dać znać,
że wszystko w porządku, ale chyba mi się nie udało. A nawet jeśli, efekt musiał
być naprawdę mizerny.
Harry rzucił w naszym kierunku jakąś złośliwą uwagę, ale nie
zamierzałam na nią reagować. Miałam serdecznie dość tego mężczyzny. Nie wiem,
jak można być tak okrutnym, bezlitosnym, egoistycznym i wrednym. Z pełną
premedytacją oszukać piętnaścioro naiwnych młodych ludzi i skazać ich na
śmierć? Kto normalny byłby do tego zdolny? Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że
mogłabym komukolwiek zrobić coś podobnego. To jasne, że w życiu trafia się na
różnych ludzi i miałam już styczność z takimi, których lepiej nie znać, ale
mimo wszystko Harry'ego Reeda stawiałam na czele wszystkich znanych mi czarnych
charakterów.
Kiedy Lolli oświadczyła, że przeniesie nas już do domów,
spojrzałam jeszcze na swoją przyjaciółkę. Z ruchu jej warg odczytałam nieme „Terra
Nostra”. Pokiwałam głową, ale nie wiem, czy zdążyła to zauważyć, bo ani się
obejrzałam, a byłam już z powrotem w Grecji.
Do kokpitu zostałam przeniesiona w godzinach popołudniowych, ale
teraz było już ciemno. Mimo iż znajdowałam się w miejscu ustronnym, nie czułam
strachu. Otoczenie Litochoro - miasteczka, w którym spędziłam całe swoje życie
- było mi doskonale znane i czułam się w nim bezpiecznie. Żaden zakątek nie
stanowił dla mnie tajemnicy.
Ponieważ znajdowałam się teraz poza granicami miasta,
postanowiłam ruszyć w jego kierunku. Było ono przepięknie położone - u stóp
sławnej góry Olimp, z widokiem na Morze Egejskie i Riwierę Olimpijską… Moje
miasteczko miało cudowny klimat i nie zamieniłabym go na żadne inne. Mimo
częstych wizyt turystów wybierających się na Olimp, Litochoro było spokojną
mieściną, której gwar, przepych i brud większości miast zupełnie nie dotyczył.
Prawie wszyscy ludzie się tu znali i byli dla siebie życzliwi, zawsze można
było liczyć na czyjąś pomocną dłoń.
Minęło trochę czasu, zanim piechotą dotarłam do domu pewnej
sympatycznej rodziny, u której wynajmowałam pokój. Byłam im niezwykle
wdzięczna, bo bardzo mnie wciąż wspierali i nie wymagali dużego czynszu. Jako
iż pomagałam im w pracach domowych, proponowali nawet, bym mieszkała u nich za
darmo, tym bardziej, że pomieszczenie, które zajmowałam, i tak było im
niepotrzebne, ale nie chciałam się na to zgodzić, byłoby mi mimo wszystko
trochę głupio.
- Wielkie nieba, miałaś wrócić dużo wcześniej, Idalio droga -
powiedziała na powitanie Berenika, pani domu.
- Przepraszam, trochę się zasiedziałam - odparłam z lekkim
zażenowaniem. Cieszyłam się, że nie ujawniłam swojej tożsamości w sprawie
Terry. W przeciwnym razie miałabym teraz problemy, by przeżyć swoje ostatnie
dni w spokoju. - Wiem, że już dość późno, ale czy mogłabym jeszcze skorzystać z
komputera?
- Oczywiście, proszę bardzo. Tylko nie siedź zbyt długo, bo znowu
się nie wyśpisz. Zawsze wstajesz tak wcześnie…
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi i skinęłam głową. Udałam się do
niewielkiego gabinetu, który znajdował się tuż obok mojego pokoju. Berenika i
jej mąż, Talus, małżeństwo grubo po pięćdziesiątce, pozwalało mi z niego
korzystać praktycznie zawsze, gdy tego potrzebowałam. Niegdyś zdarzało się to
niezwykle rzadko, ale od czasu powrotu z obozu Success…
Weszłam na Terrę Nostrę.
♠
Kolympi: Już jestem. Przepraszam, że
dopiero teraz, musiałam dojść do domu. ^^'
♣
Canzone: Nie ma sprawy...
♠
Kolympi: Nie przejmuj się mną,
będzie dobrze.
♣
Canzone: Umm...
♠
Kolympi: Boję się tylko, jak mam
wygrać swoją walkę. Przecież takie rzeczy to nie dla mnie. Q.Q Nie znam nawet
gier komputerowych, więc jak mam sobie poradzić? D:
♣
Canzone: Dasz radę, na pewno. :*
Choć w sumie boję się tego samego. T^T Grałam tylko w planszówki. ^^''
♠
Kolympi: Ja też. x_x Ech, przeklęta
„gra”... T.T
Wiedziałam, że Agnese jest ciężko, na pewno o wiele bardziej niż
mnie.
Na obozie od razu odkryłyśmy w sobie bratnie dusze. Byłyśmy
zdecydowanie najbardziej cichymi osobami, ale gdy tylko udało nam się
porozmawiać samym, okazało się, jak bardzo jesteśmy do siebie podobne i jak
podobne poglądy wyznajemy. Świetnie nam się razem gadało i w swoim towarzystwie
umiałyśmy całkowicie się rozluźnić i rozmawiać nawet o takich rzeczach, o
których pogaduszki z kimkolwiek innym nie potrafiłyśmy sobie nawet wyobrazić.
Po prostu obie byłyśmy zamknięte w sobie i bałyśmy się komukolwiek zaufać na
tyle, by dać mu wejść w nasz świat. Tymczasem jednak poznałyśmy siebie nawzajem
i okazało się, że prawdziwa przyjaźń naprawdę istnieje.
Miałyśmy świadomość, że w każdej chwili któraś z nas zostanie wybrana
i obie chciałyśmy być tą pierwszą, bo rozłąka jawiła nam się jako coś
strasznego. Trudno jest znaleźć prawdziwą przyjaciółkę. I gdy wreszcie się
odnalazłyśmy, mimo iż pochodziłyśmy z różnych krajów, szybko okazało się, że
niebawem zostaniemy rozdzielone przez śmierć. Choć obie wierzyłyśmy w życie
wieczne, wątpliwości i tak skradały się do naszych serc i umysłów i bałyśmy
się, co nas czeka. Nawet na takie tematy rozmawiałyśmy, wiedziałam więc, że
Agnese w dużej mierze czuje to samo co ja.
Została postawiona w trudniejszej sytuacji. Spośród pozostałych
uczestników obozu nie miała już nikogo, komu by całkiem ufała i z kim mogłaby
szczerze porozmawiać. Tak samo wyglądała sytuacja u mnie, ale ja będę miała
wsparcie Agnese do samego końca. Poza tym, moja śmierć nikomu tak naprawdę nie
zrobi większej różnicy, za to moja przyjaciółka ma rodzinę, której chciałaby
dalej pomagać.
Mimo wszystko wychowanie się w domu dziecka miało więc swoje
pozytywy…
~*~
Tamta noc była
nadzwyczajnie ciepła jak na zimę, lecz pochmurna. Deszcz lał się strumieniami i
właściwie tylko cud sprawił, że Greta nie mogła zasnąć oraz że usłyszała czyjś
cichutki płacz. Właściwie nie była nawet pewna, czy go sobie aby nie wymyśliła,
jednak wiedziona przeczuciem, szybko wygramoliła się z łóżka, nałożyła na
siebie stary szlafrok, włożyła stopy w papcie i wyszła z niewielkiego pokoiku,
by pójść w kierunku źródła dźwięku.
Tuż przed drzwiami sierocińca leżało
malutkie zawiniątko. A w środku - co Grety oczywiście nie zdziwiło - kwilił
malutki noworodek. Dziewczyna natychmiast podniosła dziecko, poruszona tym, że
kolejna kobieta zdecydowała się porzucić swoje maleństwo.
Popatrzyła na drobniutką twarzyczkę
skrzywioną płaczem i natychmiast ją polubiła. Biedactwo! Szybko weszła do
środka. Dopiero tam przyjrzała się karteczce przypiętej do kocyka, w który
owinięte było niemowlę. Widniało na niej tylko imię i nazwisko dziewczynki oraz
jej data urodzenia. Greta zachłysnęła się powietrzem - dziecko miało ledwie
jeden dzień! Kobieta, która je zostawiła, musiała być naprawdę zdesperowana lub
zwyczajnie nieczuła.
W ramionach Grety niemowlę się uspokoiło i
chyba zasnęło. Dziewczyna ruszyła więc ku pokojowi przełożonej, Larysy. Kobieta
szybko się obudziła i sprawnie zajęła dzieckiem. Greta, patrząc na jej pewne
ruchy, zastanawiała się, jak bardzo sytuacja małej Idalii przypominała jej
własną. Ona też została odnaleziona na progu domu dziecka, lecz była odrobinę
starsza, bo miała wówczas ładnych kilka tygodni. Odnalazła ją właśnie Larysa,
która zresztą i Grecie, i wielu innym sierotom zastępowała matkę. Jakiś czas
temu, gdy Greta ukończyła osiemnaście lat i powinna się wyprowadzić, udało jej
się uzyskać posadę opiekunki w miejscu, w którym się wychowała. Dzieci bardzo
ją lubiły, a ona chętnie się nimi zajmowała i z nimi bawiła.
Larysa postanowiła, że Greta zostanie
opiekunką Idalii. Każde dziecko miało taką osobę, ale oczywiście jeden opiekun
miał co najmniej kilkoro podopiecznych.
Greta poczuła, że Idalia stanie się
najważniejszą małą osóbką w jej życiu. W końcu to ona ją znalazła, a w
rezultacie już od pierwszej chwili czuła się za nią odpowiedzialna…
~*~
Podczas rozmowy z Agnese przeglądałam internet w poszukiwaniu
informacji na temat naszej sprawy. Znalezienie całej masy materiałów bynajmniej
nie było trudne. Mass media wręcz pękały od natłoku artykułów, zdjęć, wywodów
uczonych i ważnych osobistości, wywiadów i tym podobnych. Pod każdym tego
rodzaju wpisem znajdowało się mnóstwo komentarzy ludzi z całego świata. Jedni
uparcie twierdzili, że to wszystko to zwykłe brednie, drudzy wierzyli we
wszystko, co przeczytali lub zobaczyli, a jeszcze inni nie wiedzieli, co o tym
wszystkim sądzić. Ciekawa byłam, czy gdybym nie siedziała w samym środku całej
tej sprawy, wierzyłabym w to, co przekazali państwo Rameau oraz ci z nas,
którzy się ujawnili i postanowili udzielić wywiadów. To wszystko zdawało się
przecież tak nierzeczywiste… A jednak było prawdziwe. Zresztą istnieniu robotów
nie można było zaprzeczyć, w końcu widziano je w kilku miejscach - podczas walk
Barunki, Nathana i Lerate. Co jednak z resztą? Milly i Daniel walczyli w dużych
miastach, więc ktoś powinien ich przecież zauważyć. Bitwa Caspra rozegrała się
w jakiejś niewielkiej mieścinie, ale to nie zmieniało stanu rzeczy. We
wszystkich trzech miejscach widzieliśmy ludzi, ale o tych walkach nikt niby nie
słyszał. Laodika walczyła w jakimś wielkim lesie, więc w jej przypadku
teoretycznie mogło być tak, że nikt nie był świadkiem zdarzenia. A Jurgis?
Gdzie na świecie mogła znajdować się aż tak niecywilizowana wioska, w której
opaleni, bo opaleni, ale jednak biali ludzie bili nam pokłony niby jakiemuś
starożytnemu bóstwu? To dziwne, bardzo dziwne. O co mogło chodzić?
Pożegnałam się w końcu z Agnese i poszłam do łazienki.
Znieruchomiałam, gdy spojrzawszy w lustro, na czole ujrzałam jasny znak.
Szczerze mówiąc, był naprawdę piękny i tak delikatny, jakby odzwierciedlał moje
usposobienie. Niemniej jednak było to piętno osoby, która została skazana na
śmierć. Jak dobrze, że Berenika tego nie zauważyła dzięki temu, iż było ciemno.
Ale co zrobię w ciągu kolejnych dni?
Westchnęłam cicho i zaczęłam przygotowywać się do snu.
~*~
Wstałam mniej więcej o szóstej rano. Przez całą noc dręczył mnie
niespokojny sen, przewracałam się z boku na bok, nie mogąc znaleźć ani wygodnej
pozycji, ani ucieczki od nieprzyjemnych obrazów związanych z walką.
Stojąc przed lustrem, wpatrywałam się w znak. Nie mogłam się tak
wszystkim pokazać. Przegryzłam wargę i sięgnęłam po nożyczki. Wystarczyło kilka
minut, by czarna grzywka we względnie zadowalającym stopniu ukryła „tatuaż”.
Patrzyłam przez chwilę na swoje odbicie, nie mogąc przywyknąć do nowego
wizerunku. Niby tylko grzywka, a jak zmienia oblicze człowieka… Czoło zawsze
miałam odsłonięte, więc trochę dziwnie się z tym czułam. Ale do wszystkiego
można przywyknąć. Choć w tym przypadku nie wiem, czy zdążę to zrobić…
Nie zamierzałam iść do szkoły. Swoje ostatnie dni chciałam
przeżyć w spokoju, robiąc tylko to, co lubię. Przygotowałam więc śniadanie dla
siebie, Bereniki, Talusa i Sotery, najmłodszej spośród ich dzieci. Miała
dwadzieścia jeden lat. Jej starsze rodzeństwo - dwudziestoczteroletnia Ismena i
trzydziestoletni Agis - założyli już swoje rodziny i to z nimi mieszkali.
Ismena, wraz z mężem i pierwszym dzieckiem, osiadła w Katerini, natomiast Agis,
jego żona i dwaj synowie w Salonikach. Oboje utrzymywali z rodzicami i siostrą
stały kontakt. Kiedy tak przysłuchiwałam się ich rodzinnym rozmowom, chcąc nie
chcąc im zazdrościłam. Ileż to razy wyobrażałam sobie siebie w podobnym domu,
wśród bliskich mi osób, wśród miłości… Nie raz i nie dwa kuliłam się gdzieś w
kącie i płakałam, tęskniąc za ciepłem domowego ogniska, za rodzicami, których
nie było dane mi poznać, bo zdecydowali się mnie porzucić. Wiem, że mogłam
trafić gorzej - jak w każdym kraju, tak i w Grecji istniały różne sierocińce. W
jednych człowiek czuł się dobrze, z innych dzieciaki najchętniej by pouciekały,
nawet jeśli miałoby to oznaczać życie na ulicy. Mój dom dziecka był jak
najbardziej przyjazny, atmosfera z reguły przypominała nawet w pewien sposób tę
rodzinną, ale mimo wszystko… Mimo wszystko to nie zastąpi PRAWDZIWEGO domu i
PRAWDZIWEJ rodziny. Gdy byłam dzieckiem, moje myśli zajmowały domysły na temat
biologicznych rodziców. Kiedy zaś podrosłam, zaczęłam snuć marzenia o tym, jaki
dom to ja stworzę dla własnych dzieci - bo zamierzałam je mieć. Chciałam
znaleźć sympatycznego chłopaka, pokochać go z wzajemnością, a potem wyjść za
niego za mąż i doczekać się swoich własnych maluszków. W chwili, w której
uzmysłowiłam sobie, że żaden z tych snów się nie ziści, poczułam się, jakbym
dostała w twarz. Od tej pory nie było już nic. Tylko strach i próba pogodzenia
się z własnym losem…
Na początku nie wierzyłam w słowa Reeda. Walka o przetrwanie
Ziemi? Dobre sobie… To nie film science-fiction, to prawdziwe życie. Ale kiedy
umarła Milly… I kiedy fakt, iż każdy z pilotów pożegna się z życiem po
skończonej walce, potwierdziła śmierć Caspra… Wtedy świat się zawalił. Tysiące
myśli kłębiło mi się w głowie, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Siedząc zamknięta
w swoim pokoju, drżałam i płakałam, nie mogąc w to wszystko uwierzyć. Co z
moimi marzeniami? Co z planami? Co z moim życiem, które w pewnym sensie dopiero
się zaczęło, a zamiast trwać, miało się w najbliższym czasie skończyć?
Nadeszła kolej Daniela, potem Barunki i Nathana. Prawda wwiercała
się w moją świadomość i nie dopuszczała do mojego serca żadnych optymistycznych
myśli. Moje nastawienie zaczęło się zmieniać podczas „kadencji” Lao i Lerate.
Pogrzeb Thana… Dłuższa przerwa między walkami Laodiki i Lerate… Był to czas
wielu refleksji, a także szczerych rozmów. Z resztą uczestników Success, z państwem
Rameau i ich synem Nicolasem oraz, przede wszystkim, z Agnese. Może tak po
prostu miało być? Nie, to nie to. Wszystko było winą Harry'ego Reeda. To on nas
w to wciągnął. On jest wszystkiemu winien… Nie, my też jesteśmy winni. Nie musieliśmy
się zgadzać na udział w „eksperymencie” czy też „przedsięwzięciu”. Mogliśmy
poczekać na panią Adams, naszą opiekunkę, a mimo tego poszliśmy za nieznajomym.
Mieliśmy kilka szans na podjęcie innych decyzji. Ale stało się to, co się stało
i nic tego nie zmieni, choćbyśmy nie wiem, jak bardzo tego pragnęli. Ośmioro z
nas już zginęło, a niebawem przyjdzie czas na mnie. Zostanie sześcioro. Kto
będzie następny? Czy stamtąd, dokąd udam się po śmierci, będę mogła ich
obserwować? I czy w ogóle uda mi się wygrać moją bitwę? Naprawdę nie znam się
na takich sprawach. Normalnie byłabym pewna, że zawalę, ale nie mogłam sobie
przecież na to pozwolić… Co by się wtedy stało? Czy nasza Ziemia przestałaby
istnieć?
Nie, to niemożliwe. Nasi przeciwnicy przegrali, a z Ziemią
wszystko w porządku. Więc o co chodzi…?
Jeszcze raz przeanalizowałam w myślach każdą walkę. Rozgrywały
się w różnych miejscach. Rozpoznaliśmy zaledwie trzy z nich. W kilku innych
ludzie nas widzieli, ale nikt niczego nie nagrał ani nawet nikomu nie
powiedział. Jakby…
Co dokładnie mówił nam Reed? Za pierwszym razem, że przegrana nie
wchodzi w grę, bo jeśli którekolwiek z nas zawiedzie, nie tylko my, ale cała
Ziemia zostanie doszczętnie zniszczona. Dodał jeszcze, że być może nawet cały
wszechświat, choć wydaje się nam to niemożliwe. A potem? Co było potem…?
Daniel! „Rozmawiałem z Lollipop. Twierdzi, że to nie jest gra. Że naprawdę walczymy
o przetrwanie. O przyszłość naszej Ziemi.” Tak napisał na TN. A podczas jego
walki… Harry zaczął „pozbawiać nas złudzeń”. „To nie jest gra. Walczycie o
przyszłość waszej prawdziwej Ziemi, waszego świata, waszych rodzin, waszych
przyjaciół i waszych wrogów. Robot wysysa z was życie.”… WASZEJ Ziemi, WASZEGO
świata, WASZYCH rodzin, WASZYCH przyjaciół i wrogów… Dlaczego mówił tak, jakby
sam nie należał do ziemskiej społeczności? Albo jakby należał do innej…
Nie, to niedorzeczne. Ale jeśli…
- Znowu wstałaś tak wcześnie?
Z zamyślenia wyrwał mnie głos Sotery. Zjawiła się w kuchni, a ja
spostrzegłam, że od ładnych kilku minut stoję nieruchomo, pochylona nad blatem
i nieobecna duchem.
- Umm…
Tylko tyle zdołałam z siebie wydobyć. Sotera zauważyła, że zmieniłam
fryzurę, ale zamiast wdać się z nią w pogawędkę, wyminęłam ją, wybąkując jakieś
„przepraszam”, i szybkim krokiem wyszłam z domu.
Skierowałam się do biblioteki miejskiej. Pracująca tam kobieta po
sześćdziesiątce dobrze mnie znała i powitała z uśmiechem. Odpowiedziałam czymś,
co raczej trudno było uznać z uśmiech, i ruszyłam między półki z gatunkiem
science-fiction.
To niedorzeczne, powtarzałam sobie uparcie. Niedorzeczne…
Przesuwałam dłońmi po grzbietach książek, szukając odpowiedniej.
Niecierpliwiłam się strasznie, dlatego prawie przegapiłam tę, po którą
przyszłam.
„Terra Nostra” Amonianusza Papageridisa, znanego profesora łaciny
(stąd tytuł właśnie w tym języku) oraz amatora gatunku science-fiction. „Terra
Nostra” - „Nasza Ziemia”. Tytuł książki, nazwa międzynarodowego komunikatora
internetowego, a także... „imię” naszego robota.
Zmrużyłam lekko oczy i przewertowałam średniej grubości tom. Na
czarnej okładce widniała część planety spowita refleksami rozmaitych odcieni
zieleni. Nie była to Ziemia, a przynajmniej nie „nasza”. Zapewne jedna z
alternatywnych planet, o których mowa jest w tej powieści…
Historia toczy się wokół kilku ludzi pochodzących z
alternatywnych Ziemi. Znajdują sposób, by się kontaktować i razem walczą o
przetrwanie swoich wszechświatów, którym zagroził bliżej nieokreślony -
przynajmniej z początku - wróg. Fabuła o dziwo była dość ciekawa - mimo iż na
pierwszy rzut oka niesłychanie oklepana - ale nie o to tu chodzi.
Alternatywne Ziemie. NASZA Ziemia, NASZ świat…
Pomyślałam, że chyba zwariowałam. Ale musiałam wreszcie poznać prawdę.
Wszystkim nam się należała… Czy Lollipop mi ją zdradzi? Nie, sama z siebie tego
nie zrobi. Muszę przedstawić jej swoje propozycje odnośnie rozwiązania zagadki.
Wtedy pewnie powie, czy się mylę…
Przegryzłam wargę. Żeby dostać się do kokpitu, muszę usiąść na
krześle z Terry, a znajduje się ono przecież w domu dziecka. Zwykłe, proste,
niezbyt wygodne krzesło ze stołówki…
Chciałam wypożyczyć książkę, ale stwierdziłam, że lepiej tego nie
robić, bo potem ktoś będzie musiał kłopotać się jej oddawaniem lub
odzyskiwaniem. Wyszłam więc z biblioteki z pustymi rękoma, za to z głową pełną
szalonych przypuszczeń.
Skierowałam się ku sierocińcowi. Był to całkiem sporych rozmiarów
budynek otoczony ogrodem, boiskiem i placem zabaw. Wszystko idealnie
komponowało się z sąsiedztwem, współgrało z całym Litochoro. Za każdym razem,
gdy przechodziłam przez starą bramę, do mojego serca wkradała się znajoma
nostalgia. Mimo wszystko, naprawdę było mi tam dobrze, a teraz, jak by na to
nie spojrzeć, byłam zdana na siebie. Nie mam pojęcia, jak bym sobie poradziła
bez wsparcia Bereniki i jej rodziny…
Dzieciaki ruszyły właśnie do szkoły, pozostały tylko te
najmłodsze. Oraz większość opiekunów. Przywitałam się z Larysą, najstarszą
wśród wychowawców. Właściwie powinna odejść już na emeryturę, ale uparła się,
że dalej chce pracować z sierotami. To było całe jej życie - w końcu nigdy nie
wyszła za mąż ani nie miała własnych dzieci.
Zmuszona byłam porozmawiać z nią przez jakiś czas. Grzecznie
uczestniczyłam w konwersacji, ale w duchu życzyłam sobie, by się wreszcie
skończyła. Niecierpliwiłam się i stresowałam, moje myśli skupiały się na
jednym.
Przez co najmniej godzinę próbowałam znaleźć chwilkę, w której
mogłabym przenieść się do Terry, ale nie byłam w stanie, gdyż i w stołówce, i w
innych pomieszczeniach domu dziecka ktoś był. Gdy kończyłam pogawędkę z jedną
osobą, na jej miejscu pojawiała się inna. Raz któryś z opiekunów, raz jedno z
dzieci bądź cała ich grupka…
Zrezygnowana, wróciłam do domu Bereniki i Talusa. Zamieniłam z
nimi kilka zdań, po czym uzyskałam zgodę na skorzystanie z komputera. Podczas nerwowego
oczekiwania na Agnese przeglądałam internet, jak zwykle poszukując czegoś na
nasz temat. Tym razem skupiłam się na zdjęciach i filmach (głównie amatorskich,
nagrywanych zazwyczaj komórką) z walk Barunki, Nathana i Lerate… Oglądając je,
rozmyślałam nad swoją teorią.
Gdy tylko zauważyłam, że moja przyjaciółka jest dostępna,
natychmiast napisałam do niej z prośbą, by przeniosła się do kokpitu i
poprosiła Lolli, by mnie przyzwała. Agnese, choć nie wiedziała, dlaczego tak mi
na tym zależy, natychmiast się zgodziła.
Kilka minut później obie byłyśmy w kokpicie.
- O co chodzi? - zapytała Lollipop, lewitując między nami. Mina
Agnese również wyrażała pytanie.
Przez moment się wahałam. Dobrze, że nie zaprosiłam wszystkich
pilotów, wtedy pewnie bałabym się odezwać. Nie wiem, jak to jest, że stresuję
się niemal za każdym razem, gdy muszę powiedzieć coś na głos w obecności kilku
osób. To zdecydowanie nie ułatwia życia. Chciałabym być taka odważna i otwarta
jak… No, może nie jak Dennis czy Nadia, ale na przykład jak Lerate czy Laodika…
Powiedziałam im o swoich przemyśleniach i wnioskach.
- Więc… - odezwała się niepewnie Agnese. - Przypuszczasz, że
walczymy na różnych Ziemiach? Nie tylko na naszej, ale też na alternatywnych? -
Skinęłam głową. - Szczerze mówiąc, i mnie przeszło to przez myśl, ale nie
chciało mi się w to wierzyć…
Spojrzałyśmy wyczekująco na Lollipop. Przyglądała nam się badawczo
- a przynajmniej takie miałam wrażenie.
- Zmysł obserwacji, odrobina dedukcji… I odpowiedź sama się
pojawia - szepnęła.
- Czyli… To prawda? - spytałam cicho.
- Tak, macie rację - przyznała. - Harry pewnie nie będzie
zadowolony, ale skoro do tego doszłyście… - Zamilkła na moment, jakby się nad
czymś zastanawiała. - Wasza Ziemia… Nie, cały wasz wszechświat jest jednym z
wielu. Istnieją inne, alternatywne. Jest ich tak dużo, że… niektóre muszą
zostać zniszczone. Walki robotów decydują o tym, które z wszechświatów
przetrwają.
- To znaczy, że nasi przeciwnicy pochodzą z innych Ziemi? -
zapytała Agnese.
- Owszem. Każdy z robotów jest swego rodzaju wysłannikiem czy
może obrońcą danego świata. Ziemia tego, kto wygra, pozostaje w nienaruszonym
stanie do czasu następnej walki. Świat tego, kto przegra, zostaje unicestwiony
- wyjaśniła smętnym tonem.
- A walki odbywają się albo na naszej Ziemi, albo w świecie
danego przeciwnika? - chciałam się upewnić.
- Dokładnie.
Kolejna zagadka rozwiązana. Choć to wszystko nie mieściło się w
głowie, musiałyśmy przyjąć to do wiadomości. I Agnese, i ja wiedziałyśmy, że
Lollipop nie kłamie. To się po prostu czuło.
- Trzeba powiedzieć reszcie… - szepnęłam, a moja przyjaciółka
skinęła głową.
Tylko jak to zrobić? Na samą myśl o tym, że miałabym znaleźć się
w centrum uwagi i wszystko wyjaśniać pozostałym, przeszedł mnie dreszcz. Dennis
miał rację, nazywając mnie szarą myszką. Nie lubiłam się wychylać i to się już
nie zmieni. Zawsze wolałam obserwować niż być obserwowaną, słuchać niż mówić…
Cóż, łatwiej byłoby załatwić to na TN, ale czy to w porządku? Chyba nie do
końca.
Westchnęłam i zamieniwszy szybko kilka zdań z Agnese, poprosiłam
Lolli, by przywołała resztę. Po kilku sekundach pojawili się więc Diana,
Carmen, Nadia, Sebastian i Dennis. Jak zwykle, gdy uzmysławiałam sobie, jak
niewielu nas zostało, miałam wrażenie, że moje serce niemal przestaje bić. Cała
reszta… Osiem osób…
- Co jest? - spytał Sebastian.
Oprzytomniałam i nieśmiało zerkałam raz na jednego, raz na drugiego.
Wyjaśniłam cicho, że czegoś się dowiedziałam i zostało to potwierdzone przez
Lollipop. Uważne i pytające spojrzenia okropnie mnie krępowały. W końcu jednak
trzeba było wyjaśnić, że istnieją alternatywne wszechświaty i to z ich
mieszkańcami walczymy. Streściłam więc szybko to, co wiedziałam. Odpowiedziały
mi podniesione brwi, miny wyrażające konsternację i słowa niedowierzania typu
„To nie film science-fiction”. Po głębszym zastanowieniu każdy stwierdził
jednak, że nasza „przygoda” rzeczywiście wygląda na akcję żywcem wziętą z filmu
czy książki tego gatunku. Nawiązały się rozmowy, zapanował lekki rozgardiasz,
ale ja powróciłam już na stanowisko szarej myszki i prawie się już nie
odzywałam. Kiedy wróciłam do Grecji, odetchnęłam z ulgą, ciesząc się, że jedną
sprawę mam za sobą.
~*~
Minęło kilka dni i poza ożywionymi rozmowami na komunikatorze
internetowym właściwie nic się nie działo. Berenika i Sotera kilkakrotnie
pytały mnie, dlaczego nie chodzę do szkoły, ale nie naciskały, kiedy peszyłam
się nie odpowiadając. Nie chciałam kłamać, a prawdy też wolałam nie wyznawać.
Czułam pustkę, o której zapominałam tylko podczas rozmów z
Agnese. Długo zastanawiałam się, co było jej przyczyną - poza tym, że umrę.
Ponownie wspominałam czasy spędzone w domu dziecka i któregoś razu odpowiedź
się pojawiła.
Marzenia z dzieciństwa. To, że nie odnajdę miłości swego życia
było pewne, ale może uda mi się odszukać rodziców…? Ile czasu mi pozostało?
Cóż, tego się nie dowiem. Ale spróbować można - nawet jeśli próby spełzną na
niczym, przynajmniej będę miała jakieś zajęcie, które odciągnie mnie od
rozmyślania nad rychłą śmiercią.
Tylko od czego zacząć? Mimo iż nieraz wyobrażałam sobie sytuacje,
w których poznaję rodziców (a były to zarówno pozytywne, jak i całkowicie
dobijające obrazy potencjalnego spotkania z nimi), nigdy tak naprawdę nie
zastanawiałam się nad tym, w jaki sposób ich odszukać. Czy to w ogóle było
możliwe? Właściwie kto nadał mi imię i nazwisko? Któreś z rodziców czy ktoś z
sierocińca? Dlaczego wcześniej o to nie spytałam?
Greta. Musiałam z nią porozmawiać. W końcu to ona znalazła mnie
na progu domu dziecka przeszło osiemnaście lat temu…
Ruszyłam więc w stronę sierocińca, jak to robiłam już nieraz, od
kiedy musiałam się z niego wyprowadzić. Nie spieszyłam się. Cieszyłam się
śliczną pogodą, błękitem nieba, cudownym morskim klimatem i ukochanym
otoczeniem. Gdybym nie miała niebawem umrzeć, czy w przyszłości byłabym zdolna
do tego, by wyprowadzić się z Litochoro? Nie, raczej nie, za bardzo kocham to
miasteczko. Większość moich kolegów i koleżanek porozjeżdżało się w różne
strony - za pracą i nie tylko - ale ja chyba naprawdę nie potrafiłabym tego
zrobić.
Nagle przypomniałam sobie o Nikandrze, rok starszym ode mnie
chłopaku, jednym z niewielu… nie, jedynym, z którym potrafiłam rozmawiać
względnie normalnie, nie umierając przy tym ze stresu. Był moją pierwszą i
jedyną miłością. Naturalnie nigdy nie powiedziałam mu, że go lubię, co to, to
nie, spaliłabym się ze wstydu i na pewno zostałabym odrzucona. Ale pomarzyć można
było i dopiero jego wyjazd do stolicy mnie otrzeźwił. Ileż było wtedy smutku i
zbłąkanych łez! A teraz należało to do przeszłości, którą wspominałam głównie z
rozrzewnieniem… Rozumieliśmy się przecież całkiem dobrze i miło spędzaliśmy ze
sobą czas. Ale kiedy osiągnął pełnoletniość, wyjechał i nigdy więcej go nie
widziałam. Może to i dobrze? Na pewno już o mnie nie pamięta, więc w żaden
sposób nie odczuje mojej nagłej śmierci.
Już przy bramie otoczyła mnie gromada dzieci, wołając „Alia,
Alia, pobawisz się z nami?”.
„Alia”… Zawsze tak na mnie mówiły. I te dzieciaczki, i moi
rówieśnicy… Nikander też.
Nie mając serca im odmówić, przez jakiś czas bawiłam się z
maluchami w chowanego. Cieszyły się jak szalone i kiedy zawołano je na obiad,
niechętnie opuściły podwórko. Poszłam za nimi, przypuszczając, że opiekunowie
również znajdują się w stołówce. Kiedy kucharki i inni dorośli mnie zauważyli,
zaprosili mnie do wspólnego posiłku. Nie mogłam odmówić, więc wraz z całą
resztą zjadłam przepyszną musakę, tradycyjną grecką zapiekankę z bakłażanów.
Gdy wychowankowie sierocińca odeszli na różnorakie zajęcia,
przeszłam z Gretą do świetlicy. Usiadłyśmy przy jednym ze stolików i z początku
rozmawiałyśmy na tematy niemające nic wspólnego z celem mojej wizyty. Telewizor
w pomieszczeniu był włączony, ale nie zwróciłam na to uwagi aż do chwili, w
której wspomniano o Terrze. Na kilkanaście sekund straciłam kontakt z
rzeczywistością. To wystarczyło, by trzydziestokilkuletnia kobieta zmarszczyła
brwi i zaczęła mi się uważniej przyglądać. Skupiona na ekranie - a dokładniej
na własnych myślach związanych z tym, co pokazywano w telewizji - nie
zauważyłam tego od razu.
- Jesteś jedną z nich, prawda? - zapytała cicho Greta.
Przeniosłam na nią zdumiony wzrok. Moja była opiekunka patrzyła
na mnie z widocznym gołym okiem smutkiem.
Odetchnęłam głęboko i powoli skinęłam głową. Przecież bym jej nie
okłamała. Była dla mnie kimś w rodzaju starszej siostry.
- Nie mów o tym nikomu - poprosiłam. Greta uśmiechnęła się blado.
Wiele dzieciaków w moim wieku i starszych mówiło na nią po
imieniu, gdyż zaczęła pracować w domu dziecka zaraz po tym, jak ukończyła
osiemnaście lat i powinna była się z niego wynieść - sama bowiem też była
sierotą. Spędziła w tym budynku całe życie… Gdy tak o tym myślałam,
stwierdziłam, że sama też chętnie podjęłabym się pracy w tym miejscu.
Rozmowa przygasła. Przerwałam ciszę dopiero kilka minut później,
pytając, czy wie coś o moich rodzicach. Pokręciła przecząco głową.
- Na karteczce przypiętej do kocyka widniały tylko twoje imię i
nazwisko oraz data urodzenia - powiedziała.
Chciałam się dowiedzieć, czy to moje prawdziwe nazwisko, czy też
któreś z rodziców (lub ich rodziny albo przyjaciół - kto wie, kto dokładnie
podrzucił mnie do domu dziecka) je wymyśliło. Greta nie znała odpowiedzi na to
pytanie. Zaproponowała za to, że pokaże mi karteczkę, o której była mowa.
Udałyśmy się gabinetu Larysy. W pokoju obok mieściły się dane
wszystkich wychowanków sierocińca. Greta oznajmiła, że interesująca nas kartka
umieszczona jest wśród moich akt. Larysa, obecna dyrektorka domu dziecka, nie
czyniła żadnych przeszkód. Ba, nawet pomogła nam znaleźć właściwą teczkę.
Wszystkie dane mieściły się także w komputerach i innych tego typu
urządzeniach, ale do dziś nie zrezygnowano też z tradycyjnych form
przechowywania informacji.
Idalia Kairis
ur. 28.01.2136
Spojrzałam na niewielką karteczkę, wyobrażając sobie noc, w
której mnie porzucono. Co kierowało moimi rodzicami? Dlaczego mnie nie chcieli?
A może nie chodziło o to, że nie chcieli, ale z jakiegoś powodu nie mogli mnie
wychować? Możliwości było co najmniej kilka, a ja nie dowiem się niczego
konkretnego w sierocińcu. Żeby poznać odpowiedzi, moje poszukiwania musiałyby
zakończyć się sukcesem, a szanse na to były raczej znikome…
Spróbować jednak można. Wciąż jednak nie wiedziałam, jak się do
tego zabrać.
Przeszłam z Gretą do jej pokoju, byśmy mogły jeszcze porozmawiać
w cztery oczy.
- Chcesz ich odnaleźć? - zapytała.
Przez moment milczałam, wpatrując się w swoje dłonie i czując, że
lekko się pocą.
- I tak, i nie - odparłam. - Sama nie wiem. Chcę spróbować ich
odszukać, ale nie jestem pewna, czy chciałabym ich odnaleźć.
Greta spojrzała na mnie, a w jej ciemnych oczach malowało się
zrozumienie. Ona zapewne też bała się prawdy, bo mogła się ona okazać bardzo
bolesna. Jeśli rodzice nie chcieli nas tak bardzo, że nas porzucili, nie
byłybyśmy w stanie przyjąć tego do wiadomości ot tak sobie. Choć taka wizja
była najbardziej prawdopodobna, w duchu każda z nas na pewno nieraz wymyślała
wiele wymówek i usprawiedliwień. Kiepska sytuacja finansowa lub rodzinna,
przymus, groźba, szantaż i tym podobne…
- Od czego mam zacząć? - spytałam cicho.
- Chyba od szpitala - odpowiedziała wzdychając.
Rozmawiałyśmy przez jakiś czas, próbując ustalić plan działania.
Zdecydowałam, że chcę szukać sama. Pomoc nie była mi potrzebna, skoro nie byłam
nawet pewna, czy w ogóle chciałabym zobaczyć rodziców. O ile żyli, bo, jak by
na to nie patrzeć, jedną z możliwości było, że moja matka na przykład umarła
przy porodzie, a ojciec też już nie żył i ktoś z rodziny podrzucił mnie do
sierocińca… W każdym razie wolałam być w tym sama. Bez świadków. Za jedyne
towarzystwo mając samą siebie i własne myśli…
Zapytałam Gretę, czy i ona próbowała kiedyś odnaleźć rodzinę. Wyznała,
że nieraz przechodziło jej przez myśl, żeby spróbować, ale w końcu nigdy się na
to nie zdobyła. Właśnie ze strachu, że była aż tak niechciana, że ją porzucono.
Wolała skupić się na swoim obecnym życiu, nie wracać w tak odległą przeszłość i
poświęcić się dzieciakom podobnym sobie.
Kiedy się żegnałyśmy, było już po dwudziestej. Ruszyłam do domu,
mając mały mętlik w głowie.
~*~
Wstał nowy dzień i okazał się być dużo chłodniejszym niż
poprzedni. Mimo tego bezustannie czułam, że jest mi gorąco. Denerwowałam się
bez przerwy - podczas porannej toalety, podczas ubierania się, przygotowywania
i spożywania śniadania… Aż wreszcie podczas drogi do jedynego w Litochoro
szpitala.
Niemal połamałam sobie palce, kiedy w nerwowym geście wyginałam
je sobie przed podejściem do recepcji. W końcu jednak wzięłam głęboki oddech i
ruszyłam w stronę pielęgniarek. Przedstawiłam się i wyjaśniłam grzecznie, w
jakim celu przyszłam. Młoda kobieta uśmiechnęła się serdecznie i oznajmiła, że
pośle po odpowiednią osobę. Przez kilka minut oczekiwałam na nią na jednej z
ławek w holu.
W końcu podeszła do mnie czterdziestokilkuletnia pielęgniarka.
Gołym okiem widać było, że zna się na swojej pracy. Wzrok miała poważny i
badawczy, ale ogólnie rzecz biorąc wydawała się raczej sympatyczna.
Przedstawiła mi się jako Erazma Pepanos, a następnie kazała iść za nią.
Przeszłyśmy kilkoma korytarzami, mijając najpierw sale chorych, a następnie
miejsca służbowe. Jakiś czas później stanęłyśmy przed jednymi z wielu
zamkniętych drzwi. Chcąc nie chcąc w mojej głowie ukazały się wspomnienia, w
których Harry Reed zaprowadził nas do pomieszczenia, w którym wplątał nas w ten
okropny kontrakt. Przełknęłam ślinę i wyrzuciłam z myśli te wizje, rozpaczliwie
próbując skupić się na tym, co było tu i teraz.
Erazma wyjęła klucze, otworzyła drzwi i zaprosiła mnie do środka.
Weszłam powoli do sporej wielkości pokoju zapełnionego aktami. Kobieta podeszła
jednak do jedynego w tym pomieszczeniu komputera. Nie należał do
najnowocześniejszych - a przynajmniej tak mi się wydawało, bądź co bądź nie
bardzo się na tym znam.
Pepanos poleciła, bym usiadła na krześle przy drzwiach, a sama
usadowiła się na krześle przy niewielkim biurku. Chwilkę czekała, aż komputer
się uruchomi, a następnie wprawnymi ruchami wklepała na klawiaturze to i owo.
Włączył się jakiś pogram i wtedy Erazma znów zaczęła stukać w klawisze. Trwało
to ledwie kilka sekund, co mnie niemało zaskoczyło.
- Nie ma pani w tym spisie - powiedziała. - A dokładniej: nie ma
nikogo, kto urodziłby się tego dnia co pani.
- Rozumiem - szepnęłam.
Kobieta w niesamowicie szybkim tempie pozamykała wszystko i ani
się obejrzałam, a znów stałam na korytarzu. Ze zwieszoną głową dreptałam za
Erazmą w stronę holu. Tam podziękowałam jej jeszcze raz, a następnie wyszłam na
zewnątrz.
Czułam jednocześnie ulgę i zawód. Te sprzeczne uczucia nie
pozwoliły mi się odprężyć. Poczęłam zastanawiać się, co jeszcze byłam w stanie
zrobić. Naturalnie mogłabym popytać w innych szpitalach, zaczynając od tych
najbliższych Litochoro, ale w jakimś stopniu straciłam zapał.
Stwierdziłam, że nie mam ochoty na szukanie - a przynajmniej nie
tego dnia. Postanowiłam za to urządzić sobie małą wycieczkę na plażę.
Zadrżałam lekko, gdy zrzuciłam z siebie ubranie, pozostając w
samym stroju kąpielowym. Wiatr dął dość mocno, bawiąc się w najlepsze moimi
czarnymi włosami i odsłaniając przy tym czoło. Wokół nikogo nie było, dlatego
nikt nie dostrzegł znaku. Ciekawa byłam, czy coś oznaczał…
Ruszyłam do wody, nic sobie nie robiąc z wysokich fal. Już jako sześciolatka
nauczyłam się pływać, opiekunowie domu dziecka o to zadbali. Kilka lat później
kilkorgu z nas pozwolono także wziąć udział w kursie nurkowania, a wśród tych
szczęściarzy znalazłam się również ja. Przebywając pod wodą, czułam się, jakbym
wylądowała w innym świecie. To cudowne uczucie wyzwalające ducha wolności.
Podczas wakacji sporo zarobiłam na uczeniu innych nurkowania.
Wakacje… Obóz Success…
To, że zdobyłam stypendium pozwalające mi udać się na
międzynarodowy obóz językowy, było przejawem szczęścia czy raczej pecha? Choć
pierwsza odpowiedź, która nasunęła mi się na myśl, była związana z pechem,
uświadomiłam sobie, że to nie do końca prawda. Gdyby nie Success, nie
poznałabym Agnese ani całej reszty. Nie przeżyłabym niczego nowego, nie
odwiedziłabym innych państw… Jestem pewna, że całe życie spędziłabym, nie
wychylając nosa z Grecji.
Śmierć… Czym ona jest? Dokąd po niej trafię? Czy zasługiwałam na
Niebo?
Fale bawiły się mną. Czułam się, jakbym nie ważyła ani grama.
Jakbym była ledwie piórkiem tańczącym z wodą jakiś radosny taniec.
Wiatr był chłodny, ale woda, mocno nagrzewana od wielu, wielu
dni, sprawiała, że się tego prawie nie czuło.
Zawisłam pomiędzy rzeczywistością a światem wyobraźni. Czas się
zatrzymał…
I chciałam, by już nigdy nie ruszał.
Kiedy wyszłam z wody, zaczynało już zmierzchać. Zachodzące słońce
zabarwiło niebo i wodę na tysiące barw, doskonale ze sobą współgrających i
przywodzących na myśl świat baśni. Wytarłszy się szybko i wskoczywszy w
ubranie, zapatrzyłam się na ten widok, rozkoszując się nim w niemym zachwycie.
Przerwało go przeniesienie mnie do kokpitu.
Więc to już…?
Popatrzyłam na pozostałych, zatrzymując wzrok na Agnese.
Westchnęłam i uśmiechnęłam się do niej ponuro. Reed rozpoczął kolejną czczą
gadaninę, tym razem na temat naszego odkrycia odnośnie istnienia alternatywnych
światów. Prawie go nie słuchałam, próbując skupić się na otoczeniu. Terra stała
na jakimś klifie, a naprzeciwko niej materializował się mój przeciwnik. Był
okropnie chudy i wysoki - dużo wyższy niż Terra. Serce kołatało mi ze stresu.
Chyba naprawdę najbardziej obawiałam się walki, nie samej śmierci. Nie mogłabym
umrzeć ze świadomością, że skazałam całą moją planetę - czy raczej wszechświat
- na zagładę.
Drżąc, spojrzałam na Lollipop jak zwykle unoszącą się w
powietrzu.
- Moje ciało… - wydukałam cicho. Słowa ledwo przechodziły mi
przez gardło. - Wrzuć je do morza lub oceanu. Tak, by nikt go nie odnalazł -
poprosiłam.
- Dobrze - odparła, nie dziwiąc się mojej prośbie, jak to było w
przypadku Lerate. Cóż, ona miała kochających rodziców. Ja nie miałam nikogo
poza osobami z domu dziecka i rodziną Bereniki. Greta poznała prawdę, więc
będzie wiedziała, co się stało. Być może powie o tym innym, być może nie. To
bez znaczenia.
- No, najwyższy czas, by nasza sierotka Marysia pokazała, na co
ją stać - zaśmiał się chamsko Reed, kiedy mój przeciwnik całkowicie się
zmaterializował.
Trzęsłam się jak osika. Nie spuszczałam z oczu wroga,
jednocześnie nie mogąc zdecydować się na żaden ruch. Przecież tam przebywali
ludzie tacy jak my… Walczyli o to samo co my… Byli w tak samo rozpaczliwej
sytuacji jak nasza…
- Ruszysz się wreszcie? - zapytał zniecierpliwiony Harry, ale
chłopcy z naszej siódemki kazali mu się zamknąć.
W końcu to tamten robot wykonał pierwszy ruch. Nie uniknęłam
ciosu, Terra zachwiała się porządnie, ale nie upadła. Zmusiłam się do tego, by
również zaatakować, równocześnie zmagając się z wyrzutami sumienia i próbując
nie dopuścić do tego, by łzy przesłoniły mi obraz.
Walka toczyła się i były to najgorsze chwile w moim
osiemnastoletnim życiu. Nieraz byłam już pewna, że przegram, ale zawsze jakimś
cudem ratowałam się w ostatnim momencie. Po prostu świadomość, że nie mam
innego wyjścia jak wygrać, dodawała mi jakiejś okropnej siły.
Nie mam pojęcia, jak długo to trwało. W pewnej chwili oba roboty
zachwiały się na skraju klifu i wtedy wpadł mi do głowy pewien pomysł. Skoro
Terra przypomina mechanicznego człowieka, na pewno potrafi pływać, a mnie
myślenie o tym przychodziło bez problemu. Złapałam więc przeciwnika i wraz z
nim rzuciłam się do wody. Ktoś krzyknął, a mina Reeda wyrażała albo gniew, albo
ekscytację - a najprawdopodobniej i jedno, i drugie. Tymczasem wróg kompletnie
spanikował. Mając już dość tego wszystkiego, zabrałam się za szukanie serca.
Znalazłam je w miejscu, które mogłoby robić za brzuch robota.
Zgniotłam je, przepraszając w duchu tych, których w tym momencie
uśmierciłam. I wtedy coś się zmieniło. Tam, gdzie znajdowały się potencjalne
ściany kokpitu, pojawił się filmik podobny do tego, który widzieliśmy po walce
Barunki. Ujrzałam dwie osoby - mężczyznę i kobietę, która wyglądała…
Prawdopodobnie tak, jak ja wyglądałabym za kilkanaście lat. Była młoda i
układała do snu niemowlę. Mężczyzna z kolei pochylał się nad łóżkiem, w którym
całował na dobranoc kilkuletniego chłopczyka.
Wiedziałam, że to moi rodzice. I w mig pojawiła się najbardziej
prawdopodobna odpowiedź na pytania, które sobie zadawałam.
Oboje byli młodzi, musieli mieć ledwie kilkanaście lat, kiedy się
urodziłam. Zapewne nie byli przygotowani na dziecko. Porzucili mnie, ale jakiś
czas później założyli rodzinę, o nic się już nie martwiąc i będąc na to gotowym…
Wszystko to trwało ledwie kilka sekund. Kokpit pogrążył się w
znajomym półmroku. Zauważyłam, że po twarzy płyną mi łzy, a tuż przede mną stoi
moja przyjaciółka. Agnese objęła mnie, a ja zdążyłam tylko życzyć jej jeszcze
powodzenia.
~*~
Entliczek-pentliczek,
Krzesełek piętnaście.
Kogo wskaże znaczek,
Ten na wieki zaśnie.
~*~
Yo! Udało się skończyć rozdział na ostatni moment xD Więc proszę bardzo. Dedykacja dla wszystkich, którym chce się to czytać. ;)
[wpis z dnia 10.09.11]
DOPISEK AKTUALNY:
Przeniosłyśmy się wreszcie z Onetu, bo coraz częściej miałyśmy z nim problemy. Tu jest o wiele lepiej - nie musimy dzielić rozdziałów na części, nic się nie zacina... Mamy nadzieję, że Wam nowa strona też się podoba. ;) Prosimy o to, byście wypowiadali się już tutaj, a nie na onetowych blogach (z tamtych zostaje jedynie onesan-ya-imoto, przynajmniej póki co). Tamtych co prawda nie usuniemy (nie chcemy stracić Waszych cudnych komentarzy *.*), ale chcemy je niejako "zamknąć" i "żyć" tutaj. ;)
Rozdział komentowałam na tamtym starym blogu. Chciałam gorąco Was przywitać na blogspocie! :)
OdpowiedzUsuńNowa strona jak najbardziej się podoba. Obyście czuły się tu dobrze :)
PS. Czy mam Was informować o notkach na blogu o Japonii?
O.O Zonk! Cóż... Może też przeniosę bloga... A może skończę go na Onecie i założę nowego tu... ale na razie nie ma pomysłu ^^"
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że niedługo napiszecie rozdział!
Pozdro!
Kiran Lilith
Rozdział jest w drodze :D Może wyrobimy się na sobotę ;D
OdpowiedzUsuńHmmm... Szczerze, tu jest ekstra. Wszystko w jednym miejscu :) Wspaniale zaprojektowane i fajniej, że nie ma podziału na części. Ja też zastanawiałam się nad założeniem bloga, lecz nie z opowiadaniem, tylko z wierszami i ze swoimi zdjęciami. Tylko na to trzeba mieć czas. A ja mam za dużo nauki i praktyk. Eh...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Vicky
Cieszę się, że Ci się tu podoba :) O wiele tu wygodniej i bardziej przejrzyście...
OdpowiedzUsuńJeśli założysz tego bloga, daj nam znać :)
Cóż, my też nie mamy zbyt dużo wolnego czasu, dlatego nowy rozdział wciąż nie został ukończony...
Pozdrawiam,
Aya